Archiwum dnia: 12 Gru 2011

próbka stylu

Cały czas czytam, ale to, co czytam, literaturą z pewnością nie jest. I tym eufemizmem puentuję wartość tysiąca elaboratów, z których wyskakiwały na mnie i obłapiały za szyję składniowe łamańce, stylistyczne horrory i leksykalne trywialności.

Nie, żebym miała jakieś anse. Prawda czasem przedziera się przez szatę zgrzebną, a wykwintne esy floresy mogą być puste jak orzeszek (na przykład ten orzeszek, który w wierszu Szymborskiej oznaczał serce wyzbyte miłości do ojczyzny… „bez tej miłości można żyć, mieć serce puste jak orzeszek….”). Ale udręczona jestem estetycznie i intelektualnie jak zmordowany pies.

Skoro o orzeszkach mowa… Niech mnie prowadzi strumień świadomości. Może dokądś doczłapię. Orzeszki to kwiaty zimy. Wiem, że tandetne określenie, ale tymi słowami odreagowuję to, czym mnie nafaszerowano.

Wydaje mi się, że teraz jestem już mniej podatna na stylistyczną huśtawkę, ale dawno temu zdarzało mi się ulegać sile stylistycznej perswazji twórców, których czytałam. Sięgnęłam po Jacka Londona lub Hemingwaya i mówiłam jak facet. Krótko, węzłowato, o konkretach i z jednej perspektywy. Czytałam Żeromskiego – i dopadała mnie gorączka roztrzęsionych emocji, chora liryzacja, błotniste opisy, rozdarcia sosnowe i gorączkowa „uroda życia”. Tylko Schulz mnie nie zarażał, bo tak jak on, to nie da się niczego opowiedzieć. On to mnie zmuszał do milczenia. Bo cudzy styl albo się przykleja jak gęba, zapożyczona od Witolda G., albo zarządza ciszę i posłuch (casus Brunona), albo po prostu odbija się od niewzruszonej ściany stylu własnego – niczym jedna od drugiej piłeczka bilardowa w czasie rozgrywki.

Pomyślałam, że można by zrobić dwa założenia: pierwsze – że większość z nas ma jednak styl podatny na wpływy, jeszcze choć odrobinę al dente; drugie – że dawkując odpowiednio dobraną prozę, możemy podpowiadać swoim myślom jakieś kształty stylistyczne. Owszem, gdyby coś komuś narzucać, zapachniałoby dyktaturą, ale jeśli bez gwałtu a z wyboru…  ależ by było!

Chcesz coś rzeczowo opowiedzieć, tak żeby i prosto było, i mądrze: łykasz dawkę Myśliwskiego.

„Rozłożywszy talerze, przystępuje babka do dzielenia koguta, z powagą i namysłem, jakie przystoją sprawiedliwości. Temu udo, temu drugie udo, temu pół piersi, temu drugie pół, tam kuper, tu skrzydełko, drugie skrzydełko, szyja, za mało tych skrzydełek, za mało tych ud, więc tu coś ujmie, tam dołoży, przełoży, uszczknie, zamieni, doda, przepołowi, medytując, że taki wielki wydawał się ten kogut, taki wielki, póki chodził po obejściu, a tu nie ma czym dzielić. (…) Tylko dziadek spokojny, bo ma zapewnione udo, i nie z woli babki, lecz sprawiedliwszej sprawiedliwości, kto wie, może Boga, który wraz z ziemią i to udo przypisał mu z każdego koguta na niedzielę.”

Pomyślisz, że dobrze by było powiedzieć coś tak, by wszyscy pobiegli po słowniki, proszę: sięgasz po Umberto Eco i mówisz jak struty dekadencją vel postmodernizmem starzec. Przydatne, bo wysysa energię z ewentualnie buńczucznych słuchaczy.

