Już postanowiłam, że o paryskim filmie Allena nie napiszę ni słowa. Miło mi było go obejrzeć, bo wycieczka nad Sekwanę – czy to dzisiejszą, czy to z lat 20., czy jakąkolwiek inną – to podróż, którą wybiera się w ciemno. Sekwana płynie, woda nieustająco się przetacza, a wraz z nią zmienia się wszystko (panta rhei), ale akurat mit Paryża pozostaje niezmienny.
Pomysł, by zakochany w tym mieście początkujący pisarz przeniósł się w czasie do Paryża lat 20. i spotkał charyzmatycznych artystów z tamtych lat, jest zabawny i obiecujący. Żartobliwe potraktowanie marzenia o złotym wieku (każdy gdzie indziej lokuje go na osi czasu) sugeruje, by zmrużyć oko. A popisowa gra aktorów wcielających się w Hemingwaya, Picassa, Buñuela, Fitzgeraldów czy Gertrudę Stein – warta jest docenienia i doceniona została.
I dlatego niczego nie planowałam już dodawać, bo nihil novi dorzucić nie potrafię. Woody Allen sam tyle zawsze nagada, nakomentuje, nadzieli włosów na czworo, że czupryna z nich się piętrzy jak pióropusz. I na co jeszcze moje piórko, mój pisk (umiarkowanego) zadowolenia…, skoro zachwyca się sam Allen? Bo to jest przecież film o zachwycie. A fascynacja głównego bohatera, Gila, to zachwyt na wskroś Allenowski. Czyli euforycznie-neurotyczny. Taki, że miewam problem, by rozpoznać, czy to prawdziwy entuzjazm, czy komiczna groteska.
W tym odnajduję pretekst dla swojego pre-tekstu: czy Allen się zachwyca czy komicznie zachwyt przedrzeźnia?
By prześledzić mylące tropy, wrócę więc do seansu sprzed miesiąca i do dokumentu sprzed dwóch lat, i do filmu, który powstał 16 lat temu, ale ja poznałam go przed chwilką.
w deszczu najpiękniej
O północy w Paryżu, reż. Woody Allen, USA 2011.
Rozpoczynająca film sekwencja pocztówkowych obrazów z Paryża jest romantyczna (odrobinę nachylona w stronę kiczu) i pokazuje to, co każdy widzi, gdy myśląc „Paryż”, zamknie oczy. Znane miejsca, ładniutkie zdjęcia, aurę paryskiego wdzięku.
Zachwycać się turystycznym Paryżem to nie grzech. Budzi się jednak wątpliwość, czy Gil jest w Paryż wtajemniczony, czy rzeczywiście wie o nim coś istotnego, czy też jak towarzysząca mu narzeczona (jej rodzice i para przyjaciół) dryfuje po powierzchni.
Gil chciałby tu mieszkać, chciałby spotykać sławnych ludzi, moknąć w deszczu i…dodajmy za niego: stepować w piruetach i pogwizdywać I`m singing in the rain…
O, niech nikogo nie zmyli blond fryzura Owena Wilsona! Gdy duże dziecko wyczekuje o północy na magiczny samochód (wehikuł czasu), jest niczym kopia Woody`ego. Podobnie, gdy wykrzykuje z emfazą: „To niesamowite miasto! Nie znajdziesz drugiego takiego na całym świecie!” lub gdy z niedowierzaniem powtarza nazwiska przedstawianych mu osobiście nieśmiertelnych (ale przecież od lat nieżyjących!) legend artystycznego świata. Zachwyca się czy kpi?
Zachwyca się, zachwyca… Tylko musi być odrobinę śmieszny, więc jest taką amerykańską fuzją bezgranicznej admiracji i dziecięcego zdziwienia.
królik w kapuście
Czasami życie bywa znośne, reż. Katarzyna Kolenda-Zaleska, 2009.
Ponad rok temu powstał dokument telewizyjny portretujący Wisławę Szymborską. Podróżującej poetce towarzyszy dziennikarka (Katarzyna Kolenda-Zaleska), przyjaciele, znajomi. Pojawiają się również ci, którzy mają być dla Szymborskiej niespodzianką, takie króliki z magicznego kapelusza. To troje szczególnie przez poetkę szanowanych osobowości. Jest Vaclaw Havel, Jane Goodall (opiekunka szympansów) i Woody Allen.
