Romain Gary (Émile Ajar), Życie przed sobą, Wydawnictwo Cyklady, Warszawa 2005.
***
W sumie: chodzi o to, by kogoś kochać. Tak zupełnie „bezwzględnie”. To znaczy bez względu na walory i zasługi. Tak jak Momo kochał panią Rozę. Ona na pewno jego też.
Dlaczego? Może ze względu na to, by uniknąć jałowości i spranych kolorów. Chociaż czy miłość ubarwia życie? Czy tu chodzi o barwę raczej czy o smak?
Bo motto jest następujące:
Powiedzieli: „Oszalałeś przez Tego, którego kochasz”.
Odrzekłem: „Smak życia jest tylko dla szalonych”.
***
Książka ma ciekawą historię. Nie jest to bowiem tytuł nowy. W 1975 roku Émile Ajar otrzymał za Życie przed sobą Nagrodę Goncourtów. Fenomen polegał na tym, że pod tym pseudonimem ukrywał się pisarz, który tę nagrodę otrzymał kilka lat wcześniej. Jako jedyny wymusił podwójne potwierdzenie swego talentu. Mistyfikacja trwała aż do śmierci pisarza i obejmowała również osoby postronne, m.in. „figuranta” podszywającego się pod tę postać. Romain Gary – to oficjalne personalia. Ale gdyby sięgnąć do czasów przedliterackich (pochodził z Wilna, skąd emigrował po I wojnie światowej do Francji) to mamy do czynienia z Romanem Kacewem. Te przebieranki są jak mrużenie oka, gra, przekora. Podobają mi się i diagnozuję, że impulsem był zmysł humoru, skłonność do odwracania świata do góry nogami, do kabaretowych w swych korzeniach chwytów qui pro quo. Może zbyt pochopny wniosek? Romain Gary zmarł śmiercią samobójczą. To niby niczemu nie zaprzecza. Ale poczucie humoru miał czarniejsze niż można by przypuszczać.
***
Kurewski świat pani Rozy. Tak, kurewski, ale czysty jak łza. Literatura lubi zapuszczać żurawia w te pograniczne rejony i tak wywracać nasze przekonania i uprzedzenia, że ostatecznie wierzymy w świętość kolejnej Soni Marmieładowej czy Małgorzaty Gautier. Tu mamy świat trochę odmienny. Nie tak mroczny jak u Dostojewskiego i nie tak romantyczny jak u Dumasa (syna).
Paryż wczesnych lat 70., dzielnica Belleville, gdzie obok siebie żyją imigranci: Żydzi, Arabowie i Murzyni. Kamienica, w której na szóstym piętrze niegdysiejsza prostytutka wychowuje dzieci kobiet z branży, oddane jej i opłacane z różną regularnością. Pani Roza jest Żydówką, która przeżyła Holokaust w Polsce. Czasem, gdy bardzo jej źle, wyciąga spod łóżka portret Hitlera i przypominała sobie, że pierwowzór jest już nieszkodliwy.
Stara jest, ale „kiedyś była kobietą i trochę jej z tego jeszcze zostało”. Ma swoje dziwactwa, jest gruba i rozpada się mentalnie na naszych oczach. Ostatnią dekadę życia ubarwia (albo przyprawia, gdyby trzymać się metafory miłości-smaku) jej Momo, przybrane dziecko, z którego perspektywy prowadzona jest narracja. Momo, czyli Mohammed. W ochronce pani Rozy nie przywiązywało się wagi do religii jako takiej, ale pilnowano, by nikomu niczego nie odebrać, więc Arab wysyłany był na nauki do uczonego w Piśmie, Żyd dostawał koszerne jedzenie, a Murzyna zaprowadzano na ulicę, gdzie żyli jego współplemieńcy, „by się napatrzył na czarne”.
Nie wiadomo, ile lat ma Momo, gdy spisuje wspomnienia, pisze z perspektywy, w której wszystko się już dokonało, ale wciąż myśli i mówi jak dziesięciolatek. O, pardon: dziesięciolatek, który pewnego dnia postarzał się o cztery lata w ciągu kwadransa. Momo jest do pani Rozy przywiązany tak cudnie, prawdziwie, dziecięco i dojrzale, że dla tej wzruszającej relacji trzeba tę książkę przeczytać.
„Z początku nie miałem pojęcia, że pani Roza zajmuje się mną tylko dlatego, żeby dostać przekaz pod koniec miesiąca. Kiedy się o tym dowiedziałem, miałem już sześć czy siedem lat. Jakbym dostał w łeb na wieść, że jestem opłacany. Myślałem, że pani Roza kocha mnie za nic i że jesteśmy dla siebie kimś. Przepłakałem całą noc i to było moje pierwsze wielkie zmartwienie”.
