Lęk wysokości, reż. Bartosz Konopka, Polska 2011 -premiera: ? Ki, reż. Leszek Dawid, Polska 2011 – premiera: 30 września 2011 Daas, reż. Adrian Panek, Polska 2011 – premiera: 7 października 2011
Te tytuły pojawią się jesienią w kinach. Będzie się o nich mówiło i czytało wnikliwe recenzje. Tymczasem zaistniały w Gdyni i we Wrocławiu, na obu – jakże różnych – festiwalach zaznaczając swoją obecność. Obejrzałam je podczas festiwalu NH, zapadły mi w pamięć, stąd potrzeba napisania tej notki. Minął miesiąc i trochę zakurzyło się moje rozeznanie…, ale może nie na tyle, by się poddawać.
Na marginesie: kiedy rok czy dwa temu nabyłam fundamentalne dzieło Jerzego Płażewskiego – Język filmu, zdziwiła mnie jedna rzecz. Nie pamiętam, czy wyczytana we wstępie czy w jakimś omówieniu. Ta książka powstała niemal pół wieku temu, autor nie podjął próby jej uaktualnienia o zjawiska mocno warsztat filmowy przekształcające (a było tych unowocześnień co niemiara). Zrozumiałe o tyle, że trzeba by nie aktualizować, lecz pisać na nowo, a stary tytuł i tak się broni, więc niech trwa. I pojawia się takie oto spostrzeżenie. Dawniej pisano z pamięci, dziś wszystko mamy pod ręką. Proszę sobie wyobrazić pamięć krytyka filmowego, który widzi film raz, a potem pisze o nim miarodajnie, badając relacje między scenami, analizując detale, ruchy kamery, zmiany planów, intertekstualne mrugnięcia. Dziś porywanie się na taką analizę bez możliwości podglądu, repetycji, nałożenia obserwacji z odbioru pierwszego i kolejnych byłoby karkołomne. Myślę o analizach. Co innego jednak, gdy w grę wchodzą mniej ambitne recenzyjki czy impresje.
LĘK WYSOKOŚCI
Bartosz Konopka otrzymał za ten film nagrodę w kategorii Debiut lub drugi film (ex aequo, Gdynia) i dodajmy, że chodzi o debiut w fabule. Reżyser zaistniał już świetnym, dowcipnym, nominowanym do Oscara dokumentem Królik po berlińsku (2009), a jeszcze wcześniej Balladą o kozie (2003).
I Konopka, i Piotr Borkowski (współscenarzysta), mówią o osobistej potrzebie zmierzenia się z podjętym w filmie tematem, o tym, że to film o doświadczeniu, które znają z autopsji. W przypadku reżysera chodzi o jego relację z (nieżyjącym już) ojcem chorym na schizofrenię. O byciu z/lub obok człowieka chorego psychicznie, który w żadnym przejawie nie przypomina bohatera hollywoodzkich opowieści o genialnym autyku (Dustin Hoffman jako tytułowy Rain Man) czy arcyzdolnym matematyku-ekonomiście (Russell Crowe jako noblista John Forbes Nash).
Mamy więc trudny temat, obciążenie ryzykiem osobistego zaangażowania i groźbę osunięcia się w historię smętną, beznadziejną i raniącą. Nie uważam, by wymienione etykiety były dyskwalifikujące, ale w tym przypadku film nie daje się w nich zaszufladkować.
Jest z nerwem oddana relacja syna z ojcem. W retrospekcjach migająca jak wspomnienie szczęścia (wspólne lektury, wypady w góry, bliskość), teraz trudna, szarpana, lecz pod wzajemnym wkurzeniem wciąż skrywająca więź, której racjonalnie się nie wyjaśni. Ojca gra Krzysztof Stroiński, syna Marcin Dorociński. Duet mistrzowski.
Jest napięcie związane z lękiem (czy to nie dziedziczne?), z wstydem (przed sąsiadami, którzy doświadczają ekstrawagancji ojca, ale i przed ludźmi z dorosłego życia, którym trudno byłoby zaproponować zapoznanie z ojcem), z osobistą urazą i odrzuconą pomocą (ojciec uwielbia robić coś na przekór, na złość, ignorować pomoc i niweczyć wysiłki).
Jest wzruszenie, humor i naturalność (Stroiński!) i żal, gdy opowieść zatacza koło i niejasna w ekspozycji scena, powtórzona na końcu budzi już przeczucie zakończenia.
