wymyk

Wymyk, reż. Greg Zgliński, Polska 2011

Bardzo dużo, powiedziane bardzo oszczędnie. Warto zobaczyć. Z kina wychodzi się z filmem w głowie i nie ulatnia się on po kwadransie.

Chciałabym zapisać kilka swoich spostrzeżeń, ale zacznę od tego, co mnie wstrzymuje. Dawno nie czułam, by czyjś sposób narracji tak silnie domagał się wejścia w analogiczny ton. Wszystko, co ważne rozgrywa się wewnątrz bohaterów. Wypływa w ich zachowaniu, w dialogach, ale w sposób nieoczywisty. Rozmowy nie relacjonują niczyich poglądów czy postaw.  Nie ma spektakularnych konfrontacji antagonistów, choć „konfrontacja” jest tu słowem kluczem. Oznacza zmierzenie się z sobą samym, z własnym wyobrażeniem o sobie, które właśnie się rozsypało w sposób niezaprzeczalny.

Jest tak jak mówi plakat do filmu. Twarz, ona się zmienia, niezależnie od naszej woli – pęka, odpadają fragmenty skóry, zastygłe rysy, oswojone miny. Zostają oczy człowieka w potrzasku. Nie ma zewnętrznych wrogów (choć są ci, których ewentualnie należałoby wytropić, bo są winni nieszczęścia; nie wystarczy to jednak, by powstrzymać odpadanie kolejnych fragmentów image`u). Jest niewygodna prawda.

Pisać o filmie i go streszczać? Zabronione. Analizować kluczowe sytuacje? Jest ich ledwie kilka, więc łatwo o przegadanie, o pójście pod prąd pomysłu Zglińskiego.

Jedyny uzasadniający (w moim odczuciu) sposób pisania, to krążenie po obrzeżach i skupianie się na szczegółach. Gdyby ktoś – przypadkiem – czytał mój tekst przed wybraniem się na seans, nie powinien wyczytać ani słowa więcej niż trzeba. A nawet o jedno mniej.

Greg Zgliński w rozmowie kuluarowej w dniu premiery dopowiada sens tytułu. „Wymyk”, czyli akrobatyczna figura na drążku, dość trudna. Można ją przełożyć na metaforyczny sens sytuacji, w jakiej znalazł się bohater filmu: „to co bohater próbuje wykonać to bardzo karkołomna figura – próbuje uniknąć konfrontacji, uniknąć odpowiedzialności. Chodzi o to, że bohater ma poukładaną rzeczywistość i nagle jego świat wymyka mu się spod kontroli. On sam próbuje się wymknąć z tej sytuacji.”

Kanwą jest opowieść o braciach, wariacja na temat motywu Kaina i Abla. Niezupełnie, ale można przyjąć ten motyw jako punkt wyjścia.
Jest ojciec (z pozostałościami paraliżu po wylewie), twórca rodzinnego biznesu, wycofany, lecz obserwujący (Marian Dziędziel).
Bracia, połączeni od niedawna wspólnym interesem, chcieliby pójść w odmiennych kierunkach, a przynajmniej odmiennym stylem. Bracia – nie ma między nimi jakichś szczególnych animozji, ale wiadomo, że jest kilka podskórnych pretensji, czająca się skłonność do rywalizacji, trochę irytacji wobec zachowań drugiego – taki wachlarz niejednoznacznych emocji, który uaktywnia się niemal w każdym braterstwie.

Ktoś jest starszy, bardziej rezolutny, ktoś dłużej był przy ojcu, dłużej zmaga się z firmą. Drugi ktoś ma ochotę przewietrzyć „dziedzictwo”, ustępuje, znosi odsunięcie na drugi plan, ale zyskuje tym sobie przychylność ojca, więc wszystko może się odwrócić.

Rola Dziędziela (ojca) zbudowana jest na repetycjach. „Gdzie byłeś, gdy twój brat cię potrzebował?” „Opowiedz mi to jeszcze raz. Co ty wtedy robiłeś?”

Bo jednak doszło do kulminacji. Ze zwykłych braterskich kuksańców, dogadywań przeplatanych wygłupem i bliskością, przechodzimy do sceny, która wymaga jasnych, odsłaniających prawdę o człowieku, zachowań. Ta scena rozgrywa się w pociągu.

