Archiwa miesięczne: Styczeń 2012

nicowanie

Rzeź, reż. Roman Polański, 2011.

Idea tego wpisu jest taka, że chciałam zamieścić świetny kolaż fotek na moim blogu.
Powszechnie znane są ogólne informacje o filmie Polańskiego. Komentowanie dialogów i uprzedzanie puent, byłoby wyrywaniem się przed szereg. Czytanie przed obejrzeniem seansu zakrawałoby na lekkomyślność.
I w zasadzie na tym mogłabym zakończyć swoje trzy po trzy, ale ulegając manierze uzupełniania obrazu słowem, kilka zdań dopiszę.

***

Zachary Cowan wybił Ethanowi Longstreetowi dwa zęby, uderzając go kijem na placu zabaw. Obaj maja po jedenaście lat. I jak wskazują zdjęcia końcowe, nie bardzo się tym przejmują. Ale też nie o nich tak naprawdę chodzi, lecz o rodziców, którzy spotykają się, by omówić sytuację. Cowanowie – Nancy (Kate Winslet) i Alan (Christoph Waltz) odwiedzają Longstreetów – Penelopę (Jodie Foster) i Michaela (John C. Reilly). Kulturalna rozmowa raz po raz napotyka wyboje i przeradza się w rwący strumień z kaskadami. A porządek wartości i przekonań wywracany jest na nice (nicowany na całego).

Kto nie dowierza, że jedno pomieszczenie i czworo rozmawiających aktorów można oglądać bez znużenia przez 1 godzinę i 19 minut, ten niech osobiście sprawdzi. Kto wierzy, niech potwierdzi swe przypuszczenia. Od sprawy do sprawy, od urazy do kolejnej, od grzecznej glazury po kipiącą pierwotność. Rzeczywiście (przyklaskuję tym, którzy mówią o koncercie aktorskim), casting był fenomenalny. Rolę misiowatego, ale niejednoznacznego Michaela mógł zagrać tylko John C. Reilly. Gdyby wymienić kogokolwiek z pozostałych, mielibyśmy zupełnie inny obraz. Kolaż twarzy można oglądać poziomo lub pionowo (grzeczni, wkurzeni, wściekli). 

A wszystko zaczęło się od sztuki teatralnej Yasminy Rezy, wystawionej najpierw w Zurychu, później w Paryżu, potem krążącej po międzynarodowych scenach. Francuska pisarka przyjęła na siebie rolę współscenarzystki filmu Polańskiego. Zaadaptowała dialogi do nowojorskiej aury. Zaintrygowała mnie wypowiedź Jodie Foster, która na pytanie o uniwersalność ukazanej w Rzezi historii potwierdziła ją, dodając, że jednak rozmowy francuskie są inne niż brytyjskie, a jeszcze inaczej rozmawia się o życiu w Stanach. Ciekawe! Mogłabym obejrzeć takie trzy seanse pod rząd i porównać. :)

Kameralność, jednolitość i ograniczoność scenografii jest trudnym sprawdzianem dla operatora (Paweł Edelman) i reżysera.  Zbudowanie dynamizmu (wręcz chaosu) i napięcia to naprawdę miara mistrza.

Przywodzi mi to na myśl widziany na NH (2010) film Richarda Linklatera Taśma (2002), który opowiadał o spotkaniu w motelowym pokoju trojga przyjaciół z liceum. Po 10 latach odgrzebują sprawy, które niegdyś zostały zbyt gładko zneutralizowane. Troje świetnych aktorów odgrywa historię na maksymalnie szerokiej amplitudzie emocji – od błazenady po dramat. Ethan Hawke, Robert Sean Leonard i Uma Thurman. Jest chyba jeszcze intensywniej i energetyczniej niż u Polańskiego. Choć, być może, porównania są tu czymś niepotrzebnym.

***

O rozmowach cicho sza, ale o bohaterach drugiego planu mogę pomruczeć.

