Nietykalni (Intouchables), reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, Francja 2011.
„25 milionów widzów…” – ojojoj, jeśli tylu widziało, to już niewielu pozostało w zbiorze ludzi niezorientowanych. Może i tacy są, ale to kraina liczb nierzeczywistych. Widzieliśmy. Śmialiśmy się. Ubaw był przedni, choć szarża goniła szarżę i ocierała się o granice przyzwoitości. Źle powiedziane: przyzwoitość to jest kręgosłup tego filmu, więc była poza podejrzeniem. Ale żart z tematów granicznych (kaleka, pochodzenie społeczne, rasa, seksualność, snobizm kulturalny) nieustannie te granice ostukiwał i sprawdzał ich elastyczność.
Przyzwoitość dlatego ma takie mocne karty, że to jest film o czymś, co można by nazwać francuskim snem o dobrych (z gruntu) ludziach. Sen na podbudowie Amelii, tyle że bardziej „wywrotny”. Sparaliżowany arystokrata, unieruchomiony po wypadku i chłopak z przedmieścia (albo z tych mniej lubianych paryskich dzielnic), z pochodzenia Senegalczyk – w roli pielęgniarza-opiekuna.
Dwa nieprzystawalne światy, ale – jak się okazuje – nie taka przepaść głęboka. Dwa różne temperamenty: wysublimowany gust, takt i inteligencja a w kontrze spontaniczność, nieokrzesanie, energia. Dwa różne ciała (to takie powierzchowne, ale tutaj zasadnicze): bezwładne, nieadekwatne do psychiki, ciało-więzienie (tylko uszy się nie poddają i wciąż czegoś pragną!) i pełne ekspresji (taniec w dniu urodzin Ph.), silne (Driss-pielęgniarz), trochę agresywne (akcja z przywołaniem do porządku źle parkującego kierowcy lub musztra „mopa”) czarnoskóre młode ciało Drissa. Rany! Co za mimika!
Elita jest przyzwoita. I przyzwoity jest świat podmiejskiego żywiołu. A przynajmniej Phillippe i Driss. A nie musiało tak być.
Ilu widziało, tyle opinii. Zacytuję recenzenta „Kina”, z którym nie zgadzam się w całej rozciągłości: „Humor opiera się raczej na niewyszukanym dowcipie sytuacyjnym”. „Słabość wykonania nie przekreśla jednak tkwiącego w Nietykalnych potencjału wyjściowego”.
Co jak co, ale aktorstwo przednie: świetny François Cluzet (jako tetraplegik Phillippe) i rewelacyjny Omar Sy (jako Driss), który zgarnął Artyście (Dujardinowi) Cezara sprzed nosa.
Co jak co, ale humor bardzo mi odpowiadał! No, sytuacyjny, tak (ale i komizm postaci, które bynajmniej nie są karykaturami, lecz mają przypisany zmysł humoru i wynikającą z ich osobowości vis comica).
Rozmowa o Nietykalnych to najlepiej taka, w której ci, którzy widzieli, przerzucają się sytuacjami i bon motami z filmu. Co tu dużo komentować? Jajko Fabergé w roli Kinder-niespodzianki. Podryw na wannę. Śpiewające drzewo w operze lub samochód na konia w bagażniku. Rajstopy i czajnik z wrzątkiem. Nonszalanckie podawanie telefonu i podpytywanie o wagę epistolarnej przyjaciółki. Et cetera.
Jazda bez trzymanki!
Niemal klamra. Film zaczyna się sceną pościgu i na niej kończy. Na szczęście z dopisanym epilogiem. Tak mnie wciągnęła ta bajka, że przebudzenie „wszystko psuło” – dobrze, że znalazł się sposób na względny happy end. Życie toczy się dalej. A dopóki kieruje nim scenariusz tandemu Nakache & Toledano jest śmiesznie, czule, wzruszająco. Można nawet trzymać kciuki za udaną randkę Phillippe`a i za rozsądek Drissa.
Chyba nie ma sceny, w której bohaterowie byliby równie zgrani, jednakowo zdesperowani, dogadujący się bez słów i recytujący tę samą kłamliwą wersję zdarzeń.
