W ciemności, reż. Agnieszka Holland, Kanada, Niemcy, Polska 2011
Narracja Holocaustu… Opowiadanie o czymś, co się nie mieści w głowie, choć wszyscy wiemy, że miało miejsce. Całkiem dużo już wiemy. Nigdy dość, prawda, więc trzeba przypominać, by nie uleciało, by opowieść weszła nam w krwiobieg. A jednak każda kolejna, „nowa” historia nakłada się na wyżłobiony już kanał. (Kanał?)
Ta narracja ma swoje stałe motywy, powtarzające się obrazy. Gdy zaczyna się opowiadać…, od razu można podskórnie przeczuć, co nastąpi. Nawet jeśli opowieść zadziwi, to i tak utwierdzi w tym, co wiedzieliśmy.
Bardzo „edelmanowski” film. Marek Edelman przywołany jest w dedykacji rozpoczynającej opowieść. A potem oglądamy powidoki jego słów. I tak:
= Żyd na beczce, czyli można się bezkarnie naigrawać.
[Lwowskie ulice, getto, Niemcy naigrywający się z tych „śmiesznych żydków”, każący im tańczyć, wyrywający brodę…]
= Numerki na życie, czyli trzeba wybrać, kto spośród nas zasługuje na życie bardziej niż inni.
[„Polaczek”, w którego ręku jest los Żydów szukających schronienia w kanałach, powie trzeźwo: pomogę dziesięciu, reszta niech sobie jakoś radzi (=ginie). Żydzi sami decydują, za czyje życie zapłacą.]
= Fiolki trucizny, czyli amulet, który może skrócić mękę, gdy nadzieja zgaśnie.
[Samobójstwo nie jest u Holland tematem, ale pojawia się jego echo – wybór śmierci dla dziecka czy wspomniana ampułka z trucizną (Paulina trzyma ją w ustach tuż przed życiodajnym kłamstwem Sochy, który tłumaczy Niemcom, że nikogo nie ma, choć mógł potwierdzić…)]
= Poczucie utraty i winy, że nie ocaliło się kogoś bliskiego.
[To, co czują kobiety związane z Jankiem, to, co czuje Klara, która straciła z oczu siostrę…]
= Miłość tym intensywniejsza, im śmierć bardziej namacalna. Miłość fizyczna, niezważająca na brak intymności, niepiękną scenerię.
[Wstrząsające, prawdziwe, te sceny zrobiły na mnie duże wrażenie, podobnie jak naturalistycznie pokazany poród – coś absurdalnego… Więc to może rozgrywać się nawet w takiej scenerii?]
= Pomoc Żydom postrzegana w kategorii interesu.
[Bo Żydzi mają pieniądze, bo Niemcy płacą za denuncjacje Żydów…]
= Dwuznaczność działań: śmierć wroga może rykoszetem odbić się na życiu przyjaciela.
[Jedna z bardzo wyrazistych scen: rozmowa Sochy ze straganiarką i widok po ulicznej egzekucji.]
Ale schemat się zakrzywia, bo nie ma tego, co dla Edelmana było najistotniejsze: desperackiego działania. Tylko wtedy udaje się przeżyć – opowiadał kiedyś Edelman – gdy można COŚ robić, gdy człowiek znajduje sposób, by nie być Żydem na beczce, któremu obcinają pejsy i brodę, gdy może wybrać rodzaj śmierci.
Tego (prawie) nie ma, bo garstka Żydów, którymi zaopiekował się Leopold Socha, po prostu tkwi w kanałach. Przez 14 bezczynnych, ciemnych, śmierdzących miesięcy.
Ale to też znamy z innych opowieści: wegetacja w ukryciu. W szafie, pod podłogą, w piwnicy, na strychu. Tu: w kanałach, więc ciemność jest wyjątkowo gęsta. A świat zamknięty. I mogę tylko powtórzyć i potwierdzić, że robota Jolanty Dylewskiej (operatorki) jest niezwykła. Naprawdę siedzimy niemal cały seans w ciemności. I jak krety wychodzimy z bohaterami na powierzchnię. Myślę, że decyzja reżyserki (po części motywowana historią), by być jak najbliżej tego mroku i brudu – to decyzja-stygmat dla filmu.
Zło?/dobro?
Dobro jest banalne. I to jest w nim najpiękniejsze. Grany przez Więckiewicza polski złodziej-kanalarz nie jest oczywiście typem Schindlera czy Sendlerowej. Ale nie jest też tak, że obserwujemy metamorfozę złego w anioła. Poldek jest może interesowny, obcesowy wobec Żydów, ograniczony w dostrzeganiu potworności Holocaustu. Nie jest jednak zły – raczej nieprzebudzony, nieświadomy, niedoprowadzony do sytuacji próby, która ma wyłączność na sprawdzenie, kim jest. Próba wydobędzie z niego to, co ma pod skórą. To równy gość, który tylko nie chce, by ktoś myślał, że jest frajerem. [Piękna scena, gdy bohater oddaje na stronie pieniądze profesorowi, by ten mógł mu je ponownie wręczyć przy innych. By wszystko wyglądało na interes.]