W roli rekwizytów w filmie Polańskiego wystąpiły:

żółte tulipany – eleganckie, wytworne, tonujące emocje; w sam raz, by zasugerować gościom kulturalny gust gospodarzy;

komórka/telefon – fetysz, najbardziej irytujący przedmiot seansu, ale – gdyby przedmioty czuły, trzeba by dodać, że  – przedmiot ten doświadcza najdramatyczniejszego wstrząsu; telefony wprowadzają do zamknietej scenerii głosy z zewnątrz;

torebka – damska, o niespodziewanej zdolności podskakiwania do sufitu; też fetysz;

książki o sztuce (w tym album Kokochki) – znów fetysz? no tak, każdy ma co innego, Penelopa kocha albumy; biedny Kokoschka, czy skropienie go wodą kolońską zażegna nieszczęście?

whisky (18-letnia) – Michael sięga po nią w samą porę i chyba nie trzeba dodawać, że nic nie stymuluje rozmowy tak zamaszyście jak kilka kropel herbacianego (w barwie) płynu;

szarlotka – według specjalnej receptury pani domu (jabłka + gruszki + piernikowa posypka); no… jest niebezpieczna!

wiaderko – to taki bardzo przydatny przedmiot, który wkracza na scenę odrobinę spóźniony;

suszarka – coś à la balsam łagodzący skutki dwóch rewolucji: żoładkowej i małżeńskiej;

Kontekst rozmowy współtworzą:

bójka jedenastolatków

niestrawność

Darfur i wszystkie jego nieszczęścia

feralny lek lansowany przez farmaceutyczny koncern, mimo skutków ubocznych jego działania

trudne chwile chomika.

Dla miłośników zwierząt informacja bezcenna: chomik żyje! Pozostali są ranni.

moi Żydzi!

W ciemności, reż. Agnieszka Holland, Kanada, Niemcy, Polska 2011

Narracja Holocaustu… Opowiadanie o czymś, co się nie mieści w głowie, choć wszyscy wiemy, że miało miejsce. Całkiem dużo już wiemy. Nigdy dość, prawda, więc trzeba przypominać, by nie uleciało, by opowieść weszła nam w krwiobieg. A jednak każda kolejna, „nowa” historia nakłada się na wyżłobiony już kanał. (Kanał?)

Ta narracja ma swoje stałe motywy, powtarzające się obrazy. Gdy zaczyna się opowiadać…, od razu można podskórnie przeczuć, co nastąpi. Nawet jeśli opowieść zadziwi, to i tak utwierdzi w tym, co wiedzieliśmy.

Bardzo „edelmanowski” film. Marek Edelman przywołany jest w dedykacji rozpoczynającej opowieść. A potem oglądamy powidoki  jego słów. I tak:

= Żyd na beczce, czyli można się bezkarnie naigrawać.
[Lwowskie ulice, getto, Niemcy naigrywający się z tych „śmiesznych żydków”, każący im tańczyć, wyrywający brodę…]

= Numerki na życie, czyli trzeba wybrać, kto spośród nas zasługuje na życie bardziej niż inni.
[„Polaczek”, w którego ręku jest los Żydów szukających schronienia w kanałach, powie trzeźwo: pomogę dziesięciu, reszta niech sobie jakoś radzi (=ginie). Żydzi sami decydują, za czyje życie zapłacą.]

= Fiolki trucizny, czyli amulet, który może skrócić mękę, gdy nadzieja zgaśnie.
[Samobójstwo nie jest u Holland tematem, ale pojawia się jego echo – wybór śmierci dla dziecka czy wspomniana ampułka z trucizną (Paulina trzyma ją w ustach tuż przed życiodajnym kłamstwem Sochy, który tłumaczy Niemcom, że nikogo nie ma, choć mógł potwierdzić…)]

= Poczucie utraty i winy, że nie ocaliło się kogoś bliskiego.
[To, co czują kobiety związane z Jankiem, to, co czuje Klara, która straciła z oczu siostrę…]

= Miłość tym intensywniejsza, im śmierć bardziej namacalna. Miłość fizyczna, niezważająca na brak intymności, niepiękną scenerię.
[Wstrząsające, prawdziwe, te sceny zrobiły na mnie duże wrażenie, podobnie jak naturalistycznie pokazany poród – coś absurdalnego… Więc to może rozgrywać się nawet w takiej scenerii?]

= Pomoc Żydom postrzegana w kategorii interesu.
[Bo Żydzi mają pieniądze, bo Niemcy płacą za denuncjacje Żydów…]

= Dwuznaczność działań: śmierć wroga może rykoszetem odbić się na życiu przyjaciela.
[Jedna z bardzo wyrazistych scen: rozmowa Sochy ze straganiarką i widok po ulicznej egzekucji.] 