Oczywiście, dojść do niej nie musiało. Zadziałał splot okoliczności, głupi incydent, impuls. Fred (Więckiewicz) i Jurek (Simlat). Jeszcze przez chwilę prowadzą ze sobą grę. Fred specjalnie nie dosiada się do Jurka, więc Jurek zmienia miejsce, by jednak być przy bracie, skoro jadą razem. Błahostka. Ale drobne ustępstwa, małe dopowie- dzenia, postawienie na swoim… budują obraz tej relacji. Może gdyby nie uruchomiona w ten sposób przekora, Jurek nie zareagowałby na rozgrywające się kilka miejsc dalej zaczepki. A może by zareagował – kto wie? Fred mówił: daj spokój, nie wtrącaj się.

Nie dzieje się między braćmi nic ewidentnie złego. Tragedia rozgrywa się w sferze „pomiędzy”. W tym, czego zabrakło, czego się nie zrobiło, z czym przyszło się za późno.

Niesamowita jest scena, tuż „po”. Przede wszystkim szok. I Więckiewicz wychodzi z pociągu otoczony jakąś szybą, jakby to, co przed chwilą, nie docierało do niego. Siada na schodkach pociągu, zdejmuje but, wytrzepuje zbłąkany kamyk.  Odtąd będzie sam z bagażem nie do udźwignięcia. Więckiewicz mówi na temat swojej roli:  „najbardziej interesujące było dla mnie to, że postać musiała ponieść ofiarę, po to żeby zacząć normalnie żyć”.

Ofiara ma wymiar konfrontacji. Z sobą. Również z bliskimi, z żoną, z rodzicami, dziećmi brata, z bratem. Nawet z tymi, którzy funkcjonują na obrzeżach jego życia, a którzy wtajemniczeni w jego dramat może i nie osądzają, ale swoje wiedzą. Każde ich spojrzenie pali, przypomina, wytrąca z równowagi.

Rewelacyjnie dużo miała do zagrania Gabriela Muskała (prywatnie: żona reżysera, w filmie: żona Freda). Postać drugiego planu, nie wypowiada ani swych kobiecych niespełnień (macierzyństwo), ani duszącego ją podporządkowania, bycia cieniem, ani swojej relacji z teściami czy szwagrem. Nie wypowiada, ale wygrywa to wszystko: byciem, odejściem, decyzją o przemeblowaniu domu lub o powrocie do zawodu. Swym zaangażowaniem w zabawę z dziećmi Jurka. Zobaczyłam tę postać dopiero po seansie. W filmie wydaje się nieskomplikowana, ale jest wielowarstwowa jak tort. 

Fred jest introwertyczny od pierwszych scen. Nie wiadomo co o nim myśleć jeszcze na długo „przed pociągiem”. Boi się zmian? Czy chce po prostu prowadzić interes po swojemu, nie według dyktatu modnych trendów? Kocha żonę (broni ją przed grymasami matki, której mimo upływu lat nic nie przekonuje)? Czy wcale jej nie widzi? Jest brawurowo odważny (szaleńcza eskapada czerwonym samochodem wskazuje na horrendalną potrzebę gry, wyścigu z życiem, udowodnienia światu, że nie można go wziąć w cugle), czy raczej tchórzliwie wycofany? Rozstrzygać nie trzeba. Przecież jest się i jednym, i drugim równocześnie.

Przekonała mnie obsada filmu. Pierwszoplanową rolę otrzymał Więckie- wicz, więc on miał najwięcej do udźwignięcia i jego docenia się szczególnie. Ale scena- riusz oferował ciekawy materiał chyba każdej postaci. 

Praca nad filmem trwała pięć lat. Pierwotną inspi- rację stanowiła nowela Cezarego Harasimowicza. Zmiany w opowieści wprowadził Janusz Margański, współscenarzystą jest również reżyser, Greg Zgliński.

Niesamowity film. Dodam: nieefektowny, o prostej sekwencji zdarzeń, bez spektakularnych akcji (poza tą jedna, kulminacyjną). Pamięć rejestruje – i konserwuje na długo – sceny zbudowane na wewnętrznym napięciu, wyrażone milczeniem, zagrane twarzą (rozpacz i bezradność Freda podczas mszy, próba śpiewania i dławienie się własnym głosem… boli, naprawdę przykuwa uwagę i aż trudno ją obserwować).