Początkowo wydaje się, że najrozsądniej jest powierzyć chorego medycynie. Dopilnować, by zażywał leki, w razie pogorszenia trafiał na oddział psychiatryczny. Tyle można.
Otóż można znacznie więcej. Gdy Tomek (Dorociński) przechodzi na drugą stronę, gdy zakwestionuje racje tych wszystkich, którzy z bezpiecznego brzegu przekreślają takich jak jego ojciec, wtedy dzieje się najciekawsze. Gra zostaje podjęta na serio.
Tomek jest dwudziestoparolatkiem układającym sobie życie prywatne i zawodowe. Idzie mu nieźle. Toteż gesty, którymi podważa tę stabilizację (a jest ich kilka) swym irracjonalizmem otwierają nowe furtki w byciu obok ojca. Na przykład scena, w której Tomek (jako prezenter Wiadomości) kontestuje swój program i zatrzaskuje sobie drzwi kariery, uchyla zarazem lufcik na doznanie odrzucenia i na świadomość, że czasem taka budząca skrzywienie na twarzach porządnych ludzi inność jest wyborem wolności. Może to zresztą nie koniec kariery? Wśród pensjonariuszy psychiatryka zyskał popularność „ulubionego pana z telewizji”, no i jest „gwiazdą na You tubie” ;)
Piękna jest scena w salonie sklepowym, gdzie razem z ojcem wybierają najgłośniejszy telewizor. Ten rodzaj sztamy, cóż, wskrzeszony na moment i niedający się usankcjonować na stałe, przypomina minione lata, gdy byli razem wobec świata.
Jeden z ciekawszych męskich filmów, choć tyle w nim kruchości. Podczas rozmowy z twórcami po seansie (Konopka, Borkowski, Dorociński) uderzyło mnie, że mówią o filmie jak o inicjacji w męskość. Nie chodziło tu już o autobiograficzne tropy (20 wersji scenariusza pozwoliło skręcić w stronę uniwersalnej fikcji). Ale każdy z rozmówców podkreślał, że film w nich pozostaje, że wymagał zmierzenia się z ojcostwem, tym zewnętrznym i tym, w które sami dopiero co wchodzą. Ostatnie zdanie, którym Konopka zakończył spotkanie z widzami, brzmiało następująco: „Bo to jest tak naprawdę film o miłości. A gdy się kogoś kocha, to się nie oblicza, czy warto. Chodzi się za nim i podaje mu rękę.”
KI Film Leszka Dawida przyniósł nagrody przede wszystkim odtwórczyni głównej roli: Romie Gąsiorowskiej. Za główną postać żeńską, a warto przypomnieć, że w tym roku aktorka przypomniała się w Gdyni również w drugoplanowej roli różowowłosej Sylwii w Sali samobójców Komasy.
Ekscentryczna, wielobarwna, energetyczna Ki, czyli Kinga. Dla symetrii dodajmy: roztrzepana, uciążliwa dla otoczenia, przyciągająca spiętrzone komplikacje niczym magnes. To film o niej. Wszystkie (niemal) sceny są z nią, a pytanie o naznaczenie ADHD przychodzi na myśl nawet gdy Ki pokornie wciela się w rolę modelki dla szkicujących ją studentów ASP. Bo też usiedzi w miejscu tylko chwilę, zanim nie narobi rabanu jej kilkuletni synek (potencjalny dziedzic jej temperamentu), Piotruś, czyli Pio.
Młodziutka, z chęcią do zabawy i beztroski, ale przyciągana do ziemi (jakby zwykła siła grawitacji nie wystarczała) przede wszystkim macierzyństwem, potem nieudaną relacją z ojcem jej dziecka, brakiem stałego zarobku, problemami, by oddać dawniejsze długi, zaciągnąć świeże, wkręcić kogoś w opiekę nad Pio. Tysiące spraw rozwiązuje w tym samym czasie, jednocześnie rozlewając mleko, piętrząc sterty śmieci, coś tłukąc lub nadłamując przy okazji. I na wszystkie te zbiegi przypadłości odpowiada niezmordowaną chęcią działania i rozwiązywania zagmatwań.