Ale schemat się zakrzywia, bo nie ma tego, co dla Edelmana było najistotniejsze: desperackiego działania. Tylko wtedy udaje się przeżyć – opowiadał kiedyś Edelman – gdy można COŚ robić, gdy człowiek znajduje sposób, by nie być Żydem na beczce, któremu obcinają pejsy i brodę, gdy może wybrać rodzaj śmierci.

Tego (prawie) nie ma, bo garstka Żydów, którymi zaopiekował się Leopold Socha, po prostu tkwi w kanałach. Przez 14 bezczynnych, ciemnych, śmierdzących miesięcy.

Ale to też znamy z innych opowieści: wegetacja w ukryciu. W szafie, pod podłogą, w piwnicy, na strychu. Tu: w kanałach, więc ciemność jest wyjątkowo gęsta. A świat zamknięty. I mogę tylko powtórzyć i potwierdzić, że robota Jolanty Dylewskiej (operatorki) jest niezwykła. Naprawdę siedzimy niemal cały seans w ciemności. I jak krety wychodzimy z bohaterami na powierzchnię. Myślę, że decyzja reżyserki (po części motywowana historią), by być jak najbliżej tego mroku i brudu – to decyzja-stygmat dla filmu.

Zło?/dobro?

Dobro jest banalne. I to jest w nim najpiękniejsze. Grany przez Więckiewicza polski złodziej-kanalarz nie jest oczywiście typem Schindlera czy Sendlerowej. Ale nie jest też tak, że obserwujemy metamorfozę złego w anioła. Poldek jest może interesowny, obcesowy wobec Żydów, ograniczony w dostrzeganiu potworności Holocaustu. Nie jest jednak zły – raczej nieprzebudzony, nieświadomy, niedoprowadzony do sytuacji próby, która ma wyłączność na sprawdzenie, kim jest. Próba wydobędzie z niego to, co ma pod skórą. To równy gość, który tylko nie chce, by ktoś myślał, że jest frajerem. [Piękna scena, gdy bohater oddaje na stronie pieniądze profesorowi, by ten mógł mu je ponownie wręczyć przy innych. By wszystko wyglądało na interes.]

Rolę Więckiewicza świetnie uzupełnia Kinga Preis (Wanda Socha, żona Leopolda). Jej szczodrość, uczynność, dobroduszność i zamaszystość po części przechodzą i na Leopolda. Kochają się, więc odbierają podobne fale. Tym, co wzmacnia kreację Więckiewicza jest również język. Lwowskie gadanie (świetnie wykorzystane! i zabawne, a czasem konieczne okazują się tłumaczące napisy!) czyni z Poldka batiara. I tak tę postać odbieram. Serce na dłoni, szorstkość tylko pozorna. 

A stopień zaangażowania w ukrywanie („swoich”) Żydów przeradza się w taką desperację, że aż graniczy z szaleństwem. To też mi się bardzo podobało: pomoc Żydom miała w sobie coś z brawury, była niejednoznaczna. Gdy sobie uświadomimy, co stawiane było na szali, to wszelka oczywistość się ulatnia. Przypomnę tu scenę rozmowy Poldka ze Szczepkiem, który decyduje się (ze strachu? z rozsądku?) wycofać z udzielania pomocy ukrytym. Lub ta gwałtowność, z jaką Poldek o mało nie złoił skóry własnej córeczce, gdy ta omal nie wypaplała niechcący tajemnicy. Albo gdy schodzi do kanałów w niedzielnym ubraniu, ryzykując życie, by desperacko ratować „swoich Żydów”. Szaleństwo. Wspaniałe.

Więc muszę sprostować: jeśli sytuację Żydów określiłam jako bierną, to bynajmniej nie jest to cechą filmu. Maksymalnie zdesperowany jest Leoplod. A zdarzeń i dynamizujących opowieść zwrotów akcji jest naprawdę dużo. Poza tym: określenie filmu Holland jako kolejnej historii o Holocauście, z wpisanym w nią schematem, też niczego nie ujmuje filmowi. To, że wspomnienia Krysi Chiger („dziewczynki w zielonym sweterku”) zyskały przedłużenie i nagłośnienie dzięki filmowi Agnieszki Holland, to naprawdę piękne i ważne . 