Dobre kino. Już trochę zapomniałam Całą zimę bez ognia, pierwszy film Zglińskiego. Ale wiem, że to jest ta sama kategoria. I chętnie obejrzałabym ponownie.

18 komentarzy do “wymyk

  1. Ewa

    Faktycznie, al dente to nasze życie. Niby forma najzdrowsza i najlepsza do strawienia; może jednak pogotować by deczko dłużej (?). Mnie wychodzi, że jakbym nie próbowała, wymyk murowany. Wcześniej czy później.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Takie przedłużone al dente? Czemu nie? Właściwie: co za różnica, wcześniej czy później? Albo wymyk – czy wiszący, czy leżący, ucieczkowy czy murowany. Można różnie.
      Ale ja trochę dziś nie nadążam. I chyba zrozumiałam fifty-fifty. :)
      Pozdrawiam!

  2. Logos Amicus

    Niestety, „Wymyk” jakoś wymknął się Festiwalowi Filmu Polskiego w Chicago. A szkoda.
    Widzę, że dobra aktorska passa Więckiewicza trwa. Oby tak dalej.
    N podstawie tego co piszesz, „Wymyk” kojarzy mi się nieco z „Erratum” (podobna powściągliwość?). Nie wiem, czy ma to uzasadnienie?

    Mam nadzieję, że nowe filmy polskie trafią do Chicago wcześniej, niż dopiero następnej jesieni. (Ostrzę już sobie apetyt na najnowszego „Krzystka” – podobno nieźle mu wyszły te „80 milionów”. „Mała Moskwa” też, według mnie, mu się udała. Waldemar Krzystek to zdolny człowiek, szkoda więc, że tak rzadko kręci.)

    A z amerykańskiej beczki?
    Widziałem wczoraj „The Descendants” – najnowszy film z Georgem Clooney. Podobał mi się. Polecam.
    W tym tygodniu chciałbym też obejrzeć „Wstyd” z Fassbenderem (niedługo wybieram się w dłuższą podróż – stąd ta moja intensywność kinomańska. Bo tam gdzie jadę, raczej w kinie nie będę mógł przesiadywać ;) )

    Pozdrawiam

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Pytasz, czy jest jakaś analogia z Erratum?
      Można powiedzieć, że są to naczynia powiązane. Jeśli komuś podoba się jeden z tych filmów, jest pewne prawdopodobieństwo, że drugi też zrobi na nim wrażenie. Powiedzieć, że są podobne, oczywiście, nie sposób, bo każdy jest odrębną opowieścią. Ale… u Lechkiego bohater potrąca samochodem przechodnia i to go zmusza do zatrzymania się i wejścia w swoje życie uważniej, na nowo. Sytuacja z Wymyku jest analogiczna.
      Jednak polskie kino to dobre kino. Co prawda proporcje między kiczem a sztuką mogłyby się odwrócić, ale nie można nie zauważać perełek.
      Wymyk jest polski, ale – na dobrą sprawę – czytelny pod każdą szerokością geograficzną.

      Miliony Krzystka są już na ekranach. Jedyne miliony w zasięgu. Trzeba by skorzystać.;)

      Rzeczywiście, jesteś jakby na niekończącym się seansie. Fassbendera bardzo lubię. Nie przegapię. Clooney chyba (?) szybciej trafi do nas z Idami marcowymi (Gosling;)). Pojemność życiowa mi się kurczy. Ale może jakoś dam radę.

      Znów Azja?

  3. czytanki anki

    Dzisiaj widziałam, b. mi się podobał. Spodobało mi się zdanie ojca: nie upilnowałeś brata. Ile w tym treści, biorąc pod uwagę wiek i relacje braci.
    Zastanawia mnie, dlaczego skory do brawury Fred, ustawiający wszystkich po kątach, w sytuacji podbramkowej stał się „malutki”. A przecież nie musiał myśleć o dzieciach (to a propos wcześniejszego zarzutu Jurka: chłopie! ja mam dzieci!).
    Spodobało mi się również to, że reżyser nie poszedł na łatwiznę czyli wyświechtane chwyty i np. w scenie w kościele nie pokazał krucyfiksu.
    Solidnie zrobiony film z dobrymi rolami, bez fałszu.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Aniu, jedność w odbiorze tego typu filmu działa krzepiąco.:)
      Cały czas rozdzielam zachwyt między aktorstwem a scenariuszem. Więckiewicz w scenie kościelnej jest świetny. A tak jak piszesz, można się było osunąć w taniość.
      Z jednej strony wydaje mi się, że fabuła jest oszczędna, a twarze bohaterów, ich bycie i pewna toporność – tworzą film.
      To znów myślę, że mnóstwo w tym filmie świetnie pomyślanych scen. Ta z samochodową szarżą! Końcowa. Oglądanie w Necie własnego zawstydzenia. Świetnie dobrana, dziwna scena.
      Uff..
      A jeszcze wspomnę o scenografii domu w remoncie!