Auto ma niezłe przyspieszenie – żal nie skorzystać. Policja ma zastrzeżenia, ale zabawa w kotka i myszkę jest ekscytująca (więc Driss daje popis jazdy bez konwenansów). Hmm.. Spotkanie ze stróżami prawa jest chwilowym patem, ale nie tylko siła fizyczna, nie tylko brawura stanowi o charyzmie. Kilka dobrze rozegranych komunikatów werbalnych potrafi zamienić groźnych panów w mundurach w potulną eskortę dwójki zadziornych rebeliantów.
Co jeszcze? Chciałabym zwrócić uwagę na dwie sprawy. Pierwsza to dowcipnie i ciekawie rozegrane role kobiece. One są w tle, rzecz jasna, bo przecież to film o męskiej przyjaźni. Ale wnoszą świeży ton, czasem równoważący chłopięco-męską beztroskę (Mama Drissa), czasem przypominający, że nie tylko faceci prowadzą swą rozgrywkę (Ivonne i Magalie) albo pojawiają się (deus ex machina) niczym archetyp pięknej, mądrej, kochającej (Eléonore).
Sceny z mamą-ciocią Drissa wprowadzają realizm, dom na przedmieściach czy praca sprzątaczki to niewesołe przypomnienie, że istnieją obywatele drugiej kategorii. Ale ile w tej mamie dumy, troski i bezwzględności zarazem, ile moresu wzbudza. Może dzięki jej obecności postać Drissa zyskuje warstwę głębszą, bo jeśli za swą opiekę nad Ph. otrzymuje zapłatę, to szacunek dla mamy jest już zdecydowanie odsłoną charakteru. Ivonne – z kolei – jest dyskretna, ułożona, ale nie sztywna, nieźle się bawiąca wysiłkami Drissa, by uwieść lesbijkę. Ona stoi na straży arystokratycznego rytmu dnia, ale potwierdza, że ci na górze też mają zmysł życia i – na przykład – sympatię do ogrodnika. Może najmniej udaną i wykorzystaną postacią jest zostawiona sobie samej adoptowana córka Phillippe`a, Elisa.
Druga sprawa: podobała mi się w Nietykalnych gra z taką „pierdołowatością” (mało eleganckie słowo mogę od biedy zastąpić synonimem „poprawności politycznej”). Szereg scen wprowadza przerysowane, ale prawdziwie podpatrzone stereotypowe zachowania, ilustrujące to, co „wypada”, choć niekoniecznie wiadomo dlaczego.
Casting na opiekuna: wszyscy z referencjami, z autoprezentacją, że mucha nie siada, każdy wie, co dobrze brzmi, więc recytują głupoty – „od dziecka lubiłem kaleki” ;)
Inwestycja w malarstwo współczesne i zachwyt nad abstrakcją. Niewątpliwie słuszny, ale zdecydowanie dający się wmówić i wynikający raczej ze snobizmu niż ze znawstwa (skoro obraz Drissa tak absurdalnie się sprzedaje). Snobistyczna jest opera. Jasne: dla wyrobionych słuchaczy lub dla tych, którzy mają ucho otwarte na operowe dźwięki, to z pewnością uczta. Ale znacząca część publiczności czuje pewnie to, co nazwać może tylko nieokrzesany „prostak”, który parska i chichocze widząc na scenie faceta z liśćmi na głowie. I śmiałby się dłużej, gdyby mu nie przepowiedziano, że to się przed upływem czterech godzin nie skończy. Słowa „prostak” użyłam oczywiście bardzo umownie, bo Driss przecież zna Berlioza;) a tutaj występuje w roli dziecka z baśni Andersena o szatach cesarza.
Konwenanse rozwala też scena, w której Driss spóźnia się na koncert muzyki klasycznej, a bardzo chciałby siedzieć na zajętym już miejscu przy Magalie. – Halo! Przesuwamy się wszyscy o jedno krzesło! Dalej! Już!. I na komendę zmienia się usytuowanie ustrojonych gości. A ta panienka, która sterczy niczym słupek, bo dla niej miejsca zabrakło, to już naprawdę.:)) Gdzieś tam, odrobinę lub bardziej, żarty są głupawe. Ale mają siłę. I to między innymi dlatego, że nie omijają tego, z czego śmiać się „nie wypada”. Wiadomo: nic trudniejszego do zrobienia niż komedia. Im łatwiej się ją ogląda, tym większy kunszt.
Polecam wpis Katasi o Trzech kumplach (Omar Sy, Nicolas Anelka, Jamel Debbouze), czyli o karierze aktora, piłkarza i komika, o tym, jak z pozycji imigranta można zawojować Francję! Tutaj.