Rolę Więckiewicza świetnie uzupełnia Kinga Preis (Wanda Socha, żona Leopolda). Jej szczodrość, uczynność, dobroduszność i zamaszystość po części przechodzą i na Leopolda. Kochają się, więc odbierają podobne fale. Tym, co wzmacnia kreację Więckiewicza jest również język. Lwowskie gadanie (świetnie wykorzystane! i zabawne, a czasem konieczne okazują się tłumaczące napisy!) czyni z Poldka batiara. I tak tę postać odbieram. Serce na dłoni, szorstkość tylko pozorna.
A stopień zaangażowania w ukrywanie („swoich”) Żydów przeradza się w taką desperację, że aż graniczy z szaleństwem. To też mi się bardzo podobało: pomoc Żydom miała w sobie coś z brawury, była niejednoznaczna. Gdy sobie uświadomimy, co stawiane było na szali, to wszelka oczywistość się ulatnia. Przypomnę tu scenę rozmowy Poldka ze Szczepkiem, który decyduje się (ze strachu? z rozsądku?) wycofać z udzielania pomocy ukrytym. Lub ta gwałtowność, z jaką Poldek o mało nie złoił skóry własnej córeczce, gdy ta omal nie wypaplała niechcący tajemnicy. Albo gdy schodzi do kanałów w niedzielnym ubraniu, ryzykując życie, by desperacko ratować „swoich Żydów”. Szaleństwo. Wspaniałe.
Więc muszę sprostować: jeśli sytuację Żydów określiłam jako bierną, to bynajmniej nie jest to cechą filmu. Maksymalnie zdesperowany jest Leoplod. A zdarzeń i dynamizujących opowieść zwrotów akcji jest naprawdę dużo. Poza tym: określenie filmu Holland jako kolejnej historii o Holocauście, z wpisanym w nią schematem, też niczego nie ujmuje filmowi. To, że wspomnienia Krysi Chiger („dziewczynki w zielonym sweterku”) zyskały przedłużenie i nagłośnienie dzięki filmowi Agnieszki Holland, to naprawdę piękne i ważne .
Film dobry, taki, że po obejrzeniu pozostaje w świadomości. Myślę, że na zawsze. Film i smutny epilog w formie napisów końcowych.
***
Jeśli coś mi nie gra, to aura narodowego wydarzenia, jaka się wokół tego tytułu rozpętała, zjawisko lekko sztuczne. Poniżej dwa plakaty W ciemności. Zdecydowanie wybieram ten pierwszy. Kliknięcie w drugi pokaże przyczepione agrafką etykiety: „doskonały”, „najlepszy”, „olśniewający”. To ostatnie określenie brzmi szczególnie dziwnie, gdy zestawimy je z ciemnością – tytułową i namacalną. Ok, zgadzam się. Ale film obejrzałam POMIMO tych superlatywów. A już najmniej odporności mam na pytania w rodzaju: Czy będzie Oscar? W jakiej kategorii? Czy Polska zatriumfuje? Ok, rozumiem. Ale nie znoszę takich gdybań. Może głównie dlatego, że gdyby przypadkiem film Agnieszki Holland tego Oscara nie zgarnął, to w żaden sposób nie odbierze mu jego ważności. A i Polacy nie powinni tego tak bardzo brać do siebie, bo to jest film autorski, nie „narodowy”.
Zapraszam na stronę Logosa Amicusa, który już w listopadzie obejrzał film na Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago. Zrecenzował i przeprowadził rozmowę z reżyserką. Tu i tu.
I myślę, że warto będzie kupić lutowy numer „Bluszczu”, w którym ukaże się wywiad Remigiusza Grzeli z Krystyną Chiger. Zachęcająca rekomendacja tej rozmowy znajduje się na blogu Autora.
no to znakomicie, ze film sie obronil!
podobnie – jak do historii opiewajacych losy zydów podczas II wojny – mysle czesto: o, znowu nastepny film brytyjski z pierwszej wojny, znowu z drugiej, znowu w starym zamczysku. a jednak z zaciekawieniem ogladam, bo kazda historia j na swój sposób inna (i gosford park to nie downton abbey)
ten (balakajacy) wieckiewicz j niesamowity – czj j cos/ktos kogo by nie zagral?
dziekuje za podzielenie sie szerokimi przemysleniami i emocjami!