      Pozdrawiam,
      przepraszam za opóźnienie. :)

  4. czytanki anki

    A jak odbierasz motyw pistoletu? Czy Twoim zdaniem miał podkreślić tchórzostwo Freda (pamiętasz na pewno sugestię policjanta) czy spełniał też inną funkcję? Tu też nie było taniości, bo Fred nie zemścił się na chłopaku z pociągu.
    Inna rzecz – oko w oko z bratem w końcówce filmu – no, to było dopiero mocne!
    Oglądanie siebie na filmie – znakomity pomysł. Tak, długo można jeszcze wyliczać;)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :) U Czechowa ta strzelba by wypaliła. Takie są zasady dramaturgii. Zasady psychologii przemawiają na rzecz Zglińskiego. Bo niejednoznaczność i jeszcze gorsze: dwuznaczność. ;)
      Gdyby wyjął broń… była nienabita, nie zabiłby nikogo, ale nastraszyłby z pewnością… Dlaczego nie uruchamia najsilniejszego „argumentu” w tej dyskusji?
      Wybieram odpowiedź wielowarstwową: lęk, dezorientacja, jakieś resztki irytacji na brata (dawniejszej i świeżej: po co się mieszał?!).

      Poza tym wygląda na to, że Fred ma trochę kompleksów, jest wybity z męskiego błogostanu. Stąd te dziwne kompensacje.
      Szybka jazda samochodem (wariacka!), prezent dla żony (absurdalny, ale myślę, że ona była dla niego bardzo ważna, choć związek już wpłynął na mieliznę i kraksa wisiała w powietrzu), kolekcjonowanie broni.
      Męski facet, któremu zarzuca się zachowawczość w interesach i robi uwagi o braku dzieci, mimo dziesięcioletniego małżeństwa.
      Fred jest mieszanką bardzo sprzecznych emocji. A to, co się zdarzyło ma w gruncie rzeczy charakter katarktyczny. Katharsis musi być tragiczne.

      Bardzo odważna scena w szkole. I też tak wygrana, że odwaga miesza się z żenadą. To, co odsłonił, mogło się wydać świadectwem własnego tchórzostwa. A było odwagą w stanie czystym. Niejednoznaczności są naprawdę intrygujące.

  5. babka filmowa

    Witam. :) jestem tu z polecenia L. Amicusa. Bardzo mi miło, tym bardziej, że podobał Ci się „Wymyk”. Cieszy także docenienie Więckiewicza, jak bardzo niejednoznacznie zbudował postać Alfreda. Nie jesteśmy do końca pewni, co czuje, co myśli, czy gra, czy faktycznie doznał przemiany… Masz rację, juz dawno nie było w kinie polskim tak dobrego filmu i oszczędnego w słowach zarazem filmu. Chwała scenarzystom, chwała aktorom – wszystkim, z RW na czele, z racji wielkości roli. Bardzo mi się podoba to, co napisałaś o Gabrieli Muskale. Faktycznie – cały czas w cieniu, wycofana, ale gdy trzeba potrafi z niego wyjść i wygrać wiele.
    Słusznie poświęciłaś kilku słów plakatowi. Tylko… nie zgodziłabym sie z Tobą, że oczy Alfreda są oczami człowieka w potrzasku. Wg mnie jego spojrzenie jest dosyć pewne, tak jakby wiedział, że, udało mu się zachować twarz, mimo początkowego rozpadu. Bo ja do końca nie jestem pewna, czy gdyby nie internet, którego tak intuicyjnie się bał (chodzi o firmę), czy wykrzesał by z siebie tyle działania: wyprawa do szkoły, by najpierw pobić a później oddać w ręce policji winnego zajścia w pociągu ucznia – tu rewelacyjna scena prezentacji filmiku dla całego grona i reakcja tegoż jakiej się nie spodziewał, to nie chuligan spotkał się z potępieniem, a on, za grzech zaniechania. To dokumentuje też pistolet, który nie strzela, mimo, że sie w filmie pojawia. :) Albo oburzenie w stronę lekarza wyrażone prostacką formułką „wy tu gówno robicie dla mojego brata” – to było takie nieautentyczne w jego ustach. Czy Alfred działął bardziej w intencji dobra brata, także zadoścuczynienia jego krzywd, czy raczej w imię swego dobra? By uratować dobre imię, by móc patrzeć ludziom w oczy, by chodzić do kościoła z podniesionym czołem, by żona nie odeszła od niego pełna obrzydzenia itd. I to właśnie świetnie zagrał Więckiewicz – nie jesteśmy, a przynajmniej ja, do końca pewni jego intencji.
    Jeśli masz chwilę, zerknij co ja napisałam na temat filmu, nie jest to wielka analiza, ot parę słów, skreślonych w pośpiechu, na temat asocjacji związanych z oglądanym obrazem.