Ładny film… Na na pozór wszystko się w nim składa. Do końca. Elisa ‚dostaje’ z powrotem swojego Mopa, Eléonore randkę z Ogrodnikiem, Driss – kasę za obraz. A jednak… Dla mnie to film o tym czego nie mamy. Każdy w nim czegoś/Kogoś nie ma. Więc wchodzi w relacje z inną osobą by Mieć. Driss nie ma perspektyw. Żadnych. Przychodzi po pieczątkę od wejścia zakładając, że to formalność. Phillippe rozpaczliwie chce przestać być meblem obsługiwanym przez płatną służbę. Zauważa w Drissie tę pustkę i chce ją sobą wypełnić. I o dziwo Driss oddaje mu to samo. Nie ma nic – Mama/Ciocia wyrzuca go z domu – więc idzie na ten układ. Nagle spostrzega ile go w życiu ominęło. Ale widzi też – piękna scena zakładania pończoch – że może być komuś potrzebny.
To jest piękny film o Dawaniu. Zarazem fantastycznie lekki i ciężki. Ciężko było tylko wychodzić z kina.
Pawle,
myślałam o tym, co napisałeś, bo choć wszystkiemu mogę przyklasnąć, to jednak nie wszystko jest oczywiste. I rzeczywiście dorzuciłeś do mojego widzenia coś nowego. Tak, to jest film o dawaniu, o fajnym spotkaniu, które inicjuje naturalną wymianę darów. Zabawnie się składa, że Phillippe i Driss są jak obrazy w symetrii odwróconej. Tacy sami, ale z totalnym przeakcentowaniem warstw. Przez pewien czas (wszystko w życiu ma swój czas? – taki z granicami od dołu i góry?) dają sobie właśnie to, co drugiemu potrzebne a co w każdym z nich po prostu jest. (Chodzi mi o to, że nie poświęcają się, dawanie jest dzieleniem się a nie trudem wykonania zadania).
Zatrzymałam się na Twoim zdaniu o tym, że każdemu tu czegoś brak (rzeczywiście, każdemu czegoś) i że dlatego „wchodzi się w relację z inną osobą, by mieć”. No, tak. Proste niby. Ale mnie jakoś zaskoczyło. Bo na pytanie, co zrobić z brakiem, dopiero na n-tym miejscu udzieliłabym takiej właśnie (oczywistej) odpowiedzi. Brak można oswoić, zaakceptować, wypełnić czymś innym, zlekceważyć, podnieść do rangi losu etc. No tak, można też wejść w relację z inną osobą, by mieć. :)
Tamaryszku
Przecież całe życie rodzaju ludzkiego – wpadłem w patos ;) – to wchodzenie z inną Osobą w Relacje by mieć. Mieć Rodzinę, Przyjaciół… Driss tak naprawdę nie ma nic i Phillipe też nie ma nic. Nikogo. Jeden może ukraść drugi kupić. Ale czy to wypełni potrzebę?
Nawet łyżka w oku Ph. jest dla niego sygnałem, że Ktoś jest obok i jest dla kogoś ważnym.
No ale ja nie wpadłam na to, że po to, by mieć. Nie chodzi o interesowność. Tylko o oczekiwanie i nadzieję na likwidację braku. Ale chyba zrobię krok wstecz, bo dywagacje o tym, po co szuka się tej relacji, uruchomiłyby jakieś egzystencjalne dylematy tamaryszka (być? mieć? być, żeby mieć?, mieć żeby być?). Nie, to lekko niewytłumaczalne.;)
I małe sprostowanie do pierwszego komentarza: ta pani, która sympatyzuje z ogrodnikiem to Yvonne. Ta podrywana „na wannę” to Magalie. A ta, którą zsyłają niebiosa to Eléonore.
Widziałam już ten film dwa razy. Przerzucamy się z mężem tekstami. Trochę naiwny, ale piękny. Jak to ujął świetnie przedmówca „Zarazem fantastycznie lekki i ciężki” Scena z galerii – mistrzostwo! Popłakałam się ze śmiechu (cytuję z pamięci)- „Kupię Ci obraz z Castoramy i będziesz miał nawet białe na białym”, albo „Chcesz czekoladkę to poklaszcz łapkami” ;)
Więcej takich filmów, proszę o więcej :)
Pozdrawiam serdecznie i weekendowo :)
Monia!