Słusznie stawiasz sprawę… że „się obronił”. Bo szum medialny wokół niego jest rzeczywiście wyjątkowy. Dobrze – byłoby gorzej, gdyby milczano. Ale gdy się słyszy „arcydzieło!”, „lepszy niż Pianista” etc., to film musi się zmierzyć z tymi etykietami. I to już nie jest normalny odbiór, tylko sprawdzanie, na czym polega arcydzielność. Ja rzeczywiście wolę W ciemności od Pianisty. Ale nie widzę sensu w porównywaniu obu filmów (analogii jest dużo), w gdybaniu, który lepszy. Po pierwsze oba wpisują się w narrację o Holocauście. Po drugie: i Holland, i Polański opowiadają swoją prawdę. Są wierni swoim bohaterom, swojej pamięci i swojej potrzebie ukazania tego a nie innego aspektu Holocaustu.
Widzę, że o tym nadmiarze informacji mówi też i Czara, i Ewa. Czujesz, że „musisz” obejrzeć, i że właśnie dlatego ci się „nie chce”.
Pisałam już o tym, że w pierwszym terminie zabrakło dla mnie miejsc. Teraz sala pękała w szwach. Zamiast biletów rozdawali pocięte na paski zbindowane kartki, bez numeracji miejsca (tłum parł na drzwi jak szalony!). Komuś obok mnie rozbił się chyba flakonik z perfumami a la „Być może” (nie jest to zapach neutralny, bynajmniej). Jeszcze ta prelekcja przed seansem… Sensowna, ale po co komu? To zupełnie nie mój typ kinomaniactwa. ;)
och, pamietam perfumy o kokieteryjnej nazwie „byc moze” i niewypowiedzianej wiazce zapachowej. pachnialy jak…PRL. kocham piekne kompozycje zapachowe, ale jak kogos juz CZUC zapachem, to koszmar dla kazdego wrazliwego nosowca. wspólczuje serdecznie!
nie wiem co teraz sie stalo z poziomem prelekcji – sama padlam ofiara „wykladu” o sztetlu w narodowym (anonsowany w gazecie!). sluchaczki wygladaly na aktywistki stowarzyszenia piotra skargi (to to, kt protestuje przeciw wystawie kozyry). mialam od razu wyjsc, ale kolezanka pochwycila mnie za skórzana sukienke i nie popuscila do konca. poziom byl na wysokosci srodka podstawówki, szkola dla dzieci i zaniedbanych intelektualnie. poza tym kupa bledów rzeczowych. gaweda szlachecka odeszla do lamusa, na racjonalizm zachodu spóznilismy sie i teraz panuje jakis postpostindustrialny chlam
wtracajac sie do dyskusji o jezyku to tez b cenie troske o wiarygodnosc i czystosc. w sumie to komiczne, ze australijki musza w hollywood nauczyc sie amerykanskiego akcentu (tak, jakby byl tylko jeden!), zas rosjanie zostaja obsadzani w roli: polaków, serbów, czechów, chorwatów itd. dla mnie najwiekszym szokiem byl niemiecki dubbing w amerykanskich filmach. nigdy nie zapomne cowboya krzyczacego do indianina: häde hoch!
:) zapachu nie pamiętam, ale legenda trwa.;)
Prelekcja ok, o Shoah Lanzmanna + fragmenty wspomnień autora (Zając w Patagonii) – jam była niczym rzeczony zając, czmychnąć chciałam.
Języki są źródłem komizmu, że ho ho. :)
Widzę, że mamy podobne wrażenia. :)
Ja czułam się tak, jakbym razem z bohaterami przebywała w kanałach, jakbym była jedną z nich. Pięknie piszesz o tym w recenzji.
Szumne epitety rażą, ale biorąc pod uwagę wymiar edukacyjny tego filmu, może swoją rolę odegrają i zwabią do kina tych, którzy bez oscarowej otoczki „W ciemności” zignorowaliby. Przykładowo wśród swoich znajomych widzę duże zainteresowanie tym filmem i wykazują je nawet ci, którzy mają dość kostyczne poglądy na temat polsko-żydowskich relacji.
„W ciemności” oglądałam prawie tydzień temu, a jeszcze dziś miałam sny na kanwie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś takiego mi się zdarzyło.
Kilka scen zapamiętam chyba na zawsze, np. obozowy apel i brak czapki.
Lirael, racja, że emocje silne – ale naprawdę bez epatowania skrajnościami. Film nie eskaluje mordu, okrucieństwa, dzikości. Jest po prostu absurd, bezradność, ryzyko i (samo sedno) to wszystko, co musiało być po prostu emocjonalnie trudne dla tych ludzi.
Wspominasz o wyprawie Mundka „na ziemię”, do obozu. Świetna scena! Właśnie absurdalna do granic – było kilka takich momentów, że zastanawiałam się, jak to możliwe, by ludzie urządzali sobie tę niczemu niepotrzebną demonstrację siły. W tle leci taka elegancka, balowa muzyka! I pan oficer na koniu wygląda jak z obrazka. I ma kaprys robić to, co robi. Zauważyłaś? Mundek jest w takim szoku, że później myli mu się i zakłada tę cudzą czapkę na głowę, gdy wszyscy trzymają swoje w ręku… Szok.
