Archiwa miesięczne: Listopad 2011

belferski spleen

Z dystansu, reż. Tony Kaye, USA 2011.

Henry Barthes nosi w sobie smutek. Trudno jednoznacznie zdiagnozować jego źródło, lecz jest to smutek uzasadniony. Możliwe, że wynika on z  jakiegoś naznaczenia, ze specyficznych doświadczeń i obserwacji prowadzonych z perspektywy kogoś, kto na co dzień widzi zmarnowane szanse i niegojące się rany.

Henry (w tej roli Adrien Brody – świetny, o niebo lepszy niż w Pianiście) jest „nauczycielem zastępczym”. Kimś bez etatu, wynajmującym się do uczenia w zastępstwie, pojawiającym się w danej szkole (klasie) na moment, na miesiąc lub kilka. Wchodzi w swoją rolę na serio. A film, jak żaden inny ze znanych mi filmów o szkole, pokazuje, że zawód nauczyciela objęty jest najwyższym ryzykiem. Może cię wydrążyć, sfrustrować, rozstroić lub wprowadzić w stan permanentnie odczuwanej porażki. Zawsze walka, czasem wygrana potyczka, niegasnąca  świadomość, że sukces może być jedynie częściowy.

Rzecz dotyczy szkoły amerykańskiej. Jednej z tych nowojorskich szkół, do której trafiają dzieciaki bez przyszłości, za to z nadbagażem impertynencji. Szkoła nie przetrwa, w końcowych scenach widzimy puste korytarze, po których hula wiatr. Szkoda, to było miejsce z charakterem.

Opowieść prowadzona jest w ten sposób, że dominuje perspektywa Henry`ego. Widzimy go podczas lekcji i w trakcie rozmów z innymi nauczycielami. Po południu często odwiedza w domu opieki swego schorowanego dziadka (postać niejednoznaczną). Mieszka i żyje sam. Samotność zakłóci Erica, nastoletnia prostytutka, którą przygarnie, niebezpiecznie balansując na granicy dopuszczalnej formy pomocy nieletnim. Powinien przecież trzymać poprawny dystans.

Fabularny ciąg zdarzeń inkrustują retrospektywne migawki z przeszłości Henry`ego. Ważne. Nauczyciel nie jest człowiekiem wypranym z traum, czyściutkim jak nieużywany podręcznik.
Są też, stylizowane na dokument, wypowiedzi do kamery – niczym glossa do świata, który jest jaki jest.

Mogę powiedzieć, że ten amerykański świat jest radykalniejszy niż to, czego sama doświadczam. Chamskie odzywki, wulgarne epitety, rozdawanie ciosów po omacku. Desperackie zabieganie o ciszę na lekcji. Znoszenie lekceważenia i idiotycznych scen urządzanych przez rozkapryszonych rodziców.

Ale akcent pada gdzie indziej. Na wspólne wszystkim (więc w istocie mogące być pomostem) poczucie bezradności.

Spodziewałam się, że seans zejdzie na obserwacji histerycznych zmagań nauczycieli z uczniami. Tymczasem nie. Nauczyciele jakoś sobie radzą na tej linii frontu. Czasami wdziękiem osobistym, poczuciem humoru (obsceniczną odzywkę przyjmując jak rzucony kęs poezji: można ją zagrać po szekspirowsku, odśpiewać niczym operę, wypowiedzieć jak bohater westernu), cierpliwością. Czasami (jak na załączonym obrazku) uciekając się do stanów transowych. ;) Najczęściej i najskuteczniej – oferując swoją obecność i konkretne, związane z wykładanym przedmiotem, prowadzenie.
Henry, zaatakowany przez buńczucznego młodzieńca, który domagał się uwagi, więc rzucił teczką Henry`ego o ścianę, odpowiada: „Ta torba jest pusta. Nic nie czuje. Mnie też nie możesz dotknąć. Nie biorę tego do siebie. A na twoim miejscu nie wyżywałbym się w ten sposób. Jestem jedną z niewielu osób, które próbują ci pomóc.”

Prawdziwy ostrzał jest gdzie indziej. To konfrontacja z  chaosem wytwarzanym przez świat. To bezradność, bezsilność wobec bełkotu. „Większość z nas wierzyła, że może coś zmienić.” Że wystarczy wymagać od siebie i być gotowym dawać. Za mało. Nie wiem jak to się stało, ale straciłam dystans. Odbierałam kolejne sceny bardzo osobiście. Mimo oczywistych różnic. Bliski jest mi ten nieuchwytny stan ducha, który każdego dnia usiłuję na nowo podważać, wentylować, rozjaśniać.

