Archiwum dnia: 21 List 2011

ameryka

2. AFF (American Film Festival), Wrocław 15 – 20 listopada 2011.

Jak zwykle. Rozmach. Szaleństwo wyboru. Duże szanse, by trafić na coś ekstra.

Organizatorem imprezy jest Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. Klimat – podejrzewam, byłam zbyt krótko, by oceniać – podobny do lipcowego maratonu filmowego NH.

Listopad wiąże ręce i ogranicza mobilność, więc moje wchłanianie obrazów miało wymiar oszczędny, weekendowy.

Widziałam:
1. Jack Goes Boating, reż. Philip Seymour Hoffman, USA 2010.
2. Przyszłość, reż. Miranda July, USA 2011.
3. Happiness, reż. Todd Solondz, USA 1998.
4. Z dystansu, reż. Tony Kaye, USA 2011.
5. Restless, reż Gus Van Sant, USA 2011.
6. Blue Valentine, reż. Derek Cianfrance, USA 2010.
7. Damsels in Distress, reż. Whit Stillman, USA 2011.

Festiwalowy repertuar dzieli się na sekcje.
Bohaterami retrospektyw byli: Billy Wilder, Terence Mallick, Joe Swanberg i Todd Solondz.
Wybrałam tylko jeden film z tej kategorii (3.).
Nie obejrzałam żadnego dokumentu (American Doc.), filmu-eksperymentu (On The Edge), bardzo żałuję, ale pominęłam również sekcję Spectrum (najnowsze odkrycia kina amerykańskiego). Moje filmy przynależą do kategorii Hightlights (głośne tytuły ze znaną obsadą), tak więc: prawie mainstream. Ale daj Boże taki mainstream na co dzień!

Zdecydowanie najważniejszy był dla mnie film Z dystansu, a zaraz po nim Happiness. Rewelacyjne. Pozostałe zaprezentuję krótko, do ulubionych wrócę w następnym „odcinku”.

I tylko jedno jeszcze zaznaczę – że tematy przyklejają się do człowieka jakoś dziwnie. Bo nie celowo, ale jednak, wybrałam sobie filmy o rozstaniu. Związki sypią się jak domki z kart. Te wieloletnie, ze stażem, którego już nic nowego nie przebije. Te, które przeszły pierwszą ogniową próbę i rozsypały się na następnym, dużo łagodniejszym zakręcie. Te, które są tuż przed scementowaniem i te, ledwie zadzierzgnięte, ale już z ambicjami na wieczność. Rozbijają się o wieczność właśnie. Urojoną, jak zwykle.

Jack Goes Boating

Znacie piosenkę Rivers of Babylon? Tak, Boney M. ją wyśpiewał(o). To najulubieńsza piosenka Jacka i bohaterka sceny, którą pamiętam najlepiej. I tylko tyle powiem o filmie, by móc przywołać tę scenkę.

Jack ma opinię nieudacznika. Pracuje w firmie przewozowej i przyjaźni się z Clydem. Jest samotny i (dlatego) trochę dziwaczny, przyjaciel chciałby mu pomóc, więc wspólnie z żoną obmyślają, że można by go wyswatać z Connie, która jest również dziwna i (bo) samotna. No tak, jak ktoś się dobrze formalnie umości, to mu się czasem zdaje, że jest zabezpieczony i kilka pięter mądrości wyżej od tego, który z niczym nie zdążył.

Po prawdzie: Jack rzeczywiście jakby lekko z myśleniem nie nadąża. Ale serducho ma duże i sympatycznie jest podglądać, jak „uczy się pływać” (polska wersja tytułu). W dobie szybkich randek, znajomości na trochę i na próbę, to co robi Jack jest fenomenalne. Gdy Connie wyzna mu, że takiego ma pecha, bo nikt-nigdy-nic specjalnie dla niej nie ugotował, to on zamierza tę katastrofalną sytuację zreperować. Nic to, że nie ma porządnej kuchenki i bladego pojęcia o kucharzeniu. Zapisuje się na lekcje, by przećwiczyć jedno konkretne menu. A następnie – w kuchni u przyjaciół – sześć razy robi próbę kolacji, by ta dla Connie wypadła ok.