Film dobry, taki, że po obejrzeniu pozostaje w świadomości. Myślę, że na zawsze. Film i smutny epilog w formie napisów końcowych.

***

Jeśli coś mi nie gra, to aura narodowego wydarzenia, jaka się wokół tego tytułu rozpętała,  zjawisko lekko sztuczne. Poniżej dwa plakaty W ciemności. Zdecydowanie wybieram ten pierwszy. Kliknięcie w drugi pokaże przyczepione agrafką etykiety: „doskonały”, „najlepszy”, „olśniewający”. To ostatnie określenie brzmi szczególnie dziwnie, gdy zestawimy je z ciemnością – tytułową i namacalną. Ok, zgadzam się. Ale film obejrzałam POMIMO tych superlatywów. A już najmniej odporności mam na pytania w rodzaju: Czy będzie Oscar? W jakiej kategorii? Czy Polska zatriumfuje? Ok, rozumiem. Ale nie znoszę takich gdybań. Może głównie dlatego, że gdyby przypadkiem film Agnieszki Holland tego Oscara nie zgarnął, to w żaden sposób nie odbierze mu jego ważności. A i Polacy nie powinni tego tak bardzo brać do siebie, bo to jest film autorski, nie „narodowy”.

Zapraszam na stronę Logosa Amicusa, który już w listopadzie obejrzał film na Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago. Zrecenzował i przeprowadził rozmowę z reżyserką. Tu i tu.

I myślę, że warto będzie kupić lutowy numer „Bluszczu”, w którym ukaże się wywiad Remigiusza Grzeli z Krystyną Chiger. Zachęcająca rekomendacja tej rozmowy znajduje się na blogu Autora.

emocjonująca abstrakcja

Chciwość, reż. J.C.Chandor, USA 2011.

Krach jest nagły, zaskakujący i powinien pojawić się wtedy, gdy myśli są albo uśpione, albo ustawione na zupełnie innym torze.

I tak się dzieje. Jesteśmy w Nowym Jorku, na Wall Street, na jednym z pięter okropnie nowoczesnego budynku, po którym snują się ludzie wciągnięci w tryby pewnej korporacji (przedsiębiorstwa, banku, giełdy).

Eric Dayle (Stanley Tucci) rozpracowujący raporty o granicach ryzyka (abstrakcja! nie wiem, o co chodzi – ale on czuwa nad czymś, co powinno trzymać się brzegów), natrafia na minę. Niewiele może z tym zrobić, bo brakuje mu jednego elementu, by puzzle odkryły przed nim czytelny wzór.

 Tymczasem mamy sądny dzień: zwolnienia w firmie. Zwolniono 1/4 pracowników albo 3/4 – nie wiem, bo to abstrakcja. W każdym razie jest cholernie gorąco i Eric Dayle też został przypieczony. Sceny jak z filmu W chmurach (z Clooneyem), tylko bez cienia komedii.

Obserwujemy to oczyma młodych adeptów sztuki: Petera (Zachary Quinto) i Setha (Penn Badgley). Ten po lewej na zdjęciu ma mózg o jakichś wyjątkowych procesorach (albo tak zwane szczęście) i uda mu się niemal natychmiast znaleźć ten odłamek mozaiki, którego brakło Ericowi. Eric przekazał mu pendriva na odchodne. Ale: stop. Jeszcze nie ucichło po redukcjach. Ten po prawej lubi zarabiać pieniądze i ciągle liczy, ile kto zgarnął w ubiegłym roku.

A oto Sam, szef maklerów, wie, jak się kręci ta karuzela, bo pracuje tu już 34 lata. Gdy rozdano pakiety tym, których skreślono z listy, on wkracza i klaszcze. To brawa dla tych, którzy zostali. „Oto wasza szansa! Ich już nie ma, przejmijcie tę przestrzeń dla siebie. Czyjaś strata może być waszym zyskiem”. Obrzydliwa scena. Ale Kevin Spacey umie tak poprowadzić postać, że mimo wstrętu do oklasków, na koniec miałam ochotę na szczere, choć ciche brawa. To jest film Kevina Spaceya. A to coś znaczy, bo u boku ma oprócz wspomnianego Tucci`ego jeszcze kilku mocnych: Paul Bettany, Simon Baker (niegroźny w rywalizacji) i Jeromy Irons.

