Archiwum dnia: 30 Paźdź 2011

odważny unik

Habemus papam – mamy papieża, reż. Nanni Moretti, Włochy 2011

Kino Morettiego to dość przewrotna mieszanka tego, co społeczne i polityczne oraz tego, co prywatne, rozgrywające się w człowieku. Dorobek reżyserski jest pokaźny: Moretti kręci od lat 70. w tempie co dwa lata nowy film. Znam tylko trzy – Pokój syna (2001), Kajman (2006), Habemus papam…. (2011) – ale to wystarczy, by rozpoznać „charakter pisma” Morettiego i mieć zdanie na temat ulubionych zawijasów i mniej kształtnych liter, kropek czy haczyków.

Wiem, że Moretti jest ateistą o lewicowych poglądach, że bardzo krytycznie ocenia rządy Berlusconiego i zarówno na ekranie jak i w życiu gotów jest zamanifestować swoją niezgodę na towarzyszące sprawowaniu władzy przekręty i manipulacje. Ale to są właśnie te kształty, które w jego piśmie lubię mniej. Nad Kajmana przedkładam Pokój syna, w którym przygląda się sympatycznej rodzinie doświadczonej śmiercią nastoletniego chłopca. Plan kameralny, rozgrywający się wśród społecznych interakcji, ale skupiony na wnętrzu. Cieszę się, że w najnowszym filmie Morettiego znów ta jednostkowa perspektywa okazuje się ważniejsza.
A zważywszy na temat – konklawe obraduje i wybiera papieża, nowo wybrany wpada w depresję i ma problem z objęciem urzędu – mogło być inaczej.

Lubię u Morettiego sięganie do sportu, który hartuje, daje poczucie własnych możliwości i uczy gry fair. Z autopsji bierze swe obserwacje, bo sportową rywalizacją zajmował się osobiście.
I lubię, gdy on sam wciela się w jakąś postać. Zwłaszcza, że robi to z autoironicznym wdziękiem. Tak przynajmniej postrzegam jego wejście w rolę psychoanalityka, który ma sugerować dobre rozwiązania, analizować psyche innych, ale najwyraźniej nie czuje się w swych przypuszczeniach nieomylny.

Z Habemus papam… sprawa wygląda tak, że szkielet fabuły podawany jest w materiałach dystrybucyjnych. Każdy, kto przed obejrzeniem filmu zajrzy do jakiejkolwiek recenzji, nabędzie orientacji w temacie i dowie się, czego z grubsza może się spodziewać.

Czy to źle? Niekoniecznie. Obejrzałam wczoraj ten film po raz drugi. W lipcu poznałam go na wrocławskim festiwalu. Wydawało mi się, że kolejny ogląd będzie wtórny… jednak nie. Jestem pod wrażeniem kilku świetnie rozegranych scen, lekkości zmrużonego oka i tego, co z rolą nieszczęsnego papieża zrobił Michael Piccoli.

Mamy więc dużo kardynalskiej czerwieni i zamknięty świat konklawe. Łatwo można by było wprowadzić złośliwości na temat nieomylności wyboru, hierarchicznych zależności, jakiejś wewnątrzkościelnej gry politycznej. Wydaje mi się, że Moretti nie poszedł tym razem drogą satyry społecznej. Owszem, dostojnicy kościelni pokazani są humorystycznie, nieporadnie (a przecież są między nimi prawdziwi mężowie stanu!), z wyczuleniem na to, co ludzkie. Ale nie znaczy to wcale, że ktoś z nich kpi.

Gdy konklawe się przedłuża (przypomnę: wybrany na papieża kardynał Melville zanim ukazał się w papieskim oknie, przeżył atak depresji, a splot wydarzeń umożliwił mu ucieczkę z watykańskich murów), kardynałowie snują się w czerwonych sukniach jak na balu przebierańców. Jedni układają pasjanse, ktoś ćwiczy na stacjonarnym rowerze, inni marzą o pączkach ze śmietaną i porządnym włoskim cappuccino. Żaden chyba nie zazdrości wybranemu, bo kilka chwil wcześniej modlili się żarliwie: „Panie, tylko nie ja. Nie ja, proszę.”

W tym kardynalskim stadku wyróżnia się rzecznik prasowy Watykanu (Jerzy Stuhr) i psychoanalityk (Nanni Moretti). Pierwszy ma prawdziwe urwanie głowy, usiłując namówić Melville`a do wejścia w rolę a zarazem uspokoić rozgdakane media. Ten drugi, uwięziony wśród obcych mu mentalnie ludzi wiary, próbuje przegnać stagnację aranżowaniem pogaduszek i potyczek. A to zaprezentuje kościelnym mędrcom jak czyta Biblię psychoanalityk: otóż tak, że znajduje w niej opisy objawów chorób psychicznych (np. depresji). A to wyjaśnia kardynałom, by ostrożniej szprycowali się lekami. Wreszcie: urządza turniej siatkarski. Ach! Pysznie sfilmowany. Zwłaszcza, gdy swój jedyny punkt zdobędzie drużyna kardynałów z Oceanii. Zwolnienia, radość, triumf ducha walki… Warto te sceny obejrzeć.

Ale najlepsze, crème de la crème, jest w grze Michaela Piccoli. Gdyby w kardynale Melville było więcej pewności siebie albo trochę mniej poczucia odpowiedzialności za własne decyzje… Gdyby poddał się fali gratulacji i zapewnień, że wszystko będzie dobrze, bo nie może być inaczej (Bóg wybrał, Bóg pomoże), to przecież poszłoby jak z płatka. Ale dobroduszny wyraz twarzy, emanująca z oczu jowialność i pokora idą tu w parze z przekorą i charakterem zadziornym, domagającym się wewnętrznej zgody na każdy świadomie podjęty krok.

Potulny, ale umie tupnąć nogą, wrzasnąć i uciec. Świetnie! Zyskuje kilka dni na błąkanie się po Rzymie i dojrzewanie do decyzji bez precedensu.

To, co mu się przydarzy, to okruchy jego własnych dawnych marzeń (spotkanie z grupą teatralną przeprowadzającą próby Mewy Antoniego Czechowa) i strzępy codziennego życia, którego dotąd nie znał (jazda tramwajem, podróż samochodem z parą brykających dzieciaków, wizyta w sklepie etc.). Gdy jadąc tramwajem przepowiada sam sobie słowa, które mógłby wygłosić do wiernych, to aż chciałoby się, by rzeczywiście zostały one wypowiedziane i to takim właśnie tonem, niepozbawionym znaków zapytania.

Trudno przyjąć na siebie rolę papieża. Sytuacja jest wyjątkowa i ekstremalna. Ale i mniej wymagające role społeczne wymagają namysłu i rozeznania w sobie samym. Opowieść Morettiego przedstawia perypetie człowieka, który się wycofał, ale – paradoksalnie – jest to historia nieprzeciętnej odwagi. Rezygnować, gdy wewnętrzny głos mówi, że tak trzeba, to czasami czystej wody heroizm.

Scena, którą lubię najbardziej: końcowe przedstawienie w teatrze. Rewelacja. Zabawne, wzruszające, ze świetnie rozegraną kulminacją. Nomen omen: teatralne. I jeszcze to qui pro quo i pomieszanie prowincji Czechowa z watykańskim centrum świata. Świetne. Warto zobaczyć.