Nie wypadnie, jak się można domyślić, bo Jack przypali zapiekankę. No po prostu świat legł w gruzach…, a Jack zamknął się w łazience. I niewiele pozostaje przyjaciołom, jak stać u drzwi i wyć piosenkę Boney M. Jest coś bardziej kiczowatego? A trzeba śpiewać pełną piersią: o tym, jak wiele łez muszą wylać nieszczęśni Izraelici uprowadzeni do Syjonu. Rzeki łez.

Moja ulubiona scena. Dodam, że w roli Jacka – reżyserujący po raz pierwszy – świetny Philip Seymour Hoffman. I że w tle rozgrywa się, oczywiście, rozpad małżeństwa Clyde`a. Żeby sobie nie myślał, że coś ma, gdy tak z góry spogląda na Jacka.

Przyszłość

Tak jakoś trafiam na Mirandę July, która reżyseruje i gra główne role w swoich filmach. Specyficzna artystka. Jeszcze nie wiem, czy ją lubię. Raczej „tak”, bo jest oryginalna, ale trochę też „nie”, bo jakby nie mój typ. Na ubiegłorocznym festiwalu obejrzałam jej film Ty, ja i wszyscy, których znamy. Kto żyw, szuka miłości, a przypadek i los grają partyjkę szachów. Coś a la Amelia, tylko zamiast cukru pudru zastosowano brązowy cukier kandyzowany.

Tym razem obserwujemy parę trzydziestolatków, na chwilę przed stabilizacją. Zanim życie nabierze przewidywalnego kierunku i okrzepnie w solidności, organizują sobie próbę z kotem. Zwierzęcia jest tam tyle, co -nomen omen- kot napłakał. Bo gdy Sophie i Jason decydują się wziąć pod opiekę chorego terminalnie kotka, ten ma właśnie nogę w gipsie i musi miesiąc odczekać w schronisku. A tymczasem… S&J mają 30 ostatnich dni bez odpowiedzialności (tej kociej i tej życiowej).

I choć wszystko przebiega niemal jak dotąd, to jednak w tym „niemal” czyha sedno. Poluzowało się, tandem już nie umie dreptać w tym samym rytmie. Nawiedza ich nagła potrzeba eksperymentowania i rozglądania się za nowymi drogami. Symptomatyczne i na pewno świetnie wyjaśnione przez badaczy podświadomości. On postanawia „czytać znaki”, być uważnym i nasłuchiwać, co mówi jego wewnętrzny głos. Ryzykowne: z informatyka przeobraża się w domokrążcę oferującego tanią filozofię ekologiczną. Jej eksperyment to impulsywna reakcja na numer telefonu nieznajomego mężczyzny, którego obraz wisi u nich w domu.

Mniejsza o szczegóły fabuły. Toczy się płynnie, ale zaskakuje ciągłymi uskokami. Ciekawa jest aura. Coraz bardziej nieuchronnie rozsypującej się bliskości. I nawet takie cuda, jak chwilowe zatrzymanie czasu nic nie mogą wskórać. Powrót do znanego, oswojonego azylu jest niemożliwy. Eden zamknął podwoje. „Wszystko wydaje ci się znajome. Ale nic już nie jest takie samo.”

Jest jedno wyraziste wspomnienie z Przyszłości, które sobie zapamiętałam (nie da się ukryć, związane ze skutkami rozstania, trudno… lejtmotyw). Sophie pracowała jako nauczycielka tańca w przedszkolu. Niestety, odsunięto ją do recepcji. Odwiedzają ją dwie koleżanki, z którymi utraciła kontakt. Obie w ciąży.

– I jak to jest? – pyta Sophie.
– Upierdliwie. Ale i wspaniale. – zgodnie odpowiadają.

Następuje seria takich spotkań. Sophie i koleżanki z dziećmi w wieku przedszkolnym, potem z nastolatkami, wreszcie przychodzą mocno dorośli ludzie z własnymi dziećmi, które chcą zapisać na lekcję tańca. Matki już nie żyją. I wciąż to: – Upierdliwie. Ale i wspaniale.

–  Sophie, a co u ciebie?
– Upierdliwie.
– I wspaniale?
– Nie.

Blue Valentine

Bardzo mi się ten film podobał.  Absolutnie do obejrzenia. Dla świetnej Michelle Williams i dla Ryana Goslinga. I dla opowieści. Dla gorzkiego smaku nieuchronności, gdy zbliżają się finałowe sceny. Bo na pewno nie tak powinno być.
Ale ten Gosling…! No naprawdę. Obejrzę jeszcze raz.