Hanna Kowalewska, Inna wersja życia, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Hanna Kowalewska, Przelot bocianów, Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Cykl pięciu powieści: 1. Tego lata w Zawrociu, 2. Góra śpiących węży, 3. Maska arlekina,
4. Inna wersja życia i 5. Przelot bocianów.
Wciąga jak serial. Gdy pozna się Zawrocie i kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów zapalnych, niewyjaśnionych posunięć rzutujących na czyjś los… to chciałoby się uczestniczyć w rozplątywaniu warkocza dziwnych splotów i zastanawiać się, czy lepiej je rozczesać czy odciąć. Serialowa przyjemność. Ni mniej, ni więcej. W pewnych okolicznościach: w sam raz.
O części pierwszej już pisałam. Niektóre przeczucia okazały się mrzonkami (przebijała mi przez karty Maria Kuncewiczowa, zniknęła). Inne okazały się trafne (nieco karkołomny pomysł prowadzenia opowieści w pierwszej osobie, który dodaje bohaterce pewnej nadświadomości sytuacji). Cykl jest spójny, podobny w klimacie. Mnie najmniej wciągnęła Maska arlekina, a najlepiej „czytała się” Inna wersja życia. O dwóch ostatnich tomach chciałabym napisać coś więcej.
Magiczne miejsce
Zawrocie: dworek z ogrodem, sadem, łąką… w małym prowincjonalnym miasteczku. Twierdza dobrego gustu, wielkiego świata i marzeń o sztuce. Należy sobie wyobrażać to miejsce tak, by z tła dobiegał Program2. Polskiego Radia. Małomiasteczkowe klimaty mogą sączyć się gdzieś za bramą, tu nie dochodzą.
Gdy Matylda Malinowska odziedziczyła Zawrocie po swej Babci, sądziłam, że ma już to, czego niektórzy szukają bezskutecznie całe życie: swoje miejsce na ziemi. Ale wcale nie.
Zawrocie sobie stoi, kwitnie i zarasta, a Matylda wraca do niego tylko czasami, choć na ogół skutecznie.
„Wysiadłam z samochodu i odetchnęłam głęboko – pachniało jeszcze poranną wilgocią. Nic dziwnego, wyjechaliśmy z Warszawy skoro świt. Po pierwszym hauście poczułam się spokojna. Po drugim bezpieczna. A po trzecim szczęśliwa. Byłam tu, gdzie powinnam być zawsze, w domu.” (IWŻ, s.314)
Jeśli tak działało to miejsce mimo braku osoby, która by rozpaliła w nim trwalsze ognisko, to co dopiero mogło się tu dziać, gdy żyła Babka?
„- Jak tu było? – zastanawiała się [Zosia]. – Jak w innej rzeczywistości. Przekraczało się bramę Zawrocia i wkraczało do innego świata. Obowiązywały w nim zupełnie inne reguły niż na zewnątrz. Były też inne zapachy, inne kolory.” (PB, s.165-166)
I tu uspokajam tych, którym ta magia sielskości obciąża powieki, niestety, burząc tym samym spokój miłośników „tajemniczych (kojących) ogrodów”. Bo Matylda żyje sobie w warszawskiej dziupli na dziesiątym piętrze – paskudna sprawa, ale nie tak banalna, skoro przez okno wejdzie o świcie kochanek z nasturcjami. ;) Kolejnym ważnym miejscem jest przestrzeń teatru, w którym Matylda pracuje jako kierownik literacki. Teatr otwiera się na scenę i odsłania życie artystów nieudaczników oraz mistrzowskich garderobianych. Codzienność jest goryczą przyprawiona, problemy się mnożą, ludzie potrafią być ślepi, trochę wredni, na ogół w fazie wstępnej wtajemniczenia w ars vivendi.
Matylda M. na tropie
Nie jest to wcale powieść detektywistyczna… Nie jest to również: powieść psychologiczna, romans (ani literacki odpowiednik komedii romantycznej), czy wielopokoleniowa saga rodzinna. Obyczajowa wiwisekcja jakichś środowisk społecznych – też nie. I nie na miarę szyte byłoby określenie „powieść współczesna”, bo choć główne wątki rozgrywają się tu i teraz, to gadżety nie nadążają (ani komórki, ani facebooka, ani czytnika Kindle…). Ale wszystkim tym po trochu cykl o Zawrociu bywa.