Dwa razy, jak na taką antykinomankę, to tak jakby cztery.:)
Świetny. Zapomniałam jakoś o tym obrazie z Castoramy.:)) Pomyślałam sobie (zainspirowana Drissem), że bezczelność jest piękna. O ile nie jest chamska, a najwyraźniej może nie być. Że czasem dużo bardziej upierdliwa jest nijakość i poprawność. A bezczelność bywa wyzwalająca. Dla Phillippe jest trochę jak rękawica rzucona losowi, niezgoda na oczywiste dla wszystkich grzecznych status quo. Cudny jest ten gest podawania telefonu, to ciągłe zapominanie, że ręce Ph. nie mogą go przecież odebrać. Boże, rewelacyjne! Że ktoś patrzy na niego bez wszystkich czerwonych lampek (stop! on nie może…), tylko tak, jakby oczywiste było co innego. Albo te sceny, w których Driss niby karmi Ph., ale niech tylko przez pokój przejdzie Magalie, a wzrok (i głowa, i całe ciało, bo D. jest bardzo spójny!) podąża za nią, podczas gdy łyżka z obiadem trafia w oko Ph.
Więcej. Jak najbardziej!
Monia, dużo relaksu i pięknego Wyczekiwania. Ja też czekam na wieści o Piotrusiu.:)
Nareszcie, czekałam na tę recenzję. Pierwszy raz przeczytałam o tym filmie u Czary w styczniu. I już wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Trochę się obawiałam tych 25 milionów, a jednak jestem w następnym milionie zachwyconych. I też szkoda było wychodzić z kina, chcialam w tej bajce zostać… Kiedyś Leszek Kołakowski na pytanie : co jest najważniejsze w życiu, pięknie odpowiedział, że jest to przyjaźń. I ten film potwierdza zdanie zacnego filozofa. To co mnie zachwyciło najbardziej to wzajemne relacje głównych bohaterów i to, że potrafili ( i chcieli) nawzajem się uratować, tak jak w każdej bajce na końcu bywa…
Mario, o właśnie, muszę wrócić na francuskie blogi do czytanych dawniej recenzji, bo teraz dopiero wiem, o czym mowa.;)
Slogan z milionami widzów jest drętwy i rzeczywiście nie każdego przyciąga. Trzeba zapomnieć, że jest się punkcikiem na płaszczyźnie i wyobrażać sobie coś odwrotnego: że Omar Sy i Francois Cluzet pojawili się całkiem przypadkiem i że wyjątkowo trafili akurat na nas.
Pamiętam i też z Kołakowskim kojarzy mi się ta myśl. Chyba z taką rozmową o tym, co w życiu ważne (kiedyś cytowałam jego „przykazania”). Coś w tym jest. Przyjaźń, ważniejsza może nawet od miłości. Na pewno. Przy założeniu, że miłość ma w niej swą bazę. A najciekawsze są bajki o przyjaźniach, które los stwarza trochę na przekór przewidywaniom i rachubom. Bo są zarazem o tym, jak spotkanie drugiego odmienić może całe nasze życie.
Pozdrawiam!
Ludzie się cieszą. Coś im podoba, ekscytuje, bawi. Na takie wiadomości czekałam. Teraz cieszę się bardziej niż zazwyczaj!
Ewo, proszę, wybierz się! Szansa na 112 minut spędzonych w świecie, w którym każdy jest trochę w nieswojej skórze, ale dzielnie ją oswaja i przysposabia. Chciałam dodać, że ciekawa jestem przy czym się uśmiechniesz, ale najprawdopodobniej trudno będzie wskazać jeden moment. Polecam miłosną epistolografię. :)
Tak, wbrew temu, co sądzi nasz wspólny znajomy, świat nie musi być niesympatyczny. My nie musimy. Zawsze mamy wybór.
tamaryszku, przesadną wielbicielką nowości nie jestem. Raczej – jak wiadomo – grzebię w starociach, ale, jak będzie okazja,oczywiście. Bardzo wypatruję okazji do uśmiechów, możliwie licznych.
Odczytałaś, z przenikliwością, drugie dno mojej wypowiedzi. Świat ani nie musi ani nie jest, gdy tylko potrafi się i chce – patrzeć z ‚odpowiedniej’ perspektywy.