    „Erratum” także widziałam, ale uważam, że „Wymyk” jest filmem lepszym, ukazujacym bardziej skomplikowaną historię, ciekawiej napisanym, choć i „Erratum”, też jest na pewno filmem wartościowym ze względu na treści, które stara się przekazać, szkoda, że go trochę bardziej nie dopracowano.

    Pozdrawiam :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Historia jest niby prosta, z życia wzięta, ale zahaczająca o różne stare archetypy, również biblijne. Obie pisałyśmy, że Kain i Abel po trosze. Nasunęłaś mi skojarzenie z synem marnotrawnym i jego starszym bratem.
      Gdyby nie internetowa wsypa, z pewnością by się wymknął. Potrafimy upchnąć w podświadomość niejedną straszliwą skazę. Potrzebował (mówię z wygodnej perspektywy kogoś, kto nie o sobie wyrokuje) silnego kopa. Ale to mierzenie się Alfreda z sobą samym uważam za autentyczne. Motywowane strachem przed odrzuceniem, na pewno. Ale sprawy poszły za daleko i rzecz dotyczy jego być albo nie być. I tego, kim w ogóle się jest.
      Musiał najpierw poskładać siebie, choć z innego punktu widzenia ważniejsze byłoby czuwanie przy Jurku (tak to widziała żona). A on nawet nie umiał dotknąć jego posiniaczonej, bezwładnej dłoni. Nie mógł więc czuwać, musiał zająć się sobą. Nie przeciwstawiam sobie tego tak radykalnie. Altruistyczna opieka nad bratem była (chwilowo) niemożliwa. Walka o siebie jest tu wyjątkowo rozpaczliwa. W moich oczach – intencje się mieszają, schodzą na drugi plan wobec desperacji.

      Witam Cię, Babeczko, i pozdrawiam.

  6. czara

    A ja nie komentuję i przeczytałam wyjątkowo (na razie!) tylko wstęp, bo zgodnie z zaleceniem najpierw wybiorę się do kina (hurra, święta w Polsce już blisko).
    Pozdrawiam bardzo serdecznie!

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Jak to? To dla kogo ja się tak staram nie streszczać, nie zdradzać i nawet nie sugerować (to ostatnie, to jednak odrobinkę)?
      Gdyby nie to, że liczę na czytanie Czary, to bym streściła od A do Z i jeszcze zacytowała najlepsze kwestie. Póki co, jestem niszowa, więc zanim jakiś producent zechciałby na mnie tupnąć nogą, to trochę by zeszło.

      Świetnie, że wpadniesz na karpia i barszczyk. Hurra! Będziesz bliżej o jakieś 900 km. Bo z P. do K. to jest coś między 300 a 400 kilometrów. Więc wciąż wirtualny dystans.
      Czytałam, że Ki Cię rozczarowała… A mówił plakat, że „nie polubisz jej”…;)

      Pozdrawiam!