Rozmawiałam niedawno z Autorką, zapytałam o ulubiony trick rozpoczynania powieści od „nowej karty w życiu bohatera”. Każda z powieści wprowadza charakterystyczne zmieszanie składników shakerem, które zmienia naturę miksu od razu i gruntownie.
Przykłady: Matylda dowiaduje się o spadku. Nieistniejąca dotąd w jej życiu Babka wkracza w nie z całą swą przeszłością i tajemnicą, którą trzeba wytropić: dlaczego ja a nie ktoś inny z rodzinny dostał Zawrocie? (TLwZ)
Albo: Pani Miecia podrzuca bohaterce kopertę ze zdjęciami, które uruchamiają drążenie tematu: dlaczego nie ma rodzinnych zdjęć z sześcioletnią Matyldą? I kim jest Asia-Wiewióra, uśmiechająca się uroczo na fotografii, lecz powracająca złośliwą mantrą: „Jesteś głupia i brzydka. I nikt cię nie kocha”? (IWŻ)
Albo: dziwny apetyt, mdłości, nadwrażliwość na zapachy… Ciąża. Zmiana życia najgruntowniejsza z możliwych. Na szczęście tym razem nie trzeba prowadzić śledztwa „kto jest tatusiem.” Diagnoza tygodnia poczęcia jest wystarczająca, by nie mylić Jakuba z Igorem czy Jaśkiem. Ale tropienie trwa: szukamy wraz z Matyldą pomysłu na szczęśliwe okoliczności dla „fasolki”. Niezmiennie wzbogacając też bazę danych o rodzinie, bo pojawi się, niczym deus ex machina, przyjaciółka Babki – Wiktoria Krampp – wprowadzając nowe oświetlenie. (PB)
– Tego wymaga dramaturgia dobrej opowieści. – usłyszałam odpowiedź. Dla mnie wcale nie oczywistą. Ale pomocną, bo odtąd już wiem, że natrafianie na zagadki z przeszłości (jakoś dziwnie dotąd niedostrzegane), traumy przypisane przedmiotom (fortepian „gra pierwsze skrzypce”), odkrywanie epokowych tropów w starych listach lub pamiętnikach, doświadczanie snów, z których sączy się zepchnięta w podświadomość tajemnica… – że to wszystko dla dramaturgii. Słusznie, pomysł z Godotem, który rozwala dramaturgię tym, że nie przychodzi, nie sprawdza się pod każdym piórem.
Detektywistyczne (archiwistyczne?) skłonności Matyldy nie przesłaniają dziejących się współcześnie relacji rodzinnych.
Rodzinka
W rodzinie znajdziesz wszystko, spotkasz anioły i diablęta. Kłótnie o misia Joachima, dziecięcy tyłek zbity pasem ze sprzączką, rozmowy o pogodzie starające się nie dostrzec prawdziwych burz i trzęsień ziemi. Mnie zaciekawił wątek poczucia winy – bycia skrzywdzoną i krzywdzącą jednocześnie – rozegrany w relacji między siostrami: Matyldą i Paulą.
„Byłam winna, bo taka była moja rola w jej życiu. Ktoś przecież musiał być winny.” (IWŻ, s.23) Wyplącz się z tego człowieku, kiedy żadne racjonalne rozmowy nie działają w kanale emocji. Jest tu trochę przerysowań. Paula naszkicowana jest karykaturalną kreską. Trochę zanadto egoistyczna i zawistna, dziwnie skutecznie werbująca na swoją stronę wciągniętych w intrygę bohaterów drugoplanowych i statystów. Piękna, głupia i apetyczna „pani Naleśnik”.
Może odrobinę zbyt autystyczna jest matka obu dziewczyn, a ojciec (ojczym) wydaje się niewiarygodnie płaski, jeśli uwzględnić, że pojawił się w rodzinie po śmierci pierwszego męża Krystyny, ojca Matyldy. Gra Pauli z Matyldą i Matyldy z Paulą intryguje, bo odsłania temat życiowy i wcale nie tak oczywisty jak by się mogło zdawać: siostrzane naznaczenia, odtrącenia, próby odzyskania niezależności, ale i rywalizację czy chęć rewanżu. Zostawiam na boku wszystkie swoje zastrzeżenia psychologiczne. Ostatecznie: ludzie bywają przerysowani. Również w życiu.