Zmęczenie. Ale nie takie, które nasunęłoby się na myśl w pierwszej kolejności: wypalenie, zniechęcenie, irytacja. Nic z tych rzeczy. Raczej przeczucie, że to, z czym się mierzę, przerasta mnie. „Płynę przez ocean, którego nie mogę przemierzyć. A sądziłem, że to ja będę rzucał koła ratunkowe.” Świadomość, że dzieciaki potrzebują drogowskazów, że są stawiane na niebezpiecznych rozwidleniach dróg, z których większość nie wydaje się prowadzić dokądkolwiek. I takie niejasne przeczucie, że trzeba by było wejść w rolę kogoś, kto sam się w tym nie plącze. Symptomatyczne, że ten „amerykański” świat cierpi na deficyt rodziców. Brakuje w nim perspektyw i akceptacji.

Lekcje angielskiego. Są jak uruchamianie alarmu, wprawianie w ruch delikatnych dzwoneczków, które – niewykluczone – mogą rozbudzić świadomość.

Czasami jest ekscentrycznie. Jak wówczas, gdy Henry proponuje uczniom napisanie mowy pogrzebowej, którą ktoś z bliskich wygłasza nad ich grobem. Mocne, odsłania to, w jaki sposób widzi się siebie samego i jak odgaduje się percepcję bliskich.

Lekcja z Georgem Orwellem, o dwójmyśleniu. Świetne przeniesienie obserwacji czynionych w świecie totalitarnej polityki na świat dyktatu popkultury. Można tak właśnie odbierać rzeczywistość. Niby wiadomo, że akceptowanie siebie „pod warunkiem”, że jest się wystarczająco atrakcyjnym, odpowiednio lekceważącym, pogardliwym wobec odrzuconych… że to bzdura.
A jednak działa się według tej myśli. Dwójmyślenie: można wierzyć w dwie wykluczające się prawdy jednocześnie. Jeśli w głowie panuje chaos, to można.

Lekcja z Edgarem Allanem Poe. Las uniesionych rąk na powyższym zdjęciu to odpowiedź na pytanie: „Kto z was szedł kiedyś korytarzem szkoły i czuł, że coś mu ciąży. Tak bardzo, że aż przygniata i tłamsi?”  Każdy to czuł. Więc Henry czyta pierwsze zdania Zagłady domu Usherów i objaśnia: ten dom, ta mroczna ruina wśród wiatrów i burz, to nasza dusza. I dzieją się czary.

Gorycz, przełamana, ale dominująca, unosi się nad całym filmem. I dobrze. Tak łatwo przegnać prawdę z filmowych obrazów o szkole. Kilka dramatycznych wydarzeń uwiarygodnia belferski spleen.

Henry trwa w tym stanie permanentnie. Ja nie. Ale nawet przebłyski wydają mi się przytłaczające. Dla pokrzepienia mogę dodać, że dokuczliwe uczucie błądzenia po omacku raz po raz można wywrócić na nice. I wówczas te same sytuacje przeżywa się jak ekscytującą grę, aktorski monodram, radosny, nieobliczalny happening, a nawet jak spotkanie z cyklu „szczerość za szczerość”.

Ale lepiej, że film Tony`ego Kaye`a nie rozbija tej depresyjnej bani. Niech ona się chmurzy, pęcznieje i ciąży.

„Z dystansu” – tytuł jest tajemniczy. Przecież akurat zaangażowania głównym bohaterom nie brakuje. Chyba że jest to diagnoza tego dziwnego stanu, kiedy wchodzimy w coś bez asekuracji, tracąc egocentryczne zastrzeżenia, a zyskując dystans do siebie i świata jednocześnie. Ale nie wiem. Wymyka mi się sens tytułu. Podejrzewam, że można by go rozsupłać w świetle motta, które poprzedza film.

„Nigdy jeszcze nie czułem się tak oderwany od siebie, a zarazem tak obecny w świecie.”  (Albert Camus)

ameryka

2. AFF (American Film Festival), Wrocław 15 – 20 listopada 2011.

Jak zwykle. Rozmach. Szaleństwo wyboru. Duże szanse, by trafić na coś ekstra.

Organizatorem imprezy jest Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. Klimat – podejrzewam, byłam zbyt krótko, by oceniać – podobny do lipcowego maratonu filmowego NH.

Listopad wiąże ręce i ogranicza mobilność, więc moje wchłanianie obrazów miało wymiar oszczędny, weekendowy.

Widziałam:
1. Jack Goes Boating, reż. Philip Seymour Hoffman, USA 2010.
2. Przyszłość, reż. Miranda July, USA 2011.
3. Happiness, reż. Todd Solondz, USA 1998.
4. Z dystansu, reż. Tony Kaye, USA 2011.
5. Restless, reż Gus Van Sant, USA 2011.
6. Blue Valentine, reż. Derek Cianfrance, USA 2010.
7. Damsels in Distress, reż. Whit Stillman, USA 2011.