Tu już powiedzmy, że puzzle wskazują na katastrofę. Jest głęboka noc, a gdy nadejdzie świt, rozpocznie się krach na makro skalę. Odczują go wszyscy. Ja tego nie ogarniam, bo to abstrakcja, ale naprawdę przesądza się rzecz wyjątkowa. Tłem filmowych wydarzeń jest kryzys finansowy z 2008. A reżyser, debiutant Chandor, podobno zna wydarzenia z pierwszej ręki. Prawda, że prowadzi opowieść niezwykle emocjonująco. Decyzje, które zapadną i to, co zostanie postawione na szali, to są niewyobrażalne odważniki. Tego się nie udźwignie i – gdy jest już na wszystko za późno – ci, którzy stoją w pierwszym szeregu widzą przed sobą szaloną przepaść. Jest prawie tak, jak w jednej ze scen na dachu wieżowca, chwilę przed ewentualnym skokiem.

I co będzie? Szef szefów, Tuld (Jeremy Irons) mówi do Petera the night before: „Wytłumacz o co chodzi. Mów do mnie jak do dziecka. Albo labradora. Tego że tu jestem nie zawdzięczam przecież swojej tęgiej głowie”. Ale takie głowy nie toną. Finansjera ratuje cyników.

Dobry film. Pomimo że. Pomimo że gdyby nie Demi Moore, to kobiet w ogóle nie można by było pooglądać. Pomimo że nie sięgnięto po chwyty z kategorii wzruszeń osobistych (żadnych spektakularnych tragedii), zaangażowanie w rozwój wypadków nie słabnie. Świetna dynamika. Dziwne: miałam wrażenie, że wszystko rozumiem, choć gdyby się zastanowić, to ja przecież nic z takich spraw nie ogarniam.

I dodam tylko, że krach przychodzi nagle. Kiedy się człowiek nie spodziewa. Wybrałam się do kina na film Agnieszki Holland. Była niedziela. Multipleksy pękały od wielbicieli sztuki, którzy ubiegli mnie, wykupując prawie wszystkie bilety. Został jeden w pierwszym rzędzie, a mnie potrzebne były dwa. Wybrałam więc Chciwość. Decyzja była dobra. W ciemność wyruszę niebawem.

podszyte biografią

Zadie Smith, Jak zmieniałam zdanie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

Podtytuł: eseje okolicznościowe.

Pisane na zamówienie wydawców czy redaktorów pism, będące wykładem dla studentów, odczytem na spotkaniach autorskich, zapisem prywatnych wspomnień.

Miszmasz, ale „w tym szaleństwie jest metoda”. Metody. Jedna z nich sugerowana jest tytułem: Jak zmieniałam zdanie, czyli jak dojrzewałam jako pisarka, czytając innych, podziwiając, krytykując, podpatrując. Druga (moim zdaniem) – to zestawianie z sobą spojrzenia na twórcę i na człowieka. W tej samej roli, w jakiej obsadza bohaterów swych esejów występuje sama Zadie. Jest pisarką, po trosze dziennikarką, ale i wielbicielką kina, maniakalną entuzjastką dobrych (starych) komedii, młodą kobietą o jamajsko-angielskich korzeniach.

Całkiem sporo odsłania ze swych prywatnych gustów i nawyków. Dzieli się kilkoma portretami swego ojca (Harvey Smith – prosty, niespełniony pesymista, cichy bohater i człowiek porażek jednocześnie).  Wspomina o bracie (Ben Smith – komik). Ale jest to prywatność inteligentnie podana, wykreowana, bez zwierzeń niepotrzebnych.

***

Czytałam eseje Zadie Smith w grudniu, pamiętając o udanym Czwartku Literackim w Pałacu Działyńskich (Poznań, 1.12.2011) zatytułowanym „Między życiem a biografią”. Panel dyskusyjny tworzyli autorzy biograficznych dzieł (bardzo różnych, od rozbudowanego eseju po monografię). Był Janusz Degler (Witkacego portret wielokrotny – 2009), Ryszard K. Przybylski (Być i pisać. O prozie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego – 1991) i Wojciech Bonowicz (Tischner – 2001). Mówiono o tym, jak zmieniało się pisanie biografii wraz z modą i teorią literacką. O tym, co uwzględniać, co (jeśli w ogóle?) przemilczać, jak rozkładać można akcenty. O tym, że 2011 rok był kolejnym rokiem świetnych biografii.