Poruszyła mnie bardzo historia Janka (Żydzi, jak widać, wcale nie są tacy bez skazy), a właściwie miłość obu kobiet do niego, podwójnie zdradzona. To było bardzo nie fair, a zarazem takie wypływające z instynktu. Najpierw żona każe mu wybierać: ja albo kochanka (noc, w której zbliża się do Chai na jej oczach, nie, okropne). Potem on chce żyć, więc na własną rękę ucieka, bez Chai…Ból obu kobiet, taki „zwykły”, babski, niewojenny – niesamowite. Oczywiście on jest tym większy, że wojna dodaje swoje, odbiera każdej z nich dziecko…
Mnie się na razie nic nie śni. Ale pamiętam.
Masz rację z tym niesamowitym kontrastem między światłem i mrokiem, o którym pisałaś u siebie. To istotne. No i języki!
Pozdrawiam!
Przeczytałam już tyle na temat tego filmu (wbrew moim zasadom, ale to już wiesz), wywiad z Krystyną Chiger też (może w Wyborczej), że dałabym głowę, że sama go widziałam! Ale nie, nie wiem nawet kiedy on dojdzie do naszego paryskiego grajdołka…
W każdym razie Więckiewicz tak mnie zelektryzował w „Wymyku”, że spodziewam się po nim dużo dobrego. I ogromny plus tego filmu – język! Nie podobają mi się filmy tego typu (jak Pianista, czy Lista Schindlera), w których tacy np. jak tu, lwowscy bohaterowie mówią z pięknym angielskim akcentem, a polski chłopiec nazywa się Wladek (brak ł nieprzypadkowe). A Marię Antoninę Sophii Coppoli oglądałam z francuskim dubbingiem (a to już jest naprawdę cios dla moich filmowych zasad), bo po prostu inaczej nie mogę wczuć się w konwencję.
Tak więc myślę, że film obejrzę, jeśli będzie okazja, mimo że temat jest strasznie ponury i nie wiem, czy mam siłę, żeby znosić kolejne świadectwo…
Czaro, dwie kluczowe kwestie: Więckiewicz i język.
Właściwie wiedziałam (właśnie Lirael zwróciła mi uwagę na mieszanie się języków i ich autentyzm: lwowska gwara, polski, jidisz, niemiecki), ale nie myślalam, ze aż tak fajny efekt to stworzy. Zwłaszcza język, którym mówią lwowiacy: Poldek, Szczepko, Wanda.
Więckiewicz – bardzo ok. Bez szarży. On się nie pcha na pierwszy plan, choć siłą rzeczy odgrywa rolę kluczową. Wyobraziłam sobie (slogany, które słyszałam: polski cwaniaczek, który przejrzał i stał się bohaterem), że to będzie grubszym konturem kreślona postać. Na szczęście nie.
Co go ciągnęło do kanałów, do Żydów, których oswoił, którzy oswoili jego… to naprawdę tajemnicza i piękna rzecz. Bo to jest pełne napięć. Żydzi (dziwnie brzmi, gdy tak uogólniam zamiast podać imiona, ale…) są trochę wdzięczni, ale częściej wcale nie. Nieufni, a nawet agresywni.
Wiem, że nie powinnam Ci za dużo zdradzać, ale tylko reakcja, bez sytuacji: gdy wydarzy się coś tragicznego, Klara wykrzyknie do Sochy, że pewnie mu to na rękę, jakby był przeciw nim. A Więckiewicz, który przychodzi, by pomóc, czuje się jak po ciosie w brzuch. I tego nawet do końca nie wypowiada. Urywa. Super. Nie przeszarżował. Jest naprawdę ok. No i ta fraza, której użyłam w tytule: „moi Żydzi!” – wzruszające.
Temat ponury. No właśnie. Skoro wiemy, ze Holocaust, to już oczekujemy znanych sytuacji. Ale lepiej, że obejrzysz go w swoim czasie. Choć dobrze byłoby w kinie.
Niezmiennie zachwyca mnie erudycja, umiejętność koncentracji i werbalizacji. Szczególnie u kobiet, którym łatwo przyprawia się różne ‚gęby’. Sama chciałabym mieć te wszystkie cechy; a ‚tępią się’ we mnie w tempie zastraszającym. Nawet ta niewielka część – posiadanych (?) niegdyś.
Jak zapamiętuje się te wszystkie szczegóły, jak je się po- syntetyzuje?
O filmie naczytałam się, jak wszyscy. I dlatego nie zdołam go oglądać. Nie jestem w stanie patrzeć na żadne „straszne rzeczy”. Wszystko mnie boli, nerwy szaleją, oddech dławi. Odwracam wzrok, zatykam uczy. Na stare lata staję się strusiem, tym co to głowę w piasek…Inaczej nie daję rady. Tak wiem, wydźwięk całości jest humanitarny, ludzie okazują się ludzcy. Droga do tej oczywistej konstatacji jest jednak dla mnie za trudna.