Festiwalowy repertuar dzieli się na sekcje.
Bohaterami retrospektyw byli: Billy Wilder, Terence Mallick, Joe Swanberg i Todd Solondz.
Wybrałam tylko jeden film z tej kategorii (3.).
Nie obejrzałam żadnego dokumentu (American Doc.), filmu-eksperymentu (On The Edge), bardzo żałuję, ale pominęłam również sekcję Spectrum (najnowsze odkrycia kina amerykańskiego). Moje filmy przynależą do kategorii Hightlights (głośne tytuły ze znaną obsadą), tak więc: prawie mainstream. Ale daj Boże taki mainstream na co dzień!

Zdecydowanie najważniejszy był dla mnie film Z dystansu, a zaraz po nim Happiness. Rewelacyjne. Pozostałe zaprezentuję krótko, do ulubionych wrócę w następnym „odcinku”.

I tylko jedno jeszcze zaznaczę – że tematy przyklejają się do człowieka jakoś dziwnie. Bo nie celowo, ale jednak, wybrałam sobie filmy o rozstaniu. Związki sypią się jak domki z kart. Te wieloletnie, ze stażem, którego już nic nowego nie przebije. Te, które przeszły pierwszą ogniową próbę i rozsypały się na następnym, dużo łagodniejszym zakręcie. Te, które są tuż przed scementowaniem i te, ledwie zadzierzgnięte, ale już z ambicjami na wieczność. Rozbijają się o wieczność właśnie. Urojoną, jak zwykle.

Jack Goes Boating

Znacie piosenkę Rivers of Babylon? Tak, Boney M. ją wyśpiewał(o). To najulubieńsza piosenka Jacka i bohaterka sceny, którą pamiętam najlepiej. I tylko tyle powiem o filmie, by móc przywołać tę scenkę.

Jack ma opinię nieudacznika. Pracuje w firmie przewozowej i przyjaźni się z Clydem. Jest samotny i (dlatego) trochę dziwaczny, przyjaciel chciałby mu pomóc, więc wspólnie z żoną obmyślają, że można by go wyswatać z Connie, która jest również dziwna i (bo) samotna. No tak, jak ktoś się dobrze formalnie umości, to mu się czasem zdaje, że jest zabezpieczony i kilka pięter mądrości wyżej od tego, który z niczym nie zdążył.

Po prawdzie: Jack rzeczywiście jakby lekko z myśleniem nie nadąża. Ale serducho ma duże i sympatycznie jest podglądać, jak „uczy się pływać” (polska wersja tytułu). W dobie szybkich randek, znajomości na trochę i na próbę, to co robi Jack jest fenomenalne. Gdy Connie wyzna mu, że takiego ma pecha, bo nikt-nigdy-nic specjalnie dla niej nie ugotował, to on zamierza tę katastrofalną sytuację zreperować. Nic to, że nie ma porządnej kuchenki i bladego pojęcia o kucharzeniu. Zapisuje się na lekcje, by przećwiczyć jedno konkretne menu. A następnie – w kuchni u przyjaciół – sześć razy robi próbę kolacji, by ta dla Connie wypadła ok.

Nie wypadnie, jak się można domyślić, bo Jack przypali zapiekankę. No po prostu świat legł w gruzach…, a Jack zamknął się w łazience. I niewiele pozostaje przyjaciołom, jak stać u drzwi i wyć piosenkę Boney M. Jest coś bardziej kiczowatego? A trzeba śpiewać pełną piersią: o tym, jak wiele łez muszą wylać nieszczęśni Izraelici uprowadzeni do Syjonu. Rzeki łez.

Moja ulubiona scena. Dodam, że w roli Jacka – reżyserujący po raz pierwszy – świetny Philip Seymour Hoffman. I że w tle rozgrywa się, oczywiście, rozpad małżeństwa Clyde`a. Żeby sobie nie myślał, że coś ma, gdy tak z góry spogląda na Jacka.

Przyszłość

Tak jakoś trafiam na Mirandę July, która reżyseruje i gra główne role w swoich filmach. Specyficzna artystka. Jeszcze nie wiem, czy ją lubię. Raczej „tak”, bo jest oryginalna, ale trochę też „nie”, bo jakby nie mój typ. Na ubiegłorocznym festiwalu obejrzałam jej film Ty, ja i wszyscy, których znamy. Kto żyw, szuka miłości, a przypadek i los grają partyjkę szachów. Coś a la Amelia, tylko zamiast cukru pudru zastosowano brązowy cukier kandyzowany.

Tym razem obserwujemy parę trzydziestolatków, na chwilę przed stabilizacją. Zanim życie nabierze przewidywalnego kierunku i okrzepnie w solidności, organizują sobie próbę z kotem. Zwierzęcia jest tam tyle, co -nomen omen- kot napłakał. Bo gdy Sophie i Jason decydują się wziąć pod opiekę chorego terminalnie kotka, ten ma właśnie nogę w gipsie i musi miesiąc odczekać w schronisku. A tymczasem… S&J mają 30 ostatnich dni bez odpowiedzialności (tej kociej i tej życiowej).