Podobały mi się „wieże z ptasiego mleczka”. Przeniesione z dzieciństwa w dorosłe życie. Paula lubiła naznaczać czekoladowe klocki palcem. Na przykład budując z nich wieże. Niby każdy mógł się częstować, ale starsza siostra, która się brzydzi młodszym „gnomem”, na pewno ich nie dotknie. I tak sobie wieże rosły przy byle okazji. Jedna z sióstr czuła ból, patrząc jak druga zawłaszcza, zagarnia, wręcz kradnie smakołyki (tak samo jak uwagę rodziców). Druga uruchamiała gorzką satysfakcję budowaną na poczuciu odrzucenia, na byciu tą, której się ktoś brzydzi, którą ktoś odtrąca.
Feromony i love story
W temacie miłości dzieje się dużo. Jako że zdarzenia stanowią znaczący trzon fabuły, nie będę ich odsłaniać. Zdradzę tylko, że ciekawe jest połączenie dwóch krańcowo różnych strategii doświadczania damsko-męskich zauroczeń.
Matylda wielką miłość ma już za sobą. Jako dwudziestolatka pokochała i poślubiła Świra, artystę, którego uwiodła śmierć. Wyszedł przez okno, zostawiając Matyldę z bólem i pustką. To wydarzenia z przedakcji. Gdy ją poznajemy, nie tęskni za miłością, nie dowierza, ulega natomiast licznym zawirowaniom, którym winne są męskie feromony. Z biegiem czasu widzi, że relacje z kimś, kto jest poraniony, prowadzą donikąd i coraz bardziej wyzwala się z własnych ran (Maska arlekina), i nieco świadomiej podchodzi do poranionych przedstawicieli płci męskiej.
„Miałam dość mężczyzn ze złamanymi sercami, którymi już nie potrafili kochać.” (IWŻ, s.53) Związki na miesiąc lub dwa, przypominające chodzenie po polu minowym w obawie, że mina musi wybuchnąć i zburzyć kruchą jedność.
Mamy więc z jednej strony głód ciała, potrzebę flirtu, podatność na grę czaru i wdzięku. Co też przecież nie jest pozbawione nadziei na przyszłość: „Dobraliśmy się jak krzywy garnek i krzywa pokrywka – powiedział. – Pasujemy idealnie.” (IWŻ, s. 199)
A z drugiej strony: romantyczną miłość po grób. Ale nie taką z romantycznych komedii, z happy endem, lecz romantyczną w znaczeniu pierwotnym: niespełnioną, uporczywą, niedającą się przegnać, podporządkowującą wspomnieniom teraźniejszość i przyszłość. W dodatku: przydarza się ona nie zwiewnym nimfom nowoczesności, lecz tym, którym glejt na miłość skłonni bylibyśmy odebrać. Wyniosłej Teresie Malinowskiej wspominającej mężczyznę, który wybrał inną, pani Mieci, starej pannie o najpiękniejszej duszy, czy – jak zaświadczają odnalezione tropy: Babce, która na pozór żyła w najlepiej dobranym tandemie, tymczasem serce rozpalał jej ktoś trzeci.
Nowocześnie i staroświecko zarazem.
Klub Siedmiu i Wiedźmy
W Przelocie bocianów podskórne wybija się na wierzch: kobiecość, wiedźmowatość, pokrewieństwo siostrzanych dusz. Może dlatego, że zasygnalizowana w pierwszym rozdziale ciąża Matyldy zmienia jej perspektywę oglądu. A może dlatego, że w gruncie rzeczy od pierwszej strony pierwszego tomu domagało się wyartykułowania przeznaczenie tej opowieści. Kobiety odnajdą w niej coś z siebie. Mężczyźni też mogą co nieco rozpoznać, ale są bohaterami zapośredniczonymi przez kobiecą percepcję. Nie jest to rewers filmu Koterskiego (Baby są jakieś inne). Ale można by dopisać analogiczną dedykację: „Facetom”.
Dziecko, ochrzczone na czas symbiozy mianem „fasolka”, przechodzi od najwcześniejszego stadium wtajemniczenie w męską zawodność. Na szczęście Matylda nie sączy w nie żadnych uprzedzeń.