Na szczęście, bez stresu zaczytuję się twoimi recenzjami tamaryszku, bo czuję jedynie podziw i przyjemność. Struś – sybaryta :))
Strusiu, dzięki za komplementy.:)
Film na pewno kiedyś obejrzysz. Może na mniejszym ekranie (ale nie wiem, czy wizualnie będzie to równoważny efekt). Myślę, że nasze oczekiwania i przewidywania trochę nam przeszkadzają. Najsilniejsze emocje budziły we mnie sceny, które uruchomiały nie tyle grozę, co ból, bezradność, poczucie absurdu.
Sybarytko! Co Ci się tępi? Ostra jesteś jak brzytwa i wszystko, co trzeba, syntetyzuje się idealnie albo rozkłada na cząsteczki. Już Ty to wszystko widzisz i czujesz jak trzeba. :))
Właśnie ten ból i bezradność mnie boli. Więc nie myślę oglądać, na małym ekranie widziany nie zmniejsza się z malejącą ilością cali.
Miło słyszeć żem ostra, syntetyczna i analityczna w jednym – jakoby. Jakoby, więc potwierdzić nie sposób. Bo wolałabym mieć to czego mi brak. A czego ty tamaryszku masz w nadmiarze.
Widzisz, jeszcze zazdrośnica jestem, i masochistka na dodatek! Wracać więc będę z radością masochistki, czytając i wypisując wszystko, co resztką rozumku wygeneruję.
:))
Tamaryszku, to ja w takim czasie cieszę się, że jestem daleko od szumu i będę mogła (ciekawe kiedy?) obejrzeć film na spokojnie. Z drugiej strony, może należy się cieszyć, że film o Żydach jest nagłośniony przez media, bo jak wiadomo antysemityzm w narodzie nie ginie…
Na Lazurowym Wybrzeżu jest spora społeczność żydowska – kiedyś mieszkałam w żydowskiej dzielnicy, teraz pracuję z praktykującym Żydem i próbuję sobie czasem wyobrazić, jak to wyglądało, kiedy ta społeczność (znacznie liczniejsza i bardziej różnorodna) mieszkała jeszcze w Polsce. Wygląda na to, że film pokazuje trochę tej zaginionej Polski z „przedwojnia”?
[W świetle filmu:] To były dwa odrębne światy, nieufne, zamknięte na siebie. Myślę, że w postawie Żydów było nawet coś z poczucia wyższości (albo to godność jest?). Z czasem łamana strachem i zależnością od pomocy Polaków. A w postawie Polaków olbrzymia ignorancja, bezrefleksyjność, wręcz dopuszczanie do świadomości jakiejś logiki mordu, jakby było się poza tym. Jest taka scena, w której Wanda Socha mówi, że i apostołowie byli Żydami, Maryja Żydówką, nawet Pan Jezus był Żydem. A na to Szczepko ze trzy razy powtarza: To Jezus był Żydem? Naprawdę?
Tego przedwojennego w filmie jest niewiele. Od razu wkraczamy w apokalipsę. Ale prawda, że kiedyś ocieraliśmy się o siebie. czasami bardziej „obok”, czasem „razem”. Ja mogę sobie tylko wyobrażać Żydów współczesnych. Takich „praktykujących” po prostu nie znam.
W jednym ze starszych papermintów (sierpniowym?) był obszerny wywiad z „dziewczynką w zielonym sweterku”, w ktorym opowiada i o tym jakiego rodzaju człowiekiem był Socha.
Przyznam, że ja dotąd czytałam niewiele, ale teraz mogę już sięgnąć. Sochę wyobrażam sobie tak, jak go podaje Więckiewicz.
Sprawdzę. Ale zakładam, że mimo prototypu sytuacji i bohatera, opowieść filmowa rządzi się swoją prawdą.