I choć wszystko przebiega niemal jak dotąd, to jednak w tym „niemal” czyha sedno. Poluzowało się, tandem już nie umie dreptać w tym samym rytmie. Nawiedza ich nagła potrzeba eksperymentowania i rozglądania się za nowymi drogami. Symptomatyczne i na pewno świetnie wyjaśnione przez badaczy podświadomości. On postanawia „czytać znaki”, być uważnym i nasłuchiwać, co mówi jego wewnętrzny głos. Ryzykowne: z informatyka przeobraża się w domokrążcę oferującego tanią filozofię ekologiczną. Jej eksperyment to impulsywna reakcja na numer telefonu nieznajomego mężczyzny, którego obraz wisi u nich w domu.

Mniejsza o szczegóły fabuły. Toczy się płynnie, ale zaskakuje ciągłymi uskokami. Ciekawa jest aura. Coraz bardziej nieuchronnie rozsypującej się bliskości. I nawet takie cuda, jak chwilowe zatrzymanie czasu nic nie mogą wskórać. Powrót do znanego, oswojonego azylu jest niemożliwy. Eden zamknął podwoje. „Wszystko wydaje ci się znajome. Ale nic już nie jest takie samo.”

Jest jedno wyraziste wspomnienie z Przyszłości, które sobie zapamiętałam (nie da się ukryć, związane ze skutkami rozstania, trudno… lejtmotyw). Sophie pracowała jako nauczycielka tańca w przedszkolu. Niestety, odsunięto ją do recepcji. Odwiedzają ją dwie koleżanki, z którymi utraciła kontakt. Obie w ciąży.

– I jak to jest? – pyta Sophie.
– Upierdliwie. Ale i wspaniale. – zgodnie odpowiadają.

Następuje seria takich spotkań. Sophie i koleżanki z dziećmi w wieku przedszkolnym, potem z nastolatkami, wreszcie przychodzą mocno dorośli ludzie z własnymi dziećmi, które chcą zapisać na lekcję tańca. Matki już nie żyją. I wciąż to: – Upierdliwie. Ale i wspaniale.

–  Sophie, a co u ciebie?
– Upierdliwie.
– I wspaniale?
– Nie.

Blue Valentine

Bardzo mi się ten film podobał.  Absolutnie do obejrzenia. Dla świetnej Michelle Williams i dla Ryana Goslinga. I dla opowieści. Dla gorzkiego smaku nieuchronności, gdy zbliżają się finałowe sceny. Bo na pewno nie tak powinno być.
Ale ten Gosling…! No naprawdę. Obejrzę jeszcze raz.


herbata i rogale


herbata

Na bramce, przed koncertem:

– Rekwirujemy napoje. Coś do picia – zostawić.
– Niby nic. Ale mam herbatę.
– Oj, zostawić.
– Ale w torebkach…
– Aaa… to nie… [Spojrzenie zdezorientowane: albo tego nie było na szkoleniu z procedur. Albo nie mieści się w głowie bramkarza, że można przyjść na koncert z paczką herbaty na sucho].

***
Nudno mi
Ze wskazówki sekundy kapią
Leje się
Za godziną godzina
Z zegara do wiadra
Z wiadra do cysterny – czas

Nudno mi
Z kalendarza się doby sypią
Ziarnka lat
Zwały dekad, stulecia
Furgony z erami
Wagony eonów – czas       (Czas)

Koszmarne naręcza czasu, który skapuje z zegara… Naręcza, bo zostają z niego badyle jakieś. Gdzie to wszystko wykapało? Dlaczego tak się zdeformowało, upodobniło kropla do kropli… ?  I teraz wydaje się, że niby mnóstwo czasu, zwały dekad, aż szuflami można zgarniać i usypywać górki-pagórki. Pokapany ten czas.

Nuda idzie w parze z nawałem pracy i rymuje się z frazą refrenu: nie wyrabiam.
O nie! Nie taka nuda jest najdokuczliwsza, gdy człowiek nie ma pomysłu, co ze sobą zrobić. Gorzej, gdy wie, ale musi się najpierw wyplątać z dziwnie monotonnych pnączy, które odrastają jak głowy Hydry. Niezmordowanie.

Mam na półce zbiór esejów o nudzie, pokłosie naukowej konferencji na powyższy temat. Lubię jedną z anegdotek, które pełnią tu rolę motta:

„Niejaki pan Geduldiger, co go napadło, nie wiem, wybrał się raz na Parsifala Wagnera. Na drugi dzień spotkał go znajomy i pyta, jak było. „No jak było…”, powiada pan Geduldiger. „Co mam Panu opowiadać? Kwadrans przed północą patrzę na zegarek, a to była dziewiąta”.