W związku z ‚miłosną epistolografią’ polecam uroczy i niegłupi film, którego być może (mimo żeś mól filmowy) nie widziałaś. Definitly, Mayby (2008) Adama Brooksa. Pozdrawiam.
PS. do twojej filmowej opowieści wracałam 3 x, to naprawdę miłe zajęcie :)
Definitly, Mayby (Na pewno, być może) wezmę pod uwagę.:) Z Rachel Weisz – lubię, a jakże.
Ewo, ja Ci sekunduję w kroczeniu pogodną stroną życia. I nie to, że zakładam, byś tylko jasne widziała. Raczej przeplatasz, ale kto umie pleść warkocze, ten wie, że ważne jest, które pasmo kładzie się na wierzchu.
Mnie czasem znosi w szare tonacje, bo polonistyczna dewiacja każe mi ulegać romantyzmowi niespełnień albo dramatyzmowi nihilizmu. I nie mogę się oprzeć. :))
Tamaryszku – Ren dziękuję za kciuki :) Faktycznie liczy się razy cztery! ;)
I można, faktycznie wyzwalająca bezczelność. Bez uprzedzeń i bagażu „jak należy postępować”.
Serdeczności na weekend :)
Mam nietypowy chyba sposób czytania wpisów tamaryszkowych: zaczynam od komentarzy :). Bo jak już kiedyś wspominałem komentarze T. niosą nieraz wyższy gatunek myślowy niż sam wpis i żyją własnym życiem. Tamaryszek będzie się złościł, ze go pochwalę ale nie mogę się nadziwić temu, niespotykanemu chyba nigdzie indziej w blogach, namysłowi i stylowi w komentowaniu komentarzy. A teraz chciałem tylko napisać, ze bardzo spodobało mi się to stwierdzenie: „Mnie czasem znosi w szare tonacje, bo polonistyczna dewiacja każe mi ulegać romantyzmowi niespełnień albo dramatyzmowi nihilizmu. I nie mogę się oprzeć.” I myślę sobie nieśmiało, że to nie „polonistyczna dewiacja” temu winna :). Ja mam dość podobnie: staram się widzieć świat takim jakim jest, kroczyć pewnie, myśleć rozsądnie, jednak nie mogę się oprzeć marzeniom o rzeczach, sytuacjach niemożliwych raczej, których scenariusze są realne chyba tylko … w filmie właśnie :). Inspiracje, inspiracje …
PS. Popieram zachętę Ewy do obejrzenia „Na pewno, być może”. Dopiero co można było zobaczyć w telewizji. Uroczy, zgadza się, choć scenariusz zakładający, ze tatuś opowiada ośmioletniej chyba córce o swoich miłościach wydał mi się nazbyt naiwny.
PS 2. Donoszę ponadto, że „Róża” wygrała kolejny festiwal filmowy – tym razem Tarnowską Nagrodę Filmową, gdzie zdobyła Grand Prix, a także nagrodę publiczności.
Pozdrawiam serdecznie!
Tak a propos mojego postrzegania świata, o którym ośmieliłem się powiedzieć, że bywa niesympatyczny.
Rozmowa z tamaryszkiem pod moim wpisem o „Koniu Turyńskim” Beli Tara:
tamaryszek: „A jednak dobrze, że ktoś wypowiada, wyraża doświadczenie pustki. Potrzebuję tego.”(…) „Nie wytrzymałabym w świecie, w którym zabrakłoby tej przejmującej, niegościnnej, ogołacającej wichury.”(…) to nie jest opowieść o próbach przezwyciężania śmierci, wichury, niemocy etc., lecz o tym, że to, co wolelibyśmy unieważnić i zastąpić barwną grą świateł i kolorów, ma jakąś swoją „głupią” rację.”
Ja: „Ależ Tamaryszku, szkopuł w tym, że w tym filmie to właśnie „barwna gra świateł i kolorów” jest zastępowana ponurą, zwichrowaną ciemnością. Ja się nie tyle przeciw temu (czy też szerzej: przeciw nihilistycznej filozofii egzekwowanej w „Koniu turyńskim” przez reżysera) buntuję, co się z nią nie zgadzam, bo świat widzę inaczej. I dzięki temu wiem, że jest on jednak inny (a przynajmniej inny bywa i że taki bywa częściej – ciemność nie definiuje naszego świata, bardziej go określa światło).(…) Chodzi mi o to, że świat, który w rzeczywistości jest jednak “barwną grą świateł i kolorów”, Tarr przedstawia jako ciemny, czarno-biały i ponury, mówiąc przy tym, że on taki jest naprawdę (i tylko taki). Ale tu właśnie nie chodzi o estetykę (która skądinąd zrobiła na mnie wrażenie i na swój sposób mi się “spodobała”), ale o… ontologiczny, filozoficzny (światopoglądowy) stosunek do życia i świata, (którego nota bene nie podzielam).