” – Nie trzeba płakać, Momo, to naturalne, że starzy ludzie umierają. Ty masz jeszcze całe życie przed sobą.
Chciał mnie drań nastraszyć, czy co? Ciągle słyszę, jak starsi mówią z poczciwym uśmiechem «jesteś młody, masz całe życie przed sobą», jakby im to sprawiało przyjemność. Wstałem. No dobra, wiem, że mam całe życie przed sobą, ale nie będę z tego robił afery”.
Książka jest zabawna, świeża, pełna błyskotliwych podpatrzeń, jakichś łez wychlipanych w ukryciu i bezpośrednich, zadziornych puent. I jest zarazem smutna, tak bardzo, jak tylko smutne może być przemijanie. Zwłaszcza w tej fazie, gdy nie chodzi już o ubytek urody, mniejszą energię, spadek kondycji fizycznej. Ale wtedy, gdy miesza się pamięć, kretyniejemy, nikną podpory i drogowskazy, dzięki którym wiedzieliśmy z grubsza, o co nam w życiu chodzi. Gdy najbliżsi mruczą pod nosem, że byłoby już najlepiej dla nas, gdyby czas dobiegł mety. To, że starość podpatrywana jest przez wrażliwego chłopca, który zaskakuje wiernością (a chwilę później myślę sobie: dlaczego zaskakuje? dlaczego oczywisty miałby być egoizm i komfort?) – buduje niezwykły efekt. Trochę makabryczny, trochę komiczny.
Właściwie – tyle. Niczego już nie mogę dodać, by nie zepsuć nikomu lektury.
Ale jeszcze chętnie wspomnę o jednej z moich ulubionych scen, dygresyjnej wobec tego, co tworzy nurt główny opowieści. Rzecz w tym, że Momo portretuje sąsiedzki światek: transwestytę panią Lolę (do rany przyłóż!), pana Hamila, który studiował Koran, a później pomylił go z Nędznikami Wiktora Hugo (Momo: „jak dorosnę, też napiszę nędzników, to się zawsze pisze, kiedy się ma coś do powiedzenia”.), jakichś przybyszów z Afryki, co tańce plemienne w kamienicy odgrywali, prostytutki i alfonsów. I jeśli przyjaźń pani Rozy z Momo to kolor bazowy opowieści, to dygresje o postaciach drugiego planu stanowią niezłą paletę odcieni.
Muzułmanin szuka syna. Odwiedził raz panią Rozę licho wyglądający mężczyzna, dopiero co zwolniony z psychiatryka, który postanowił odebrać dziecko zostawione u niej dziesięć lat temu. Cóż, pani Rosa nie zamierza rozstawać się z Momo, podsuwa mu więc inną ofertę, doprowadzając mężczyznę do szału. Twierdzi, że jego syn ma teraz na imię Mojżesz i jest, co sugeruje nazwa, Żydem. Oto jego reakcja.
„Jedenaście lat temu powierzyłem pani trzyletniego syna, muzułmanina o imieniu Mohammed. Dała mi pani pokwitowanie na muzułmańskiego syna, Mohammeda Kadira. Jestem muzułmaninem, mój syn był muzułmaninem. Jego matka byla muzułmanką. Powiem więcej: oddałem pani arabskiego syna w należytej formie i takiego chcę widzieć. Absolutnie nie chcę żydowskiego syna, madame. Nie chcę go, koniec, kropka. Zdrowie mi nie pozwala. (…) Pozwalam sobie nadmienić, że nie wolno mi doznawać podobnych wzruszeń. Przez całe życie byłem obiektem prześladowań, mam na dowód zaświadczenia lekarskie, które stwierdzają na wszelki użytek, że jestem prześladowany.
– Ale w takim razie czy jest pan pewien, że nie jest pan Żydem? – zapytała pani Roza z nadzieją.
Po twarzy pana Jusefa Kadira przebiegały skurcze boleści.
– Jestem prześladowany, nie będąc Żydem. Nie macie monopolu. Koniec z żydowskim monopolem, madame. Są inni ludzie poza Żydami, którzy też mają prawo być prześladowani. Chcę mojego syna Mohammeda Kadira w arabskim stanie, w jakim go pani powierzyłem za pokwitowaniem. Nie chcę żydowskiego syna pod żadnym pozorem, i tak mam dość zmartwień”.
Wyrwany z kontekstu cytat oddaje klimat językowy tej opowieści. Gdyby cokolwiek mąciło jego odbiór, dodam, że książka o żadne rasizmy czy nazizmy nie zahacza. Wręcz przeciwnie: zachowuje wobec nich jak najsłuszniejszy dystans.