Inna rzecz, że w tekstach Kasi Nosowskiej nuda sąsiaduje z „monstrum, co wysysa ze mnie miąższ”, „wysysa szpik”. Z potworem, co go sobie człowiek własną krwią wykarmił, wyhodował.

ziarenko i strzępy

Regularnie podlewasz
Pobudzasz do wzrostu
Ziarno rozpaczy
Co kłączem sprężystym
Pnie się spod żebra
Wysoko ku nozdrzom
By tam się rozdwoić
By trysnąć z otworów

I sznurem podwójnym
Wzlecieć ku nocy
Przez obręcz Saturna
Ku Ziemi z powrotem
By pętli zawijasem
Na szyi zastygnąć
Śmiertelnym…
Śmiertelnym…    (Ziarno)*

Coś równie trafnego powiedzieć o nadziei…? Zabrzmiałoby jak rewers. Najpierw olbrzymi balon, potem strzępy, które zostają po przekłuciu. I cóż…, te strzępki sobie są. Więc jest i nadzieja, choć do spójnego kształtu jej daleko. Nie wiem też, czy równie zachłannie puszcza pędy. Ale to już kwestia metody podlewania i dogodnego wystawienia roślinki na słońce.

dwie minuty narzekania

Patent, ale mogę się podzielić. Są takie dni (a nie jest ich mało), że drętwotka, znużenie bądź wypalenie zakrada się do sali i robi rozrubę wśród 45 zaprogramowanych na wysokie obroty minut. Spojrzę w lewo: mina mopsa. Spojrzę w prawo: tłumione ADHD. Na wprost: wzrok nie nadąża za myślą albo ją dawno przegonił, bo myśl wysiadła na wcześniejszym przystanku. Jedyne, co jednoczy, to ochota na pomarudzenie. Zarządzam dwie minuty tylko na to. Okazuje się, że dłużej trudno wytrzymać, dzienna dawka antywitaminy wyczerpuje się niezwykle prędko. Czas na coś pożywniejszego. Odrobina słodyczy po łyżce dziegciu. Czas na merytoryczny konkret.

rogale marcińskie

I jak księżniczka Anna zawsze w maju spada z konia, tak każdego listopada Marcin przepycha się przed Rena. Niby ma wyznaczone, że jego dzień to jedenasty, ale długo przed i sporo po moszczą się na jego cześć wypasione rogale. Detronizują sernik, szarlotkę i drożdżowy placek. Niełatwo jest świętować The Day After.

Zwłaszcza w Poznaniu. Gdzie (niegdyś) główna ulica to Święty Marcin (w takiej właśnie mianownikowej, nie dopełniaczowej formie). Gdzie 11 listopada Marcin konno penetruje ulicę, a wszyscy zjadają przynajmniej jeden pokaźny, nafaszerowany białym makiem (w tajemniczej kombinacji) rogal. Komercja rozciągnęła żniwa rogalikarzy z jednego dnia bodajże na miesiąc. Więc i 12 dzień miesiąca nie jest w stanie marcińskich słodyczy odegnać. A skutki są zgubne. I ja się ich w tym roku zarzekam.

Wszystkie reny nucą to, co słyszą najczęściej. A 12 listopada największą częstotliwość zyskuje stara toastowa melodia Sto lat! Oczywiście, zmyślam. Nikt mi nie życzy dogorywania przy Alzheimerze, nikt nie podrywa mnie do boju tą melodią. Ale: choć Marcin zawłaszcza Święto Niepodległości, dwunasty dzień miesiąca jest (będzie) niepodzielnie mój.


* Teksty piosenek z najnowszej płyty Nosowskiej: 8

przelot bocianów

Hanna Kowalewska, Inna wersja życia, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Hanna Kowalewska, Przelot bocianów, Zysk i S-ka, Poznań 2011.

Cykl pięciu powieści: 1. Tego lata w Zawrociu, 2. Góra śpiących węży, 3. Maska arlekina,
4. Inna wersja życia i 5. Przelot bocianów.

Wciąga jak serial. Gdy pozna się Zawrocie i kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów zapalnych, niewyjaśnionych posunięć rzutujących na czyjś los… to chciałoby się uczestniczyć w rozplątywaniu warkocza dziwnych splotów i zastanawiać się, czy lepiej je rozczesać czy odciąć. Serialowa przyjemność. Ni mniej, ni więcej. W pewnych okolicznościach: w sam raz.

O części pierwszej już pisałam. Niektóre przeczucia okazały się mrzonkami (przebijała mi przez karty Maria Kuncewiczowa, zniknęła). Inne okazały się trafne (nieco karkołomny pomysł prowadzenia opowieści w pierwszej osobie, który dodaje bohaterce pewnej nadświadomości sytuacji). Cykl jest spójny, podobny w klimacie. Mnie najmniej wciągnęła Maska arlekina, a najlepiej „czytała się” Inna wersja życia. O dwóch ostatnich tomach chciałabym napisać coś więcej.