Innymi słowy: ja nie widzę życia tak, jak Tarr: że każdy nasz dzień jest umieraniem, że nie warto nigdzie się wybierać, bo i tak wszędzie czeka nas to samo (czyli właściwie NIC, beznadzieja, mrok, powolna agonia i kaplica).
tamaryszek: “świat, który w rzeczywistości jest jednak „barwną grą świateł i kolorów”.
Jest? Może. No załóżmy. Ja też tak wolę. A Ty się nawet przy tym upierasz.
Ale to nie jest jedyna prawda o świecie. Równorzędna jest prawda odwrotna. Że świat jest czarną, bezsensowną rozpaczą.
***
Rozmowę tę dedykuję naszej wspólnej znajomej, Ewie :)
Pozdrawiam obie Panie jak najsympatyczniej :)))
A co ja naprawdę sądzę o „sympatyczności – niesympatyczności” świata?
Wiem, że tamaryszek znów może się na to zżymać (bo cytuję samego siebie ;) ), ale pozwolę sobie powtórzyć to, co napisałem pod moim ostatnim wpisem parę dni temu:
„Mimo wszystko mnie mógłbym się zgodzić z tym, że cierpienie i absurd definiuje ludzkie życie. Moim zdaniem definicja ta powinna uwzględniać także inne aspekty ludzkiej egzystencji – np. poczucie szczęścia, zdolność do miłości, zachwytu nad pięknem… Być może właśnie stąd wynika moja niechęć (czasem wręcz nawet sprzeciw) wobec twórczości jednoznacznie negatywnej, nihilistycznej… jednym słowem – beznadziejnej ;) ”
Nikt nie lubi jak się spłyca i trywializuje jego zdanie, albo przypisuje się mu poglądy, których się nie wyznaje. Ja również.
Oj, rozpoznanie tamaryszka naprawdę wielce interesujące.
„Tamaryszek się będzie złościł jak pochwalę”, „tamaryszek znów(!) się będzie na to zżymać”… Nie tak łatwo przerobić tamaryszka na mimozę. Komplementy przyjmuję, choć zanadto nie przeżywam (bo znam z grubsza swoje słabe strony). O pretensje się nie obrażam, choć i nie biorę ich specjalnie do serca (bo znam kilka swoich mocnych stron).
Róża zasługuje na wiele, więc nigdy dość nagród. Dzięki za informację.:)
Tamaryszku, dziękuję bardzo za polecenie mojego postu Twoim czytelnikom.
Bardzo się cieszę, że film Ci się spodobał, bo śledziłam trochę jego odbiór w Polsce i wydał mi się raczej krytyczny. Wydawało mi się, że wielu widzów spodziewało się arcydzieła (w końcu to film francuski ;)), którym Nietykalni na pewno nie są. Są tak jak piszesz – ciepłą, krzepiącą komedią, momentami ciężkawą, momentami magiczną (scena ucieczki przed policją ulicami nocnego Paryża, która jak widzę również na Tobie wywarła wrażenie). Cieszę się, że również Ty zwróciłaś uwagę na postać mamy Drisse’a, bardzo autentyczną i świetnie zagraną. A scena ze śpiewającym drzewem – śmiałam się jak dziecko (i to niezależnie od faktu, że lubię operę.)
Z Francji spodziewamy się zawsze arcydzieł! :))
Tak, to chyba naturalny odruch polskich krytyków, chcących przekrzyczeć reklamowy slogan, że tyle a tyle milionów już film widziało i trwa w rozbawieniu. Nie wiem właściwie, czy jest to odruch naturalny czy manieryczny. Mnie tego rodzaju chwyty nie chwytają. Nietykalni są dobrą komedią. I nie przykładałabym do tego filmu innych kategorii. Choć miałabym ochotę zaznaczyć, że jest to komedia refleksyjna. Nieogłupiająca.