  7. czara

    Drogi Tamaryszku, ja już po obejrzeniu filmu i przeczytaniu Twojego tekstu. Rzeczywiście – jesteś mistrzynią w takim pisaniu filmu, żeby nic nie zdradzić, nie wiem jak to robisz… :) Ja nigdy nie czytam nic przed filmem, tylko tyle czy – warto/nie warto. Kierując się Twoim gustem i sugestią jednego z komentatorów o podobieństwie do Erratum, od razu pobiegłam w Polsce na Wymyk. Film jest dobry, nawet bardzo dobry, ale to jednocześnie tortura dla duszy i emocji. Miałam wrażenie, że w tej historii nie ma światła (takiego choćby „pukania” z Erratum), błąd jest nienaprawialny, a wina niezbywalna (nikt nie próbuje nawet choćby trochę bronić Freda).
    A dystans znowu powiększył się o te 900 kilometrów, ale ten wirtualny wciąż taki sam – na jedno kliknięcie :) Pozdrawiam gorąco Twoje miasteczko P. ;-)
    czara

    Odpowiedz
  8. tamaryszek Autor wpisu

    Nasze miasteczka P. :))

    Mnie chodzi po głowie to, że Fred „w zasadzie” niczego złego nie zrobił. Oczywiście, konsekwencje są mocne. Ale zło mało uchwytne. Fenomenalny chwyt, by mówić o złu, nie epatując złem oczywistym, brutalnym, zwyrodniałym. Tu mamy raczej „zło augustyńskie”, zło definiowane jak niedostatek dobra (energii, woli, zapobiegliwości). To jest bardzo ciekawe, pod prąd oczywistościom.

    Co do światła… A co z ostatnią sceną? Sama nie wiem… Fred rozpakowuje platformę z zamówionym przez Jurka sprzętem… Podoba mi się to. Tak właśnie jest. Śmierć wpędza nas na tory, które kontynuują drogę tego, który odszedł. Ale nie wiem, czy w tym jest jakieś światło.

    Nie jest jednak tak, że Fred stoi pod ścianą. Nie uciekł, zmierzył się. Cokolwiek będzie dalej, oznacza wpis na nowy rachunek. Oczywiście, karta nie jest czysta. Takie katharsis, po którym zaczyna się z carte blanche nie istnieje.

    Świetnie, że zobaczyłaś. I że doceniasz. :)

    Odpowiedz
    1. czara

      Też się czepiam jak nadziei tej ostatniej sceny, ale… Jak w życiu, za późno. Zresztą ja wolałabym, żeby ktoś go wsparł, wziął za rękę, powiedział „rozumiem co przeżywasz, zrobiłeś błąd, to musi być koszmar”, żeby Viola wróciła, no nie wiem… Zgadzam się, że on potem jakoś stawia czoła, publicznie ogląda ten swój zły nieuczynek… Dlatego ktoś, coś musi mu okazać miłosierdzie. Tymczasem jest tylko niemy wyrzut w oczach brata i rodziców i zrozpaczone spojrzenie żony.

      I jeszcze co do „Ki” – jedyne co mnie zawiodło, to fakt, że się rozchorowałam akurat w ten dzień, w którym był ten film w Paryżu grany… Ale może kiedyś się uda?

  9. tamaryszek Autor wpisu

    Viola nie może wrócić. I nie da się tego wyjaśnić, nie uruchamiając jakichś kojarzących się z melodramatem argumentów. Nie może. Bo to by było nieprawdziwe albo szkodliwe. Bo w życiu tak by to właśnie przebiegało.
    Ok, jak nie może, skoro może? No tak, ale to już inna Viola, inny Fred, i inni oni. Lepiej by było, gdyby doświadczyli tego wspólnie, ale weszli w tragedię niezależnie od siebie.
    Więc nie może. I nie da się tego wyjaśnić. ;)

    Odpowiedz
  10. Czara

    Viola może wrócić. Właśnie dlatego, że jest już inna Viola i inny Fred. Rozumiem, że w filmie nie może rzucić mu się na szyję, ale powinna dać jakiś znak. Może to właśnie on jest w tym spojrzeniu, nie wiem. Wierzę, że wróci do niego, w końcu cały dom rozbebeszony i w folii, wierzę, że zrobią tę przebudowę ale tym razem wspólnie. Takie tragedie czasem zbliżają, bardziej niż cokolwiek innego. Inaczej nic nie miałoby sensu przecież. Viola może wrócić.

    Odpowiedz
  11. tamaryszek Autor wpisu

    No…
    Ale fakt, że „dom rozbebeszony i w folii”. ;)
    Ciekawe, kto wpadł na taki pomysł. Sedno. Bo jak by to było, gdyby zostały stare dekoracje? Zupełnie co innego musiałby Więckiewicz grać. A tak – część gry przypada na folię. Wielce wymowna folia. :)

    Odpowiedz

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.