Magiczne miejsce

Zawrocie: dworek z ogrodem, sadem, łąką… w małym prowincjonalnym miasteczku. Twierdza dobrego gustu, wielkiego świata i marzeń o sztuce. Należy sobie wyobrażać to miejsce tak, by z tła dobiegał Program2. Polskiego Radia. Małomiasteczkowe klimaty mogą sączyć się gdzieś za bramą, tu nie dochodzą.

Gdy Matylda Malinowska odziedziczyła Zawrocie po swej Babci, sądziłam, że ma już to, czego niektórzy szukają bezskutecznie całe życie: swoje miejsce na ziemi. Ale wcale nie.

Zawrocie sobie stoi, kwitnie i zarasta, a Matylda wraca do niego tylko czasami, choć na ogół skutecznie.

„Wysiadłam z samochodu i odetchnęłam głęboko – pachniało jeszcze poranną wilgocią. Nic dziwnego, wyjechaliśmy z Warszawy skoro świt. Po pierwszym hauście poczułam się spokojna. Po drugim bezpieczna. A po trzecim szczęśliwa. Byłam tu, gdzie powinnam być zawsze, w domu.” (IWŻ, s.314)

Jeśli tak działało to miejsce mimo braku osoby, która by rozpaliła w nim trwalsze ognisko, to co dopiero mogło się tu dziać, gdy żyła Babka?

„- Jak tu było? – zastanawiała się [Zosia]. – Jak w innej rzeczywistości. Przekraczało się bramę Zawrocia i wkraczało do innego świata. Obowiązywały w nim zupełnie inne reguły niż na zewnątrz. Były też inne zapachy, inne kolory.” (PB, s.165-166)

I tu uspokajam tych, którym ta magia sielskości obciąża powieki, niestety, burząc tym samym spokój miłośników „tajemniczych (kojących) ogrodów”. Bo Matylda żyje sobie w warszawskiej dziupli na dziesiątym piętrze – paskudna sprawa, ale nie tak banalna, skoro przez okno wejdzie o świcie kochanek z nasturcjami. ;) Kolejnym ważnym miejscem jest przestrzeń teatru, w którym Matylda pracuje jako kierownik literacki. Teatr otwiera się na scenę i odsłania życie artystów nieudaczników oraz mistrzowskich garderobianych. Codzienność jest goryczą przyprawiona, problemy się mnożą, ludzie potrafią być ślepi, trochę wredni, na ogół w fazie wstępnej wtajemniczenia w ars vivendi.

Matylda M. na tropie

Nie jest to wcale powieść detektywistyczna… Nie jest to również: powieść psychologiczna, romans (ani literacki odpowiednik komedii romantycznej), czy wielopokoleniowa saga rodzinna. Obyczajowa wiwisekcja jakichś środowisk społecznych – też nie. I nie na miarę szyte byłoby określenie „powieść współczesna”, bo choć główne wątki rozgrywają się tu i teraz, to gadżety nie nadążają (ani komórki, ani facebooka,  ani czytnika Kindle…). Ale wszystkim tym po trochu cykl o Zawrociu bywa.

Rozmawiałam niedawno z Autorką, zapytałam o ulubiony trick rozpoczynania powieści od „nowej karty w życiu bohatera”. Każda z powieści wprowadza charakterystyczne zmieszanie składników shakerem, które zmienia naturę miksu od razu i gruntownie.

Przykłady: Matylda dowiaduje się o spadku. Nieistniejąca dotąd w jej życiu Babka wkracza w nie z całą swą przeszłością i tajemnicą, którą trzeba wytropić: dlaczego ja a nie ktoś inny z rodzinny dostał Zawrocie? (TLwZ)

Albo: Pani Miecia podrzuca bohaterce kopertę ze zdjęciami, które uruchamiają drążenie tematu: dlaczego nie ma rodzinnych zdjęć z sześcioletnią Matyldą? I kim jest Asia-Wiewióra, uśmiechająca się uroczo na fotografii, lecz powracająca złośliwą mantrą: „Jesteś głupia i brzydka. I nikt cię nie kocha”? (IWŻ)

Albo: dziwny apetyt, mdłości, nadwrażliwość na zapachy… Ciąża. Zmiana życia najgruntowniejsza z możliwych. Na szczęście tym razem nie trzeba prowadzić śledztwa „kto jest tatusiem.”  Diagnoza tygodnia poczęcia jest wystarczająca, by nie mylić Jakuba z Igorem czy Jaśkiem. Ale tropienie trwa: szukamy wraz z Matyldą pomysłu na szczęśliwe okoliczności dla „fasolki”. Niezmiennie wzbogacając też bazę danych o rodzinie, bo pojawi się, niczym deus ex machina, przyjaciółka Babki – Wiktoria Krampp – wprowadzając nowe oświetlenie. (PB)