Szymborska ogląda w kinie specjalnie dla niej nagrane pozdrowienia od Allena. Reżyser jest zaskoczony wyróżnieniem, niesamowicie skromny, wdzięczny za kartkę z collagem wykonanym przez poetkę. Zaskoczenie, zachwyt, ujmujące pomniejszenie własnej wartości. Wszystko to w wymiarze XXL.
Woody Allen o Szymborskiej: „Jestem jej wielkim wielbicielem. Przeczytałem wszystko, co napisała i czytam w kółko. Ja jestem uważany za dowcipnego, zabawnego człowieka, ale to jej dowcip góruje nad moim. Jest niezmiernie dowcipną poetką. Mądrą. Ma wielki wkład w moje zadowolenie z życia.”
Oczywiście, jako fanka poezji pani Szymborskiej mogę tylko przyklasnąć. Ale coś nie mogę właśnie, bo nie wiem, czy Allen mówi to serio, czy się wygłupia. Sytuacja nie sprzyja ironii, więc przyjmuję jego wyznanie za prawdziwe. Ale albo amerykańska kultura ma inne standardy albo ja mam pod skórą podejrzliwość. To, że Woody Allen czyta Szymborską jest ok. Podobnie, gdy dostrzega jej dowcip. Ale żeby z tego powodu nie sypiać po nocach? „Wiele jej wierszy miało wielki wpływ na moje życie. A ten najbardziej, ponieważ jestem hipochondrykiem. Uderzył mnie tak mocno, że czasem budzę się w nocy i myślę o nim. Znowu go przeżywam. Bo jego treść ma dla mnie ogromne znaczenie.” Z wolna się przyzwyczajam, lecz gdy dorzuca, że wycinanka od Szymborskiej znaczy dla niego więcej niż otrzymane nagrody filmowe ( „te wszystkie głupie złote statuetki”), to nie wiem: zachwyca się, czy kpi?
Zachwyca się, zachwyca… Tylko uderza w ton autoironii, więc dźwięk się niesie i potężnieje.
a chór radził: zachowaj umiar!
Jej wysokość Afrodyta, reż. Woody Allen, USA 1995.
Główną rolę powierzył Woody Allen sobie samemu. Lenny jest dziennikarzem sportowym i pisarzem, jego żona zajmuje się własną karierą. Decydują się na adopcję dziecka, a kiedy rozpoznają, że chłopczyk jest nad wyraz inteligentny (co za geny! jakie IQ!), Lenny postanawia odszukać jego matkę, poznać prawdę, gdyż – jak to się mówi – prawda nas wyzwoli.
Cóż, odnaleziona Linda Ash (w branży znana pod pseudonimem Judy Orgazm) jest głupiutką panienką o życzliwym serduchu i dużej vis comica. Rozczarowanie, bo Linda jest prostytutką. Oczarowanie, bo Lenny bardzo jednak chce ją poznać bliżej.
Wszystko to rozgrywa się przy wtórze starogreckiego chóru, który po części trzyma się roli (komentuje, wygłasza sentencje i przestrogi, grzmi patosem), a po części dostosowuje się do ironicznych i trywialnych wymiarów współczesności. W ostatniej scenie tańcuje niczym obsada musicalu.
Nieokiełznany zachwyt Allena i takaż sama histeria nabierają mocy sprawczej: Lenny wszystko, co mu potrzebne, osiąga sam, wysyłając Fatum do kąta. Nic to, że chór przypomina Edypa (niebezpieczne gry w adopcje; uparte szukanie prawdy, nie wiadomo po co), nic, że Kasandra rozpacza, a koryfeusz próbuje przywołać Allena do rozsądku. Przestrzegają, by nie bawił się w boga. Lenny, choć wygląda na przegranego, choć na wezwanie, by wzorował się na Achillesie, odpowiada, że nie daje rady („Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa”.), to jednak stawia na swoim.
Ostatnie kwestie chóru brzmią niczym pełne zachwytu memento: „Czyż życie nie jest ironią? Życie jest niewiarygodne. Cudne! Smutne. Wspaniałe!”
Jasne. Powtórzę więc pytanie: czy Allen się zachwyca czy żartuje? Czego by nie powiedzieć o Allenowskich zachwytach, przyjdzie jednak czas na sprostowanie, gdy w innej kwestii, inny bohater, poprawiając okularki, wyrazi swój skrajny pesymizm. A ten pesymizm będzie tak radykalny, że znów się zastanowię: narzeka Woody Allen czy sobie kpi?