„Nie denerwuj się, skarbie – rzuciłam w myślach do fasolki. – Tatuś jest w fazie larwalnej. Każdy to przechodzi. Pamiętasz tego motyla, którego widzieliśmy dwa tygodnie temu w atlasie twojego pradziadka Maurycego? On też był najpierw paskudną gąsienicą. A potem siedział w lepkim kokonie pod liściem. Trudno w to uwierzyć, prawda? A jednak. Z twoim tatusiem też tak będzie.” (PB, s.278)
Zjawiają się natomiast kobiece duchy wsparcia, bez których ani rusz. Nie są to psiapsiółki serdeczne, lecz kobiety, które sygnalizują swoją bliskość, nie wchodząc zbyt głęboko w meblowanie życia Matyldy. Są w dobrym słowie, w konkretnej wskazówce, w towarzystwie na jeden babski wieczór, przywracając swoim „byciem” równowagę kosmosu. I najwyraźniej rzecz nie jest odosobniona, bo nie Matylda jedna odczuwa taką potrzebę. O podobnej idei mówi również Wiktoria Krampp, nazywając ją Klubem Siedmiu, chyba właśnie niepojedynczość relacji ma tu duże znaczenie.
„Tak musiało być dawno temu, gdy kobiety tworzyły swój własny świat, a mężczyźni byli tylko częścią ich życia. Matki, córki, babki, kuzynki, przyjaciółki wspierały się i uzupełniały. Ten dzisiejszy świat w parach wydał mi się nieskończenie ubogi.” (PB, s.267)
Alternatywne zakończenie
Każda powieść z cyklu o Zawrociu kończy się podwójnym epilogiem. Jedna wersja wydarzeń jest taka, jak by się chciało, by było. Druga, jak jest naprawdę. I szkoda, że to się zawsze dziwnie wyklucza.
Kropka kończąca Przelot bocianów nie zamyka dziejów Matyldy. Tyle jeszcze przed nią odkryć, nadziei i rozczarowań. Nie będzie już jednak opowieści. Możliwy sequel został deklaracją Autorki zażegnany. Myślę, że w gruncie rzeczy to dobra decyzja. Seriale muszą wiedzieć, kiedy nadciąga ostatni odcinek.
Dla mnie nadchodzi czas na zasadniczą odmianę. Teraz chcę sięgnąć po coś bardziej poszarpanego. Szytego bez dyktatu tradycyjnej dramaturgii. Bez przesady, oczywiście, jakaś fabuła musi być. Na Godota czekać nie będę. Stawiam na Rachel Cusk, w ciemno.
O matko kochana, tamaryszku, to ja mam czytać czy nie?
Czytać. Ale na własne ryzyko.
Zależy w jakim jesteś momencie… czego potrzebujesz…
Jeśli dzieła oryginalnego, które Cię wyrwie ze stagnacji, sprawi, że będziesz musiała coś na nowo poprzestawiać, a przynajmniej przemyśleć… to niekoniecznie Zawrocie jest Ci potrzebne.
Można sięgnąć po jakiegoś laureata Bookera, Pulitzera, Orange Prize, Nike czy Nobla.
Cykl o Matyldzie jest sprawnie opowiedzianą historią w odcinkach. Ja nie żałuję tej lektury. Trochę się śmiałam, trochę potakiwałam, trochę myślałam sobie: ojej, wszystko już było.
Nie wiem, czy długo będę pamiętać. Raczej będę, bo rzadko sięgam po polską prozę poza tymi „najważniejszymi” (snobistyczne, wiem) nazwiskami. A tym razem łyknęłam aż pięć tomów.
Nie dam się sprowokować. Nie będę jednoznacznie oceniać. Nie lubię wystawiać stopni.
Rachel Cusk – ślepostawianie nie będzie jak kulą w płot, kocham jej prozę…
A co do Zawrocia – ja przeczytałam pierwszą i w ogóle, w ogóle mnie nie poruszyła… Jakaś wtórność z niej wyzierała, czytałam i wciąż myślałam, kiedy już skończę i będę mogła wejść w inny świat. Język – to jedyne, co na plus. A intrygi nie zapamiętałam – po kilu latach od przeczytania, pamiętam tylko, że bohaterką byłą Matylda i dom.