Tamaryszku,
Temat mnie pasjonuje, tak jakbym chciała do końca dotrzeć do prawdy, tak jakby coś mnie gdzieś ominęło. Do dziś się zastanawiam, jak to możliwe, że przeżyłam w Warszawie 26 pierwszych lat mojego życia (wyjechałam z Polski w 1987 roku) i nigdy nikt nie mówił mi o Żydach, o getcie, ten temat był wówczas właściwie wymazany z podręczników historii. Więc teraz dość intensywnie nadrabiam braki. Może też dlatego, że bardzo bolą mnie, często niesłuszne oskarżenia wysuwane w Europie pod adresem Polaków (Lanzmann), a tymczasem na przykład Szwajcarzy też w okresie wojny zadeklarowali że „barka jest pełna” i nieprzyjmowali u siebie Żydów, a mogli, mieli na to środki. Nie mówiąc już o wielu innych brzydkich zachowaniach. A teraz Francja-śledzę tu ten temat dość uważnie. Przed dwoma dniami obejrzałam przypadkowo stary film Francois Trauffaut „Ostatnie metro” z piękną młodą Catherine Deneuve i jeszcze wówczas szczupłym Depardieu. Akcja tego filmu toczy się w okresie wojny, w paryskim teatrze Montmartre, w którego podziemiach ukrywa się jego dyrektor, Żyd. Teatrem kieruje jego piękna żona, która próbuje ocalić męża Żyda i własny teatr (a może te dwie sprawy są ze sobą powiązane?) Sporo w tym filmie o brzydkiej postawie Francuzów, oczywiście, że nie wszystkich, ale Niemcy byli na pewno w Paryżu bardziej u siebie niż w Warszawie, kolaboracja była chlebem powszednim (i nawet nie wiem czy tak ją nazywano!) a francuska policja ( a nie gestapo) zajmowała się wyszukiwaniem ludzi pochodzenia żydowskiego,( rabowano wówczas wszystko co posiadali, całe pociągi mebli i obrazów wyjeżdżały do Rzeszy), którzy trafiali do obozów przejściowych, a później byli wysyłani do obozów koncentracyjnych. Temat ten stanowi tu w dalszym ciągu rodzaj tabu. Owszem zrobiono ostatnio dwa dość odważne filmy, ale mam wrażenie, że jest to temat za który filmowcy zabierają się niechętnie. Nie wiem, czy ktoś podjąłby się zrealizowania filmu jaki zrobiła Holland, nie sądzę, zbyt bolesne. Dziękuję więc za recenzję, przepraszam, że się rozgadałam, ale może po przeczytaniu Twojego tekstu po raz pierwszy uświadomiłam sobie, na ile ten film jest ważny.
Holly,
mów, mów, zasłuchałam się.
Temat jak spękana rana – zabliźniona upływem czasu, ale wcale nie zrośnięta na stałe. Tak sobie myślę, że zapomnienie i uwolnienie od poczucia krzywdy jest naprawdę życiodajne. Uzdrawiające. Rozliczanie opiera się na rachubach, która w tak delikatnej materii wydają się chybione.
A jednak uwolnić się nie możemy. Temat wraca jak bumerang. Była kiedyś taka wystawa (potem album): I ciągle widzę ich twarze…. Zbiór fotografii Żydów polskich. Twarze, oczy, uśmiechy lub smutek. A za każdą fotką stał nierozłącznie cień nadciągającej przyszłości. Teraz już przeszłości. Ale wciąż niezaprzeszłej. I zdjęcia i historie żyją sobie podskórnie i wracają. Na przykład w filmach takich jak W ciemności czy te, o których wspominasz.
Zadziwiające, jak inaczej ten sam problem rozstrzyga się w Polsce i we Francji.
Dodam, już poza postem, że epilogiem w filmie Holland są słowa o tragicznej (niewojennej) śmierci Sochy. I komentarz ludzi na pogrzebie: „Kara Boska za ratowanie Żydów”. Holland dodaje: jakbyśmy potrzebowali Boga, by sobie nawzajem urządzić piekło.
Ważne, że opowieść o pięknie poświęcenia łączy się z trwającym niezrozumieniem i stereotypami. Opowieść więc niczego nie rozstrzyga i nie zamyka.
Pozdrawiam serdecznie.
ren
Świetnie oddałaś również moje odczucia. Gdy wychodziłam z kina też czułam się jakbym wyszła z kanału. Film ma takie sceny, które odbierały mi dach- zwłaszcza wtedy, gdy mała Poldka się wygadała. Siedziałam jak na szpilkach. Do tego ostatnia scena, gdy to bohaterowie wychodzą z kanałów, a Poldek biega i krzyczy „Moje Żydy”- to takie jakieś niesmaczne mi się wydało. Ten bohater jest, tak jak piszesz, nieprzebudzony, ale taki pozostaje, w moim odczuciu do końca.
Te zapierające dech sceny nie są wcale wysunięte najdalej w skali okrucieństwa, prawda?
Córeczka Sochy zrobiła prawdziwą woltę. Najpierw tym naiwnym wygadaniem, później – dojrzałą ocalającą ripostą.
Wiesz, ja jakoś nie postrzegam ostatniej sceny jako niesmacznej. Wzrusza mnie duma Poldka i Wanda częstująca Żydów chlebem (No, frygajcie!).
Większego przebudzenia już nie oczekiwałam. To, co robił Leopold, wydaje mi się heroiczne. Nieoczywiste. Obciążone ogromnym ryzykiem zdruzgotania własnego bezpieczeństwa.
Żydzi byli jednak obcy, tak ich postrzegano, tak może chcieli być postrzegani, a stereotypy osadzone były mocno w mentalności obu stron.