**********
Woody Allen (skądinąd):
„Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: jakie tu mają niedobre jedzenie, a druga dodaje: no i w dodatku takie małe porcje. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.”
„Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte?”
„Boskie”: dowcipne i wnikliwe. Tylko nie wiem, na serio, czy na żarty:):)
:)) jak Woody, z domieszką.
Ale czarowanie Paryżem! Aż się chce jechać, a nie byłam, no. Scenkę z reżyserem zachwycającym się Szymborską pamiętam dokładnie. Czytać mógł, ale w nocy to już pewnie robił co innego, ale przypodobać się polskim widzom warto. Pięknie się spisałaś. Jak zwykle, chciałoby się dodać.:)
Allen ostatnio specjalizuje się w pocztówkach. Była Barcelona, jest Paryż, Rzym właśnie się kręci. O północy w Paryżu ogląda się dobrze. Nie mam zastrzeżeń. Ale też nie osadził się ten film we mnie zbyt głęboko. Tylko że to nie musi być kryterium. Niby dlaczego filmy miałyby za każdym razem wstrząsać i przekraczać granice. Allen opowiada dowcipną bajkę. Historia z wehikułem czasu jest świetna. Dopełniające ją perypetie nieudanego narzeczeństwa to coś w stylu komedii romantycznej. Taki miksik.
Za to bardzo podobał mi się pomysł filmu Jej wysokość Afrodyta. Grecki chór we współczesnej nowojorskiej opowieści! świetne.
Dokument widziałaś, no powiedz – czy Woody nie ma skłonności do przesady? ja go nie podejrzewam o lizusostwo. Po prostu egzaltacja neurotyczna. ;)
jeszcze nie widzialam tego allena. nie zdecydowalam sie czy chce zobaczyc – bo cos za bardzo lubie lata 20-te i tych, kt wpadli w oko woodiemu. on roni teraz takie szybkie filmy – niczym zupa „goracy kubek”. ale „match point” udal mu sie mimo tego znakomicie
Dla miłośników lat 20. rekomendacja szczególna! Nie żeby Allen odkrył coś nowego, ale posłuchać Salvadora Dali jak nawija o nosorożcach albo Bunuela, który podchwytuje pomysł na film od gościa z przyszłości, albo jak Hemingway zgrywa macho – bezcenne. Picasso już nie wypadł tak dobrze.
Match Point (w Polsce tytuł brzmi: Wszystko gra) też zaliczam do udanych.
Pozdrawiam!
Nie, no paryski Allen wymiata. Uwielbiam scenę z Dalim, gdy o n o tych nosorożcach plecie :) Też widziałąm dokument o Szymborskiej. Mnie zastanawia jedno, jak przekłady oddają językowe zabawy Szymborskiej? Ta ironia jest nieprzekładalna! Ale kto wie, może i Amerykanie mają swojego Barańczaka :)
Mag, możliwe że jesteś blisko, jeśli chodzi o tłumaczenie Szymborskiej. Piszę bez sprawdzania danych, ale kojarzę, że i Barańczak ją tłumaczył, i współpracująca z nim Clark Cavanagh. Woody Allen miał więc poezję czystej próby. Która mu spać po nocach nie dawała. Chyba, że coś im nie wyszło, ironię przetrwonili i to z ich winy przejął się Allen za bardzo. ;)
Ja też uważam, ze Adrien Brody swoje pięć minut w filmie wykorzystał jak należy. Nosorożce… i ten lęk, że nieznajomy nie zapamięta jego nazwiska…!
Zachwyca sie, czy nie zachwyca? Ja odebralam ten film jako podsmiewanie sie z amerykanskiej wizji Paryza – czy to romantyczno-naiwnej, czy to „Paryz jako wielkie muzeum” lub „Paryz, raj dla zakupoholikow”, ale Allen przeciez sam jest Amerykaninem, a Owen Wilson w filmie jakby blond Allenem, wiec przypuszczam, ze sie zachwyca i sam sie z siebie za ten zachwyt podsmiewa ;)
Polnoc w Paryzu to – jak mowisz – film, ktroy nie zostaje z widzem na dlugo, ale i tak ucieszyla mnie mozliwosc zobaczenia na duzym ekranie mojej ulubionej pary Fitzgeraldow :)
Katasiu,

rzeczywiście, mojego dylematu nie rozwiązuje linia prosta, lecz koło (lub spiralka). Zachwyca się i żartuje z zachwytu jednocześnie. Allenowska gra konwencjami do tego właśnie prowadzi, by nie zgłębiać, lecz przerzucać, wertować konteksty, gatunki, aluzje etc.