Przyjaciółki mówią o niej „terrorystka”. I to jest trafienie trafień. Bo choć lgną do niej ludzie, to jak już się komuś znajomość z nią przydarzy, to łatwo nie będzie. Zabawna scena ma miejsce pewnego wieczoru, gdy Ki i jej współlokator Miko (słusznie zgadujesz, Czytelniku, że Miko to Mikołaj) oglądają telewizję. W reportażu pojawiają się migawki z Bliskiego Wschodu i Ki dopytuje: – Miko, co to jest ezbollah? – Hezbollah. No właśnie. To jest ktoś taki jak ty. Dziewczyna, która przywołuje same nieszczęścia.
Warto Ki obejrzeć, nie nuży, a choć może nie każdy zidentyfikuje się z bohaterką, to niejeden przyzna mi rację, że to kawał feministycznego kina. Z taką postacią, którą jeśli się już pozna, to się zapamięta. I to postacią o licznych twarzach. Dziewczyna, matka, artystka. Ki próbuje swych sił jako projektantka mody. Ki wciąż szuka. Nie wychodzi jedno, zaczyna kolejne. Na naszych oczach zaczyna powstawać bardzo interesujący projekt. Instalacja? happening? W całości tego nie ujrzymy, ale trzymam kciuki za Kingę, by zebrała swoje próby w całość. Tu luka: nie mogę sobie przypomnieć, jak ona zatytułowała swoje działanie… Trochę pretensjonalnie, ale z zadziornością, która dodatkowo podkreśla, że Ki to niepokorna współczesna kobieta.
I choć rola Gąsiorowskiej błyszczy na pierwszym planie niepodzielnie, warto wspomnieć, że partnerują jej między innymi: Adam Woronowicz, Krzysztof Globisz, epizodycznie Agata Kulesza. A reżyser jest w trakcie prac nad filmem biograficznym o Paktofonice (Jesteś Bogiem)
DAAS A to coś zupełnie innego. Od powyższych i od tego, co w polskim kinie można znaleźć. Film historyczny, ale żadna superprodukcja. Kostiumowy, ale i siermiężny (bo to z jednej strony wykwintny Wiedeń, z drugiej chłopska Ukraina). Oświetla zdarzenia, które należą do naszego dziedzictwa, ale kto wcześniej o tym słyszał? Nie wszyscy.
Debiut Adriana Panka, ale z doborową obsadą. Trzy kluczowe role grają: Olgierd Łukaszewicz (Jakub Frank), Andrzej Chyra (Jakub Goliński) i Mariusz Bonaszewski (Henryk Klein). A obok nich: Jan Nowicki, Danuta Stenka, Sławomir Orzechowski, Maciej Stuhr.
Czym jest Daas? Krainą szczęścia, czymś wymarzonym, wyczekiwanym, nierealnym. Chyba. Rzecz dotyczy utopii religijnej, pewnej XVIII-wiecznej herezji, mocno w tamtych czasach osadzonej, ale ukazanej przez twórców z zamiarem opowiadania o czymś uniwersalnym.
Z oficjalnej strony filmu biorę wprowadzenie: „Film opowiada o ostatnim, wiedeńskim okresie życia Jakuba Franka, który w drugiej połowie osiemnastego wieku przybył do Polski i ogłosił się mesjaszem. Wykorzystując apokaliptyczne nastroje zarówno w społeczności żydowskiej jak i w części hierarchii kościelnej spowodował konwersje na katolicyzm kilkuset swoich wyznawców, którzy po śmierci swojego mistrza stali się częścią wyższych warstw polskiego społeczeństwa. Spolonizowani frankiści szybko włączyli się w kulturalne i polityczne życie Polski jako naukowcy, artyści, powstańcy. Nie do przecenienia jest również wpływ frankizmu na romantyczny mesjanizm, Mickiewicza czy Towiańskiego.”
Jakub Frank obiecywał nieśmiertelność swym wyznawcom. Nic dziwnego, że z biegiem lat zawiedzeni mirażem będą go opuszczać. Film rozgrywa się w czasie tego schyłku, przy wciąż niepokojąco silnych wpływach Mistrza, z którym choć potajemnie, to jednak liczą się elity.
Chyra gra człowieka, który na swej ufności wobec Franka wiele przegrał – prywatnie, finansowo, społecznie. Okaleczony, poza wspólnotą (ani Żyd, ani katolik), rozczarowany pewnie po równi: sobą i Frankiem. Postanawia poskarżyć się na sprawcę swoich nieszczęść, pisze więc list do Wiednia.