Przypomnę tu rozmowę między uciekającymi z getta, w której wiele jest nieufności wobec fałszywych Polaczków. I różne obraźliwe komentarze, choć wypływające z nerwów, lęku, zaszczucia. Ale jednak. Więc nie raziło mnie szczególnie określenie „moje żydy”.
Film obejrzałem kilka dni temu, a więc jeszcze bardziej – niestety – byłem „skażony” tekstami, wywiadami, refleksjami jemu poświęconymi. Choć przyznaję, że z czytaniem recenzji tamaryszkowej się wstrzymałem wiedziony doświadczeniem, że z reguły recenzje te są tak ożywcze i zapadające w pamięć (a jednocześnie – gdy już obejrzę film – bliskie mojemu odbiorowi), że szczególnie trudno jest się na nie „zaimpregnować” i po ich lekturze być zdolnym do w pełni samodzielnego „przepracowania” filmu.
I – zgodnie z tym co powyżej – znów się zgadzam i czytając, powtarzam w myślach: tak, no tak, w rzeczy samej itd. Film odbieram pozytywnie (w sensie oceny, rzecz jasna, a nie na poziomie emocji i odczuć – w tym ostatnim wymiarze film „wytrząsa” człowieka niemiłosiernie). Co więcej, uważam „W ciemności” za jeden z lepszy filmów Holland (choć nadal daleko za „Kobietą samotną”, chyba w ogóle jednym z najlepszych polskich filmów). Co ważne, tak dobry film powstał w temacie, gdzie o potknięcie szczególnie łatwo. Przy tym wszystkim jednak, gdy o tym filmie myślę teraz, to niestety najżywiej i najgłośniej powracają dwie kwestie, które ostateczny odbiór filmu – delikatnie rzecz ujmując – zakłócają.
W większości tekstów poświęconych filmowi zwraca się uwagę na fakt jego niejednoznaczności, głównie oczywiście odnosząc to do Sochy. I OK, w przypadku głównego bohatera to działa. Nie do końca wiem – operując prostymi etykietkami – kiedy jest dobry, a kiedy zły, albo kiedy jest bardziej szlachetny, a kiedy raczej zwyciężają w nim odruchy od szlachetności dalekie. Nie do końca czytelne są jego motywacje, jego dobre uczynki właściwie nie są nagradzane, a wręcz ponosi za nie karę itd.. Generalnie bohater jest rozmyty, nieostry. Czyli prawdziwy. Ale razi mnie to, co dzieje się na drugim planie, gdzie bohaterowie negatywni, a przynajmniej słabi, ostatecznie doświadczają kary, i to ostatecznej. Gdy przyjaciel Sochy – przecież wcale nie w imię jakichś hańbiących motywacji, ale ze zwykłego ludzkiego strachu – przestaje być jego wspólnikiem w ukrywaniu Żydów, to okazuje się, że za chwilę to on zawiśnie na szubienicy (jakby Holland sugerowała, że nasza szlachetność i poświęcenie to nie tylko przysługa wobec innych, ale swoisty „kokon”, który w pewien sposób chroni nas samych w czasie Zagłady). Gdy dawny kolega Sochy, który teraz w mundurze gorliwie (i interesownie – nagroda za znalezienie Żydów) szuka uciekinierów z getta, to jest kwestią czasu, gdy sprawiedliwość go dopadnie. Gdy wreszcie, kilku z tych, których Socha ukrywa próbuje samodzielnej ucieczki (jednocześnie pozostawiając resztę w kanałach), to okazuje się, że daleko nie uciekną… Odbieram to – niestety – w kategoriach moralizowania, pokazania, że szlachetne czyny (nawet wyrastające z pierwotnie nieczystych intencji) są nagradzane, a jak komuś nie starczy odwagi lub determinacji, to winien ponieść karę. Ale przecież wiemy, że w rzeczywistości (a w szczególności w kontekście Shoah, czy wojennego i powojennego stosunku Polaków do Żydów) niekoniecznie tak było. W tym kontekście, drugi plan filmu w swym deterministycznym powiązaniu grzechu (choćby zaniechania) z karą wyraźnie odstaje od planu pierwszego, gdzie z kolei dobre uczynki nie znajdują adekwatnej wdzięczności (warto zwrócić uwagę, jak ciężka dla Sochy jest cała ta „operacja”; nie tylko dlatego, że jest bardzo ryzykowna, ale że właściwie ma wszystkich przeciw sobie: swoich „podopiecznych”, przyjaciela, rodzinę – bardziej od wycofania się z powodu strachu, czy egoizmu moglibyśmy spodziewać się reakcji: „dajcie mi już wszyscy święty spokój, do cholery”).