A stopnie – ja już też nie lubię :-)
Ściskam :-)))
Marpil, Wariacje na temat rodziny Bradshaw stoją na mojej półce (właściwie nie stoją, bo trzymam w ręce), a znalazły się tam po Twojej recenzji. „Na ślepo” to metafora taka, jakby. Bo choć nie własnym wzrokiem, to jednak zaufanym, została Rachel wypatrzona. Od pierwszych zdań jestem na tak.
Cykl o Zawrociu nie zasługuje na to, by się czepiać. I stawiać przed nim zadania, których Autorka nie zamierzała spełnić. Ja już napisałam wszystko, co we mnie pozostało z lektury. Podeszłam z powagą, bo i okoliczności po temu były. Prowadziłam, z przyjemnością, spotkanie autorskie z Hanną Kowalewską. I dobrze się złożyło, bo pewnie inaczej nie odkryłabym, nie rozpoznała.
Niby czytam książkę za książką, ale: z przerwami. I gdy podglądam tempo czytania przeciętnego blogera, to wydaje mi się, że czytacz ze mnie marny. A jak marny, to trzeba dobrze wybierać, by jak najmniej chybiać.
I w związku z tym niewielkie szanse mają u mnie książki wybrane do lektury zupełnie przypadkowo, a gotowość brnięcia w ich świat zazwyczaj poprzedza próba języka. Kowalewska nie zniechęca.
Ocenianie jest arcytrudne i straszliwie daremne. Mogłabym napisać elaborat o tym, co mi się spodobało. I drugi elaborat o tym, co uznałam za słabość. Oba byłyby prawdziwe, chociaż sprzeczne. Tak sobie więc przeplatam jedno i drugie, wystrzegając się dobrnięcia do jakiejkolwiek etykietki. Choć wiem, że to może być wkurzające.;)
pozdrawiam!
renée – dziekuje za kawal dobrej lektury na weekend. b solidnie i(i ciekawie) ustosunkowalas sie do aspektów wszystkich. w trakcie czytania moje mysli poruszaly sie w kierunkach nastepujacych:
1. czy to taka troche rodziwiczówna? „straszny dziadunio” byl jedna z ksiazek na pólce, wiec czytalam go jako dziecko. mam do rodziewiczówny mieszane uczucia
2. wydaje mi sie, ze romantyczny watek „tej jednej”, „tego jednego” zyje glównie w PL – albo j reliktem czasów dawnych. co prawda jane marple tez pamieta o narzeczonym zabitym w I wojnie i odkurza jego zdjecie, ale nie przesadza. dla mnie to raczej mit niz rzeczywistosc – czasami mysle, ze osoby, na kt nie bylo zbytu poza tym jednym razem buduja oltarzyk kochasiowi, kt odszedl w sina dal. zgadzam sie z prymatem intensywnosci uczuc pierwszych czyli magii pierwszej milosci – ale zycie idzie dalej i ciagle mozna spotkac fajnych ludzi
3. a juz najbardziej nie lubie „zlamanych serc meskich” – moze dlatego, ze oskarzano mnie o bycie notorycznym sercolamaczem (sercolamaczka?). troche realizmu w zyciu nie zawadzi i warto postrzegac kobiety jako istoty osobne, a nie lustro idealne (o kobiecie jako lustzre mówil niedawno wieckiewicz w WO). poza tym mam w rodzinie dziewczyne, kt chciala wyjsc za maz, a ten straszy o wiele lat gagatek migal sie, ze 13 lat temu ktos mu „zlamal serce” i on czuje sie „wypalony” czy jakies inne bzdury. sa wsród nas szczesliwcy, kt spotykaja fantastycznego parnera na zycie we wczesnej mlodosci i potrafia byc szczesliwym do konca dni swoich. ale reszta idzie procesem „through trials and errors” i dzielnie walczy o dobry zwiazek. mezczyzni wymagajacy litosci i uzalajacy sie nad soba oraz „doznanymi krzywdami” sa zdecydowanie niemescy. skad tyle kobiet litujacych sie nad tymi narcyzami?
4. niespecjalnie tez lubie budowanie genderu czyli plci spolecznej i postrzeganie facetów jako innego podgatunku. to kobiety buduja taki gender – czesto w celach manipulatywnych. czyli „faza larwalna” to paskudne okreslenie
5. rodziny o dominujacycm matriarchacie znam z autopsji i popieram ;-)
pozdr niedzielne (i troche zachmurzone) \ m
Ha! ha! ha!