To są zdarzenia wysnute z faktów. Domniemaniem jest, że ów list trafił w ręce kogoś takiego jak Klein (Bonaszewski). Urzędnik, który postanawia zbadać sprawę, nie przypuszczając, jak silnie nim ona zawładnie.
Gdy ma się chorą obłożnie żonę a ludzie mówią, że Frank uzdrawia… Gdy niepokojąco wielu zaufanych nosi znaki wyznawców, nie wiadomo jak dalece może sięgać absurdalność tych mrzonek.
Pomysł, by opowiedzieć tę historię z dwóch perspektyw (skrzywdzonego Golińskiego i kogoś, komu przynależy dystans, czyli Kleina) jest trafiony.
Ciekawie prezentują się typowe dla tamtych lat klimaty dworskie, wiedeńskie. Na przykład spotkanie loży masońskiej.
Z drugiej strony – galicyjska prowincja i szaro-deszczowe zdjęcia z tych stron. Poetycko, jakby rzeczywiście poza historią lub pomimo niej. Niektóre rozwiązania nieco irracjonalne… spotkanie Golińskiego i Kleina?…
Tu wracam do początku tego wpisu. Daas jest dla mnie filmem, który zapamiętałam, ale który nie do końca się przede mną odsłonił. I gdybym pisać o nim miała coś na serio, to koniecznie chciałabym podglądnąć kilka scen, kilka przejść, odgadnąć kilka niezrozumiałych posunięć. Autorem zdjęć jest Arkadiusz Tomiak. Dodaję dwa, które anonsują nastrój filmu.
ANEKS. Kim byli frankiści i skąd się wzięli? Rewelacyjna, sensacyjna historia! Odsłania ją rozmowa dziennikarza „Tygodnika Powszechnego” z autorem książki o tym ruchu, Pawłem Maciejko. (TP,nr 32 z dn.7.08.2011)
O rany, że też nie wiadomo kiedy „Lęk wysokości” będzie w kinach. Temat i Dorociński sprawiają, że bardzo nie mogę się doczekać tego filmu.
Nie znalazłam takiej informacji. Ale dystrybucja pewna, więc jak tylko zacznie się jesień, będzie można zaznaczyć w kalendarzu. Nie może być inaczej.
Ja też wybrałam ten film jako pewnik ze względu na obsadę. :) Dodam, przywołując z pamięci to spotkanie po seansie, że Konopka szukał do roli Tomka jakiejś nieznanej twarzy. Więc choć Dorociński był sugerowany od początku, reżyser rozglądał się wśród młodszych. Aż do spotkania z Dorocińskim. Wydał mu się w pewien sposób bliski, potencjalnie trafiony do roli rozchwianej, emocjonalnej.
Dorociński absolutnie na swoim miejscu. A Stroiński to już w ogóle. Zresztą wielbicielem talentu Stroińskiego jest i Dorociński, który deklarował (na ww. spotkaniu) miłość do swego filmowego partnera. :)
Mayu, pozostaje więc czekać na seans. :)
Wspaniały komentarz. Chciałoby się nie wychodzić z kina, ba żyć w filmach. Dzięki.
Tak jak chciałabyś powtórzyć ogląd wielu scen, ja muszę powtórzyć czytanie powyższego.
Ewo :))) Dziękuję z góry za cierpliwą ponowną lekturę. Może tym razem tekst wyszedł trochę przydługi (nie chciałam rozbijać go na trzy posty, bo w gruncie rzeczy to trzy polskie, debiutanckie, obejrzane na NH filmy). Idąc za Twoją uwagą, przeczytałam samą siebie… Może kilka zdań nabrało nadmiernego rozpędu i zakręcenia. Już trudno. Będę pamiętać o prostocie następnym razem.
Ja póki co, po Wrocławiu, jeszcze w kinie nie byłam. Ale właśnie zaplanowałam, że chcę zobaczyć „Sen o Afryce”. Wszędzie grają a w Poznaniu jakoś nie. Nie wiem dlaczego.
Pozdrawiam. :)
No to wypada czekać do jesieni (ale to jeszcze nic pewnego, że te filmy trafią w moje pobliże ;) )
Wszystkie chciałbym obejrzeć (ach ta zachłanność na kino ;) ), ale najbardziej chyba „Lęk wysokości” (choć zaintrygowałaś mnie także tym „Daasem”).