Druga kwestia to drobiazg, ale silnie oddziałujący na całość odbioru filmu, gdyż pojawia się w napisach końcowych, a tym samym pozostawił mnie – tuż po zakończeniu filmu – z poczuciem niesmaku lub irytacji (nie do końca wiem, jak to nazwać). Przed obejrzeniem filmu czytałem, że informacja z napisów końcowych dopisuje gorzko-ironiczną puentę, co wydało mi się intrygujące i bardzo cenne, że filmu nie wieńczy jednoznaczny „happy end”, a jednocześnie że ów finał nie jest w swym dramatyzmie nazbyt histeryczny. Gorzka konstatacja, że jednak los/Bóg sprawiedliwymi nie są, wydała mi się gestem odwagi reżyserki w domknięciu całej opowieści… Dodatkowy komentarz, że na pogrzebie Sochy padły słowa: „To kara boska za ratowanie Żydów” budzą już raczej bezradną wściekłość na ludzką głupotę. Ale komentarz trzeci, który – cytuję z pamięci – brzmiał mniej więcej tak: „Ale czy potrzebujemy Boga, by karać siebie nawzajem” zabrzmiał w moim odczuciu jak cytat z księgi kiepskich aforyzmów i kompletnie rozbił te emocje, z którymi film widza pozostawiał. I nie ukrywam, że ja chciałem z nimi pobyć, w czym skutecznie przeszkodziła mi ta łopatologiczna bezpośredniość, która od razu przenosi myślenie o filmie z poziomu „człowieka” na poziom „ludzi”, a ja wolę jednak ten pierwszy wariant.
Wspólniku,
myślę sobie nad tym, co napisałeś.
Trafne uwagi. Niektóre chyba zgodne z tym, co czułam podskórnie (tak na wpół świadomie), ale Ty to zdiagnozowałeś ostrzej.
Np. – to, że Socha jest przekonujący właśnie dlatego, że dostaje w kość z każdej strony (a najbardziej boli cios od żony i od Żydów); albo to, że nie da się rozgraniczyć, kiedy jest dobry, a kiedy zły. Absolutnie.
Co do schematu na drugim planie: w tym może być jakaś dramaturgiczna racja. Ale refleksja jest bezcenna.
Nie odebrałam powieszenia Tońcia (?) jako kary, tak jak nie wydało mi się, by jego wycofanie się z opieki nad Żydami było złe. Bał się o dziewczynę, o siebie i ludzi, którzy byli mu bliscy. Łatwiej się ryzykuje, gdy żyje się samotnie. (Socha jest szalony w swej gotowości, ale wspierają go poglądy Wandy). To był po prostu wojenny absurd.
Ale już dalsze przykłady coś w sobie mają. I chyba rzeczywiście wybór jest dwojaki: albo uznać, że i tak bywało i nie szukać przesłania w wojennych strzałach, albo węszyć uproszczenie.
Uwaga na pewno ciekawa. Może być w tym też zamysł reżyserki, by nie mnożyć bezsensu, tylko spójnie sportretować jeden aspekt, pozostałe podporządkować jego logice.
Może to dobre, może wadliwe…
Co do napisów: rozumiem Twój tok myślenia. Chyba nawet masz rację. Z tym, że dla mnie nie była to toksyna silna. Chyba nawet nie zdiagnozowałam, co czułam, gdy napisy się pojawiły. Miałam jakąś wątpliwość przy zdaniu, które Ty negujesz. Ale akcent położyłam na dwa pierwsze.
Dzięki, że dzielisz się swoimi przemyśleniami. Rzeczywiście – trzeba samemu zobaczyć, by nie zainfekować się czyimś spojrzeniem.
Ale ex post czyjeś uwagi mogą być bardzo inspirujące. Tak właśnie czytam Twój komentarz.
Zostawmy już te oskary, plakaty i przymiotniki taki jak olśniewający. Zostawmy. Skupmy się na filmie, który jest najzwyczajniej w świecie filmem DOBRYM!
Wspaniała recenzja, bravo!
Widziałam film dwa dni temu a jeszcze tli się we mnie ta puenta.
Trudny temat i trudny film, nigdy temat wojny nie będzie łatwym tematem, ale film warto zobaczyć.
Nie wiem czy juz widziałaś Różę Smarzowskiego?
Librerio,
co do Oscarów, odzywam się tylko wtedy i tylko po to, by podkreślić, że one są zabawą i niczego nie zmieniają w percepcji filmu. Tu zgoda, of course.
Byłam na Róży, tydzień temu. Mam ją cały czas w głowie. Ale nie chodzi mi przede wszystkim o przemoc (której niemało), raczej o silny, intensywny, niemal nie do wytrzymania ciężar zagrożeń. I nie wiadomo skąd się biorącą siłę. Nie piszę o R., bo dużo się o niej mówi i tak. Przede wszystkim trzeba obejrzeć. A potem to się milczy.
W ciemności też ma tę moc działania.
Pozdrawiam serdecznie.