O rany! Nie ma to jak szwedzkie wyczucie realizmu! Szwedzkie albo osobnicze, bo tu też nie ma co zaokrąglać.
Podoba mi się Twój komentarz do miłosnych zawirowań (2. i 3.).
I bardzo mnie zaintrygowało, czy genderowa płeć społeczna jest rzeczywistością czy też wymysłem. Są „genderowe” mity czy wyobrażenia (uogólnienia, stereotypy) kobiet nt mężczyzn i odwrotnie (tu Więckiewicz jako aktor Koterskiego miałby coś do powiedzenia). Pewnie, że jest w nich coś z samoobrony, z zaklinania, z wymówki. Ale czy płeć społeczna jest wymysłem? Tego chyba nie chciałaś powiedzieć. Bo to przecież jeden z kluczy do czytania kultury. Nie jedyny. I może lekko niebezpieczny. Ale.
:)
oczywiscie, ze plec spoleczna NIE j wymyslem – tylko bywa rózna w zaleznosci od kultury. na pewno pragmatyzm szwedzki wycisnal na mnie swoje pietno (co tak trafnie odczytalas) i dlatego, jak zjezdzam na stare smieci, to mnie polskie twory kulturowe zatykaja. zeby nie byc goloslowna: „mezczyzna musi miec miec obiad podany o 15:30”
dla mnie to same pytania: dlaczego tylko mezczyzna? dlaczego sam sobie nie poda (i nie ugotuje)? dlaczego o 15:30? (nawet pociag do jumy odchodzil o 15:10) ;-)
te zastepy kobiet (mam nadzieje, ze na wymarciu) definiujace co „mezczyzna musi” robia tylko facetom wode z mózgu i nie pozostawia miejsca na autentyczna komunikacje
masz tez racje, ze to po czesci moje doswiadczenia osobiste – zupelnie niedawno zanotowalam dawnego absztyfikanta, kt zglosil sie z reklamacjami po…33 latach! ze mu niby krzywde zrobilam, bo on przeciez… no to nie mógl mi tego wtedy powiedziec tylko tyle lat czekal?! w jego pretensjach odczytalam nie tyle milosc do mnie (kiedysiejsza) tylko zraniona milosc wlasna. bo bylam…lustrem idealnym. a ja bylam soba i wolalabym jakby mnie w tych wspomnieniach umiescil – a nie tylko siebie i swoje ropiejace rany – usch, jakie nieapetyczne!
„Zawrocie” mnie nie porwało, ale za to porwała mnie „Julita i huśtawki” – czasy Polski Ludowej. Może powinnam wrócić do Hanny Kowalewskiej? Pozdrawiam
@ M., 3.10 do Yumy! Western jest tu bardzo na miejscu :)
Ach, te niegdysiejsze mity! Przynajmniej miały w sobie kawał niezłomnego romantyzmu (jeśli już realizmu trochę mniej). ;)
@ Monotemo,
a ja Julity… akurat nie znam. Chwilowo zastosuję czytelniczy płodozmian, więc jeśli sięgnę, to później. :)
A co do kolejnych części Zawrocia: one są dość spójne, można oczekiwać przedłużenia aury. Chociaż zmieniają się proporcje i Matylda przebija się na plan pierwszy.
Ostatni ton ma bardzo trafiony tytuł. Po pierwsze: bociany. Polskie gniazdo, zwiastun berbecia, klimat wieczoru na werandzie (najlepiej z kubkiem herbaty, z kubkiem, na którym wymalowane są odlatujące bociany..).
Po drugie: przelot.
Metaforyczne ujęcie doświadczenia lektury.
Pozdrawiam serdecznie. :)
„Teraz chcę sięgnąć po coś bardziej poszarpanego…”
– brzmi intrygująco :)
PS. Podoba mi się okładka „przelotu”. A i same cytaty też są ciekawe.
Te okładkowe woale…?
Poszarpane leży mi bardziej. Choć jakoś nie wchłaniam w błyskawicznym tempie.
Jestem pod wrażeniem wywiadu. Ty to masz dobrze. Rozmawiasz sobie z A.H. i to bez przepychanki a na prośbę. Świetna sprawa. :)
Tamaryszku,
to A. H. zabrzmiało prawie jak Adela H. ;)
Pingback: u wiedźmy w zawrociu « tamaryszkowe pre-teksty