– Tego wymaga dramaturgia dobrej opowieści. – usłyszałam odpowiedź. Dla mnie wcale nie oczywistą. Ale pomocną, bo odtąd już wiem, że natrafianie na zagadki z przeszłości (jakoś dziwnie dotąd niedostrzegane), traumy przypisane przedmiotom (fortepian „gra pierwsze skrzypce”), odkrywanie epokowych tropów w starych listach lub pamiętnikach, doświadczanie snów, z których sączy się zepchnięta w podświadomość tajemnica… – że to wszystko dla dramaturgii. Słusznie, pomysł z Godotem, który rozwala dramaturgię tym, że nie przychodzi, nie sprawdza się pod każdym piórem.

Detektywistyczne (archiwistyczne?) skłonności Matyldy nie przesłaniają dziejących się współcześnie relacji rodzinnych. 

Rodzinka

W rodzinie znajdziesz wszystko, spotkasz anioły i diablęta. Kłótnie o misia Joachima, dziecięcy tyłek zbity pasem ze sprzączką, rozmowy o pogodzie starające się nie dostrzec prawdziwych burz i trzęsień ziemi. Mnie zaciekawił wątek poczucia winy – bycia skrzywdzoną i krzywdzącą jednocześnie – rozegrany w relacji między siostrami: Matyldą i Paulą.

„Byłam winna, bo taka była moja rola w jej życiu. Ktoś przecież musiał być winny.” (IWŻ, s.23) Wyplącz się z tego człowieku, kiedy żadne racjonalne rozmowy nie działają w kanale emocji. Jest tu trochę przerysowań. Paula naszkicowana jest karykaturalną kreską. Trochę zanadto egoistyczna i zawistna, dziwnie skutecznie werbująca na swoją stronę wciągniętych w intrygę bohaterów drugoplanowych i statystów. Piękna, głupia i apetyczna „pani Naleśnik”.

Może odrobinę zbyt autystyczna jest matka obu dziewczyn, a ojciec (ojczym) wydaje się niewiarygodnie płaski, jeśli uwzględnić, że pojawił się w rodzinie po śmierci pierwszego męża Krystyny, ojca Matyldy. Gra Pauli z Matyldą i Matyldy z Paulą intryguje, bo odsłania temat życiowy i wcale nie tak oczywisty jak by się mogło zdawać: siostrzane naznaczenia, odtrącenia, próby odzyskania niezależności, ale i rywalizację czy chęć rewanżu. Zostawiam na boku wszystkie swoje zastrzeżenia psychologiczne. Ostatecznie: ludzie bywają przerysowani. Również w życiu.

Podobały mi się „wieże z ptasiego mleczka”. Przeniesione z dzieciństwa w dorosłe życie. Paula lubiła naznaczać czekoladowe klocki palcem. Na przykład budując z nich wieże. Niby każdy mógł się częstować, ale starsza siostra, która się brzydzi młodszym „gnomem”, na pewno ich nie dotknie. I tak sobie wieże rosły przy byle okazji. Jedna z sióstr czuła ból, patrząc jak druga zawłaszcza, zagarnia, wręcz kradnie smakołyki (tak samo jak uwagę rodziców). Druga uruchamiała gorzką satysfakcję budowaną na poczuciu odrzucenia, na byciu tą, której się ktoś brzydzi, którą ktoś odtrąca.

Feromony i love story

W temacie miłości dzieje się dużo. Jako że zdarzenia stanowią znaczący trzon fabuły, nie będę ich odsłaniać. Zdradzę tylko, że ciekawe jest połączenie dwóch krańcowo różnych strategii doświadczania damsko-męskich zauroczeń. 

Matylda wielką miłość ma już za sobą. Jako dwudziestolatka pokochała i poślubiła Świra, artystę, którego uwiodła śmierć. Wyszedł przez okno, zostawiając Matyldę z bólem i pustką. To wydarzenia z przedakcji. Gdy ją poznajemy, nie tęskni za miłością, nie dowierza, ulega natomiast licznym zawirowaniom, którym winne są męskie feromony. Z biegiem czasu widzi, że relacje z kimś, kto jest poraniony, prowadzą donikąd i coraz bardziej wyzwala się z własnych ran (Maska arlekina), i nieco świadomiej podchodzi do poranionych przedstawicieli płci męskiej.

„Miałam dość mężczyzn ze złamanymi sercami, którymi już nie potrafili kochać.” (IWŻ, s.53) Związki na miesiąc lub dwa, przypominające chodzenie po polu minowym w obawie, że mina musi wybuchnąć i zburzyć kruchą jedność.