Pozdrawiam
Właśnie ja też nad Daasem sobie myślę. Gdybym go zobaczyła po raz drugi, to już bym wiedziała, czy wszystko ok, czy tylko prawie. Trzy debiuty, choć nazwiska reżyserów już funkcjonowały w obiegu. Mimo wszystko kolejność (czy ranking ważności) ustalam taką jak w notce: Lęk…, Ki, a potem Daas.
Zainteresowało mnie, co twórcy Lęku… mówili o zakończeniu. Mieli trzy warianty (w ogóle: z szacunkiem słucham o 20 wersjach scenariusza…, sporo poszukiwań i pracy włożono w ten materiał). Wybrali chyba najlepszy. Nie mogę odsłaniać, by nie psuć przyjemności świeżego oglądu. Ale dobrze jest, gdy koniec nie niweczy dzieła. ;)
Tak, lepiej kiedy koniec wieńczy dzieło, a nie niweczy ;)
Ja też pasjami lubię Twoje teksty o filmach, inne zresztą też.
Najbardziej zaintrygował mnie „Lęk wysokości”. Uważnie obserwuję rozwój Dorocińskiego i to, co widzę, bardzo mi się podoba. Boję się tylko, żeby się nie zdewaluował nadmiarem ról.
Sądząc na podstawie tytułów, trudno byłoby się domyślić, że „Daas” i „Ki” to filmy polskie. :) Trochę manieryczna tendencja. Może twórcy z góry zakładają karierę międzynarodową?
Lirael, miło mi. Mam nadzieję, że da się czytać, nawet jeśli dotyczą filmów chwilowo niedostępnych. To chyba hamulec dla niejednego Czytelnika, czekającego na własny odbiór.
Czy międzynarodowa kariera? :) To by było dość śmiałe założenie. Wynikające z wiary w siebie i w mocne finanse. :)
Ki brzmi tajemniczo, ale i zabawnie, bo w tym świecie panuje maniera skracania imion (Ki, Pio, Miko…). I czasem buduje żart, np gdy przytłoczona macierzyństwem i innymi gospodarczymi obciążeniami, szuka mantry w wyliczance: zamrażar-ki, pral-ki, kuchen-ki…
Daas pasuje do filmu, nie wszystko jest jasne. ;)
Za to najlepszy tytuł – Lęk wysokości – jest dość przypadkowy. Twórcy tak to przedstawiają – że nie chcieli nazywać tematu wprost, szukali roboczo tytułu trochę obok. Ale gdybym nie słyszała tej wypowiedzi, byłabym w stanie dorobić całą teorię na temat sensu tytułu. Zwłaszcza, że pojawia się w filmie motyw wspinania się na górskie szczyty.
Trzymamy kciuki za Dorocińskiego! Żeby miał tyle ról, ile trzeba, by nie zardzewieć, ale i nie rozluźnić sobie trybów. :)
Paweł Maciejko, autor „The Mixed Multitude: Jacob Frank and the Frankist Movement, 1755 – 1816” udzielił wywiadu dziennikarzowi „Tygodnika Powszechnego”. Jeżeli nie znasz to zajrzyj do numeru 32 z 7 sierpnia.
Dzięki! Już otwarłam stronę („Żyd od Czarnej Madonny”!). Rewelacyjnie się zapowiada.
………………………….
Niesamowite! I nareszcie wiem trochę więcej. Dodam link do tej strony do notki. Dla zainteresowanych polsko-żydowskimi relacjami to bardzo istotna karta. Tyle jeszcze białych plam… ta ma szansę nabrać barw.
Bardzo się cieszę, że podałaś mi ten trop.
Dziękuję za ciekawą lekturę. Zaczynam się przyzwyczajać, że o polskich filmach będę raczej czytać, niż je oglądać… (wzdycha;) Chętnie obejrzałabym wszystkie trzy, a również Kreta (widziałaś może?) Idę czytać o frankistach!
Kreta muszę wytropić. Od tego weekendu wchodzi Północ w Paryżu. I jeszcze na liście Sen o Afryce. Teraz tak ze spokojem, z rozrzedzoną częstotliwością. Ale Allen koniecznie. :) Wciąż jeszcze nie jesteśmy wiodącą kinematografią na świecie, ale i nie ma co psioczyć, a nawet jest na co wyczekiwać. Ot, choćby jeszcze Róża Smarzowskiego. (Wzdycha?) :)