Dziś refleksje związane z ww. spotkaniem mam dwie. Pierwsza, że to jednak ważne, by trafić na swojego biografa. Czy Tischner mógł trafić lepiej? Co by to było, gdyby pisał o nim ktoś, choćby nie-wiadomo-jak-rzetelny, kto nie posiadałby genu tischnerowego poczucia humoru?

Druga sprawa to triumf biografizmu nad strukturalizmem. Dla poznańskich filologii strukturalizm był kamieniem węgielnym. Strukturalizm, czyli takie czytanie/badanie utworu literackiego, które zakłada, że tekst broni się sam, swoją wewnętrzną organizacją, niezależną od biografii autora, której właściwie można by nie znać. „Triumf protez” w rodzaju: „ja liryczne” (nie: autor), „projektowany odbiorca dzieła” (nie: czytelnik) etc. Przywołując tu dyskusję znawców, mogę im przypisać to, czego sama miarodajnie orzec nie mogę: że biografizm wraca i wierzga. A strukturalizm traci koszulkę leadera. I dobrze.

A z Zadie Smith ma to tyle wspólnego, że każdy jej esej jest biografią podszyty, jeśli nie biografii poświęcony. Są więc eseje pisane trochę o twórczości, ale przede wszystkim o osobowości: Katharine Hepburn, Grety Garbo, Franza Kafki, Zory Neil Hurston, E.M.Forstera, George Eliot (& Henry`ego Jamesa) i Vladimira Nabokova, i Rolanda Barthesa. Myślę, że Zora Hurston miała szczęście, że pisała o niej właśnie Zadie Smith. Bo dzięki temu jestem gotowa uwierzyć i z aprobatą poddać się takim zdaniom (Hurston):

„Kiedy wkładam kapelusz pod odpowiednim kątem i sunę wolno Siódmą Aleją (…) pojawia się Zora kosmiczna (…) Jak ktoś może sobie odmówić mojego towarzystwa? Nie pojmuję!”

Mam swoje ulubione teksty i takie, które nie przypadły mi do gustu (tu: Dziesięć notatek z weekendu oscarowego, Mówienie językami). Z wdzięczności za tekst o Katharine Hepburn gotowa bym była powiesić sobie nad łóżkiem duży plakat z Zadie S. (jak ona niegdyś sypiała pod plakatem Katharine H.), gdybym takowy posiadała.

***

W multipleksie: 2006  to tekst szczególny, nie tyle esej, co wybór recenzji mainstreamowych filmów ze wskazanego w tytule roku. Rzecz umieszczona w dziale „Patrzenie” i na oko szacując, jest najmniej wyrafinowana kompozycyjnie, najbardziej ulotna. Słabsza od kilku esejów-perełek, z którymi sąsiaduje. Ale ja czytałam z rozbawieniem. Bo Zadie Smith recenzuje oryginalnie. Nie nazbyt filmoznawczo, bez szczególnych zawijasów erudycji (ale nie sądźmy po pozorach: inteligentna kobieta, nie owijając spostrzeżeń w sążniste konteksty, potrafi szpilką nakłuć gdzie trzeba, mrugnąć, że wie więcej, zdemaskować czczą maskaradę).

Pisze z humorem, ze szczególnym upodobaniem do oceny gry aktorskiej, która prowadzi ją w ulubioną stronę spostrzeżeń biograficznych (aktor przebija postać). Tyle że filmy niekoniecznie z mojej ulubionej półki. Jest jednak tytuł, który po uwagach Z.S. bardzo chciałabym zobaczyć: Spotkanie (z 1945 r., film Davida Leana o miłości, której się wyrzekamy w imię wierności komuś innemu… a może w imię wierności sobie samemu?).

I pisze Zadie tak: „Dla tych, którzy kochają filmy z lat czterdziestych, każde wznowienie jest jak ciepło słońca. Nie widziałam jeszcze filmu z tego okresu, w którym nie znalazłabym czegoś, co mi się podoba, tak samo jak jeszcze nie spotkałam sera, którego bym nie zjadła. Spotkanie to ser Wensleydale: pyszne angielskie jedzenie, doskonale znajome, nieumyślnie komiczne”.