Mamy więc z jednej strony głód ciała, potrzebę flirtu, podatność na grę czaru i wdzięku. Co też przecież nie jest pozbawione nadziei na przyszłość: „Dobraliśmy się jak krzywy garnek i krzywa pokrywka – powiedział. – Pasujemy idealnie.” (IWŻ, s. 199)

A z drugiej strony: romantyczną miłość po grób. Ale nie taką z romantycznych komedii, z happy endem, lecz romantyczną w znaczeniu pierwotnym: niespełnioną, uporczywą, niedającą się przegnać, podporządkowującą wspomnieniom teraźniejszość i przyszłość. W dodatku: przydarza się ona nie zwiewnym nimfom nowoczesności, lecz tym, którym glejt na miłość skłonni bylibyśmy odebrać. Wyniosłej Teresie Malinowskiej wspominającej mężczyznę, który wybrał inną, pani Mieci, starej pannie o najpiękniejszej duszy, czy – jak zaświadczają odnalezione tropy: Babce, która na pozór żyła w najlepiej dobranym tandemie, tymczasem serce rozpalał jej ktoś trzeci.

Nowocześnie i staroświecko zarazem.

Klub Siedmiu i Wiedźmy

W Przelocie bocianów podskórne wybija się na wierzch: kobiecość, wiedźmowatość, pokrewieństwo siostrzanych dusz. Może dlatego, że zasygnalizowana w pierwszym rozdziale ciąża Matyldy zmienia jej perspektywę oglądu. A może dlatego, że w gruncie rzeczy od pierwszej strony pierwszego tomu domagało się wyartykułowania przeznaczenie tej opowieści. Kobiety odnajdą w niej coś z siebie. Mężczyźni też mogą co nieco rozpoznać, ale są bohaterami zapośredniczonymi przez kobiecą percepcję. Nie jest to rewers filmu Koterskiego (Baby są jakieś inne). Ale można by dopisać analogiczną dedykację: „Facetom”.

Dziecko, ochrzczone na czas symbiozy mianem „fasolka”, przechodzi od najwcześniejszego stadium wtajemniczenie w męską zawodność. Na szczęście Matylda nie sączy w nie żadnych uprzedzeń.

„Nie denerwuj się, skarbie – rzuciłam w myślach do fasolki. – Tatuś jest w fazie larwalnej. Każdy to przechodzi. Pamiętasz tego motyla, którego widzieliśmy dwa tygodnie temu w atlasie twojego pradziadka Maurycego? On też był najpierw paskudną gąsienicą. A potem siedział w lepkim kokonie pod liściem. Trudno w to uwierzyć, prawda? A jednak. Z twoim tatusiem też tak będzie.” (PB, s.278)

Zjawiają się natomiast kobiece duchy wsparcia, bez których ani rusz. Nie są to psiapsiółki serdeczne, lecz kobiety, które sygnalizują swoją bliskość, nie wchodząc zbyt głęboko w meblowanie życia Matyldy. Są w dobrym słowie, w konkretnej wskazówce, w towarzystwie na jeden babski wieczór, przywracając swoim „byciem” równowagę kosmosu. I najwyraźniej rzecz nie jest odosobniona, bo nie Matylda jedna odczuwa taką potrzebę. O podobnej idei mówi również Wiktoria Krampp, nazywając ją Klubem Siedmiu, chyba właśnie niepojedynczość relacji ma tu duże znaczenie.

„Tak musiało być dawno temu, gdy kobiety tworzyły swój własny świat, a mężczyźni byli tylko częścią ich życia. Matki, córki, babki, kuzynki, przyjaciółki wspierały się i uzupełniały. Ten dzisiejszy świat w parach wydał mi się nieskończenie ubogi.” (PB, s.267)

Alternatywne zakończenie

Każda powieść z cyklu o Zawrociu kończy się podwójnym epilogiem. Jedna wersja wydarzeń jest taka, jak by się chciało, by było. Druga, jak jest naprawdę. I szkoda, że to się zawsze dziwnie wyklucza.

Kropka kończąca Przelot bocianów nie zamyka dziejów Matyldy. Tyle jeszcze przed nią odkryć, nadziei i rozczarowań. Nie będzie już jednak opowieści. Możliwy sequel został deklaracją Autorki zażegnany. Myślę, że w gruncie rzeczy to dobra decyzja. Seriale muszą wiedzieć, kiedy nadciąga ostatni odcinek.

Dla mnie nadchodzi czas na zasadniczą odmianę. Teraz chcę sięgnąć po coś bardziej poszarpanego. Szytego bez dyktatu tradycyjnej dramaturgii. Bez przesady, oczywiście, jakaś fabuła musi być. Na Godota czekać nie będę. Stawiam na Rachel Cusk, w ciemno.