„Im dłużej czytam ten spis, tym bardziej się przekonuję, że jest dziełem przypadku i nie zawiera żadnego posłania. Lecz te niekompletne stronice towarzyszyły mi przez resztę życia; często zaglądałem do nich niby do przepowiedni i kiedy zapisywałem karty, które ty teraz odczytujesz, nieznany czytelniku, prawie miałem uczucie, że nie są niczym innym, tylko kompilacją, symbolicznym poematem, ogromnym akrostychem, powiadającym i powtarzającym to jedynie, co podsunęły mi owe fragmenty; gdyż nie wiem już, czy to ja o nich opowiadałem, czy to one przemawiały przez moje usta. (…)
Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym; stat rosa pristina nomine, nomina nuda tenemus.”

Mniejsza o sens powyższych cytatów, chodzi o rytm, oddech, formę, którą narzuca myślom styl.

Gdyby ktoś miał ochotę opowiadać serdecznie, pogodnie, rozbrajająco – sięgamy do Czechów: najlepiej Hrabal, ale może być i Hašek. Gdyby trzeba było z niemiecką solidnością i pedanterią, to jednak najlepszy Mann. Po pijacku przemówić – Jerofiejew, miłośnie – [muszę się zastanowić… może pan od Mudżiburków?], dowcipnie – sprawdzony Mrożek, genderowo – „biegająca z wilkami” Clarissa Pinkola Estés albo Laura Mulvey (filmolożka).

Niech będzie jeszcze próbka z Pilcha. To dla kogoś, kto chciałby powiedzieć coś z zakrętasem, tak, żeby ludziska goniły początek zdania, gdy wybrzmi końcowa kropka. 

„Kiedy słyszę, jak w telewizyjnej audycji książkowej pewna literacka nieboga poczciwie paple, że język, jakim pisze Masłowska, «słyszymy na co dzień w tramwaju», wzruszam jedynie z politowaniem ramionami i nie chce mi się nawet fundować wątpliwego dowcipu i pytać: jakim to też tramwajem jeździsz niebogo?”

Albo skądinąd:

„Byłem w Krakowie na jubileuszu pięćdziesięciolecia Wydawnictwa Literackiego zwanego powszechnie Wuelem i pobyt ten wywołał we mnie lawinę wspomnień. Jak wszystkie moje lawiny jest ona raczej postna, mało ruchawa i umiarkowanie masywna, toteż żadnego stanu zagrożenia nie ogłaszam, ogłaszam jedynie, co pamiętam. 

Fraza «tomik w Wuelu» czy ściślej «wydać tomik w Wuelu» była jedną z elementarnych fraz mojej młodości. Zaczynały się lata siedemdziesiąte, studiowałem polonistykę, marzyłem o literaturze, trawiły mnie wyniszczające gorączki pisarskie, obracający się w ruinę Kraków przygniatały żółtawe masy upalnego powietrza, czas stał w miejscu, wyobrażałem sobie, że ruszy z miejsca, kiedy wreszcie wydam tomik w Wuelu

Wydanie tomiku w Wuelu było wtedy podstawową kategorią, wedle której dzieliła się ludzkość. Ludzkość mianowicie dzieliła się na tych, co od lat wydają tomiki w Wuelu (…), na tych, co właśnie wydali swoje pierwsze tomiki w Wuelu (…), na tych, co jak wreszcie złożą swoje teksty w tomik, złożą ten tomik w Wuelu i na tych (zdecydowanie to była większość ludzkości), co niejasno marzą o wydaniu tomiku w Wuelu.”
[felietony, z „Polityki”]

I tak bez końca. Aż zatęskni człowiek za własnym głosem, nieporadnym, łamanym, wytartym na tych bardziej zużytych zakrętach.
Czasami to dobrze jest tak… tak nie musieć czytać niczyich słów, żadnych gotowych fraz, elaboratów o czymś obcym. Żeby nie trzeba było się wsłuchiwać w cudze jęki, skoro swoje osobiste są wystarczająco dławiące.