Podoba jej się zwłaszcza jedna scena – mnie również, choć widzę ją oczyma wyobraźni;) – w której romantyczny klimat poezji Keatsa zderza się z tym, co bezpieczne, choć pozorne.
„Laura Jesson i doktor Alec Harvey poznają się na dworcu i zakochują w sobie. Niestety są małżonkami innych ludzi. Laura ma statecznego męża Freda, którego jedynym łącznikiem z nurtem keatsowskim w angielskim życiu jest hasło z krzyżówki w „Timesie”: I kiedy czuję – człowiek małej miary – / Że i ty znikniesz razem z gwiazd obiegiem,/ Że nie dosięgną mnie już nigdy czary/ Ślepej ….. (7 liter). Laura podpowiada: „miłości”. Ma rację, ale to nie pasuje do innych odpowiedzi. W tym jednym momencie zawiera się cały film. Anglicy wielu rzeczy pragną, o wielu rzeczach marzą i w wiele rzeczy wierzą. Ale nie pasują one do naszych innych odpowiedzi”.

***

Polecam szczególnie Sztuczki warsztatowe, czyli przygotowane dla nowojorskich studentów Creative Writing uwagi o własnej metodzie pisania. Wyobraziłam sobie, że gdybym była – jak nie jestem – powieściopisarką, to miałabym z pewnością kilka punktów stycznych z Zadie Smith.

Po pierwsze: pewnie nie byłabym makroplanistką, lecz mikromenedżerką.;)

Ci pierwsi zaczynają od gruntownych przygotowań. Tworzą strukturę, rozrysowują wątki i postacie, ustalają szczegóły scenerii. Pisać mogą zacząć choćby od środka – posuwając się wstecz lub do przodu. Mogą również układać alternatywne wersje zakończenia i potem rozważać, które lepsze.

Nie tak pisze Z.S., czyli mikromenedżerka. Nie ma mowy o wariantach zakończenia, bo rzecz pisana jest po prostu według zasady: „zaczynam od pierwszego zdania i kończę ostatnim”.  W połowie książki nie ma się pojęcia, dokąd ona może doprowadzić, kim bohater może jeszcze się stać. Pisząc w ten sposób co prawda nie kontroluje się wszystkiego, ale ileż musi być frajdy w tym seansie spirytystycznym, gdy duch powieści dyktuje i narzuca swoją wolę.

Po drugie: najtrudniej byłoby mi stworzyć pierwszych 20 stron. Circe – to liczba ustalona przez Z.S. Przekleństwo. Czego by nie zacząć, trzeba powołać do istnienia wszystkie przyległości. Niby prosta scena, a zapaść muszą decyzje co do języka, jakim bohater się odezwie, rytmu jego myśli, wcześniejszych traum, które go naznaczyły i obecnych nawyków, które tę postać pozwolą zapamiętać. Słowem: na początku było słowo, ale jeszcze przed nim było poszukiwanie właściwego tonu.  Z.S. przepisuje te strony milion razy.

[Tu przypomniałam sobie wykłady Amosa Oza o początkach książek, będących zawsze czymś w rodzaju kontraktu piszącego z czytelnikiem.]

Po trzecie: wyobrażam sobie, że nadchodzi taki moment, w którym pisze się samo. Wszystko zdaje się współpracować z naszą wyobraźnią. Ludzie w tramwaju mówią takie fajne rzeczy, że żywcem można je przenosić do literatury. Otwierasz czasopismo, a w nim sukienka dokładnie taka sama, jaka powinna nosić bohaterka etc. Życiowe sytuacje podpowiadają rozwiązania niczym deus ex machina. Nie wiem, czy tak właśnie jest, ale wierzę, że dla tego etapu warto pisać bez wcześniej zbudowanej struktury.

Po czwarte, tu podważam teorie, ale zgadzam się z praktyką. Z.S. radzi: „proszę odsunąć się od pojazdu”. Odstawić tekst po napisaniu, najlepiej na rok. A potem przeczytać jak tekst kogoś obcego. Zadie tak postuluje, ale postępowała dotąd inaczej. Absolutnie nie wyobrażam sobie, by kończyć tekst przed terminem i czekać aż „się odleży”. Preferuję potrawę al dente. Lekko może niedogotowaną. Pisaną nocą przed oddaniem. Oddawaną rzutem na taśmę.