Z Fitzgeraldami jeszcze nie zdążyłam się zaprzyjaźnić (wiem, że ich lubisz), tyle że wiem, kim są. I Wielki Gatsby przeczytany (i w dzieciństwie obejrzany).
Oni uderzają w nutę gorzko-komiczną. Zwłaszcza Zelda podobna, prawda? Scott chyba mniej.
A mnie rozczulił wątek z Colem Porterem…:)
„Midnight in Paris” – bardzo sympatyczny film. Allen nim przede wszystkim się bawi. Tak w ogóle to zachwyt do Allena jakoś mało mi pasuje. Bardziej kpina.
Ale mam nadzieję, że z Pani Szymborskiej to on nie kpi, co najwyżej ironizuje ;)
Fajnie ma ten Allen. I świetne znalazł sobie zajęcie na starze lata: zabawę w kino i rozkoszowanie się Europą. Zwróćmy uwagę, gdzie kręcił on swoje ostatnie filmy: Londyn, Barcelona, Paryż a teraz bawi już od kilku miesięcy w Rzymie (podobno tam zażyczyła sobie teraz jechać jego żona, więc nie było innego wyjścia, jak znaleźć jakiegoś włoskiego producenta, który by chciał sfinansować kolejny film Woody’ego).
Swoją drogą przypomniało mi się – a propos tych europejskich stolic – jak ostatnio zapytano reżysera, czy chciałby nakręcić film w Warszawie. Na co Allen: jak będą tam pieniądze na zrobienie filmu, to dlaczego nie? Lecz zaraz dodał: ale miasto to musi mieć jednak charakter.
A czy Warszawa ma taki charakter, który mógłby konkurować z charakterem Londynu, Barcelony, Paryża czy Rzymu?
A dlaczego nie? ;)
starsze lata… of course ;)
Taki to ma dobrze. Wszystkie miasta stoją otworem i jeszcze się wdzięczą, by pokazać najpiękniejsze oblicze. Ściśle mówiąc: jeszcze lepiej ma żona. Bo dziewczę młode, życie przed nią, a do tego może sobie wybrać scenografię.
Nie słyszałam, że wybrzydzał na Warszawę… A to dopiero!
Ja jednak uważam, że Woody nie powinien tak nieustannie bawić się w pocztówki. Rzym, proszę bardzo, i koniec. Ewentualnie jeszcze Wiedeń (Berlin), ale tu już z potrójną dawką ironii.
Serio… to jednak dziwne podejście. Nie da się tego brać na serio. Sympatycznie, miło i nic nadto.
To prawda z Woodim nigdy nie wiadomo kiedy jest swoja postacia a kiedy soba. A czy on sam wie? jeszcze dodam ze gdzies przeczytalam (albo uslyszalam?) ze podobno Szymborską podsuneła Allenowi nasza Czyzewska, gdy kiedys grała w jednej z jego sztuk. I ucieszyło mnie to co powiedzial Amicus, bo juz od dawna wszytkim ktorzy chca mnie sluchac powtarzam że pewnie Woody tak wędruje po stolicach Europy przez swoja mlodą zone ktora sie chce po swiecie rozejrzec. Przypuszczam ze w tzw zyciu codziennym Woody jest -pardon the word- mocno pierdołowaty i musi ten fakt jakos ukochanej wynagrodzic ;).
Buksy, pierdołowaty Woody! Na ogół nie mam problemów, by odróżniać rolę od wykonawcy i dosłowne czytanie to nie mój problem. Ale w tym przypadku jest inaczej. Nie starcza mi wyobraźni, by sobie wyobrazić, że Woody na co dzień jest inny niż w filmie. Nie może być. ;)
Myślę, że Allen umościł sobie całkiem komfortowe gniazdko: zawsze kilka stopni ponad komercyjnym nurtem np. komedii romantycznych, a zarazem nie nadto wysoko, by nie trzeba się było bujać na trampolinie (przed wyskokiem). Cokolwiek bym mu nie wytknęła, lubię go.
Ale ukochana może mieć większe zapotrzebowania… i cóż, Woody niektóre braki „musi” rekompensować pięknym plenerem (np).
;)
Pozdrawiam!