Uwag jest więcej. Nie są to wskazówki mistrza dla początkujących, raczej refleksja nad pisaniem, obserwacja warsztatu pisarskiego czyniona przez praktyka (wciąż jeszcze początkującego).

Eseistka Zadie Smith ma pióro inteligentne, bystre, niepozbawione zmysłu humoru. Mojemu czytaniu towarzyszyło uczucie przebywania z kimś błyskotliwym i świeżym. Ale lekko nieprzewidywalnym, niekoniecznie mającym rację. Nie może być inaczej, skoro zauroczyły mnie niegdyś jej Białe zęby (powieść, ale zęby autorskie są również ok), a przez Łowcę autografów i O pięknie nie mogłam przebrnąć.

dwa zestawy, nawet trzy

Znana fraza Szymborskiej: „Jak żyć?  – Spytał mnie w liście ktoś,/ kogo ja zamierzałam spytać/ o to samo” (Schyłek wieku).

Taka fraza, co to się przypomina albo w wypompowany z nadziei dzień, albo w dzień naiwnego natchnienia i rozbrajająco ufnej wiary, że odpowiedź się znajdzie.

Proszę: „jeśli duszę masz ranną…”, to pierwszym krokiem może być ta melodia.

Jeśli jakimś trafem przydarzył się komuś dzień opisany powyżej (albo-albo) – tak jak mnie – to może zanurzyć się w dwóch zestawach filozoficznych. Dziś znalazłam je na portalu joga-joga i rozpowszechniam. Kołakowski opublikował swoje rady w „Niezbędniku inteligenta” (2004), skąd pochodzą w oryginale myśli Montaigne`a tego nie wiem. Czuje się jednak zmotywowana do sięgnięcia po jego biografię pióra Józefa Hena (Ja, Michał z Montaigne…).

A tymczasem sobie i innym ku pamięci zapisuję:

Przykazania Leszka Kołakowskiego:
A.  Po pierwsze przyjaciele.
B.  Chcieć niezbyt wiele.
C.  Wyzwolić się z kultu młodości.
D.  Cieszyć się pięknem.
E.  Nie dbać o sławę.
F.  Wyzbyć się pożądliwości.
G.  Nie mieć pretensji do świata.
H.  Mierzyć siebie swoją własna miarą.
I.   Zrozumieć swój świat.
J.   Nie pouczać.
K.  Iść na kompromisy ze sobą i ze światem.
L.  Godzić się na miernotę życia.
Ł.  Nie szukać szczęścia.
M.  Nie wierzyć w sprawiedliwość świata.
N.  Z zasady ufać ludziom
O.  Nie skarżyć się na życie.
P.  Unikać rygoryzmu i fundamentalizmu.

Nie jestem pewna, czy da się zasymilować taką porcję. Ale ja będę do zestawu wracać i w swoich Skrawkach podawać parametry dnia, wskazując preferowane zasady. Ewentualnie ich antytezy.
I tak: dziś jest dzień B-16. ;)
Dwadzieścia przykazań Montaigne’a:
1.  Nie przejmuj się śmiercią.
2.   Bądź uważny.
3.   Naródź się na nowo.
4.   Czytaj wiele: zapominaj o tym, co przeczytałeś; myśl powoli.
5.   Umiej przeżywać miłość i stratę po niej.
6.   Wiedz, ze sztuka życia polega na używaniu sztuczek.
7.   Kwestionuj wszystko.
8.    Umiej żyć z innymi.
9.    Strzeż swojej prywatności.
10.  Nie zasypiaj w swoich przyzwyczajeniach.
11.  Żyj z umiarem.
12.  Strzeż swojego człowieczeństwa.
13.  Zrób coś, czego nikt przed tobą nie zrobił.
14.  Oglądaj świat.
15.  Pracuj dobrze, ale nie za dobrze.
16.  Filozofuj tylko przypadkiem.
17.  Zastanawiaj się nad wszystkim, niczego nie żałuj.
18.  Nie pozwalaj sobie na zbyt wielką nad sobą kontrolę.
19.  Bądź zwyczajny i niedoskonały.
20.  Pozwól życiu, by ono samo było odpowiedzią na pytanie „jak żyć”.