*************************
ps.
Rany! jak się cieszę, że mogłam to napisać. Miałam szlaban, dopóki nie wywiążę się z innej inszości. A jako prawdziwy grafoman, gdy nie mogę sobie popisać, jestem na głodzie. Usycham, rozpada mi się świat wartości, nie wiem, co robić z rękoma, mam nerwowe tiki i inne takie okropieństwa. Jeszcze chwila a groziła mi wysypka. Uff, co za ulga.
cytat proroczy – bo teraz scigani sa glównie muzulmanie…
oj, strasznie dawno czytalam. tyle pamietam, ze mi sie podobalo. no i rzecz jasna pamietam momo i pania roze – któz móglby ich zapomniec?. milo slyszec, ze „still going strong!
M., oj już teraz o monopol w czymkolwiek jest coraz trudniej.:)
Świetnie napisane. Chichotałam sobie nieraz. Ale też diabelnie smutna jest ta opowieść. I bardzo mi się podoba perspektywa widzenia. Skoro już jest jakieś porzucone dziecko, to spodziewać by się można, że ono zagarnie całe nasze współczucie. A tymczasem nie. Jasne, życie Momo nie jest łatwe, ale na pierwszym planie jest Roza. A Momo ma naprawdę fantastyczny styl.
Wciąż zachwyca i działa. Dobrze, że ta klasyka tak sobie jest i czeka na odkrycie.
Pozdrawiam!
tez pozdrawiam – a przede wszystkim witam na powrót w stesknionym slowa gronie! niech bedzie, ze grafomanów ;-)
Ogromnie się cieszę, że o tej książce napisałaś, jutro pobiegnę po nią do księgarni. Atmosfera będzie mi pewnie nieobca, spędziłam cały dzisiejszy dzień łażąc po podwórkach Belleville, gdzie mieszczą się ukryte pracownie artystów-w ten weekend były dni otwarte. Zupełnie nie znam Romaina Gary, a zanosi się, sądząc po tym co piszesz, na literacką ucztę.
Holly, ciekawe, czy „nabyłaś drogą kupna”… W Polsce byłoby trudno kupić z marszu książkę, którą wydano kilka lat temu. A nie muszę tłumaczyć, że powszechna dostępność tej opowieści byłaby wskazana. No proszę, teraz tam kryją się po zakątkach artyści! Czekam na relację, czy coś z tamtych lat (widzianych oczyma Momo) jeszcze drży w powietrzu. :)
Mam nadzieję, że polubisz te językowe lapsusy Momo i przeflancowane powiedzonka (w rodzaju: „jak już miałem zaszczyt” albo „zaufajcie memu wieloletniemu doświadczeniu” albo „stan potępienia” zamiast „stanu otępienia”). Po francusku smaczki będą tym smakowitsze.
Kiedy skończyłem czytać „Życie…” miałem trochę wrażenie deja vu. Nie wiedziełm skąd mi się to wzięło, jak zawsze z tym zjawiskiem. I nagle – jest. Ettore Scola „Brutti sporchi e cattivi” („Odrażający, brudni, źli” 1976). Fabuła książki R.Gary i filmu Scoli niby do siebie nie przystają a jednak. To opowieść ze środka świata odpychającego i obcego dla przeciętnego mieszczucha. Ale kiedy zajrzeć wgłąb brudnych podwórek, zasikanych klatek schodowych okazuje się, że tam TEŻ mieszkają Ludzie. Mają swój świat nie gorszy od naszego. Też płaczą, cieszą się, walczą o jutro…. i w tym wszystkim – jak u Małego Księcia – jest Róża. Może i rośnie na ‚kurewskim’ wysypisku ale jest piękna jak piękna jest ta opowieść.
Chciałabym zobaczyć tych „Odrażających, brudnych, złych”. Żeby sprawdzić, czy przebija się przez skorupę śmieci i błota coś, co ją unieważnia. A przynajmniej równoważy. Dużo dobrych fragmentów w tym szczuplutkim tekście. A propos tego „TEŻ”: „Rację miał także pan Hamil, który czytał Wiktora Hugo i przeżył więcej niż ktokolwiek inny w jego wieku. Tłumaczył mi z uśmiechem, że nic nie jest czarne albo białe i że białe to czarne, które się ukrywa, a czarne to czasami białe, które dało się przyłapać”. Róża na śmietniku? Właściwie, nie ma miejsc dla róży zakazanych.:)
Do podanych przez tamaryszka pseudonimów dodam: Shatan Bogat i Fosco Sinibaldi.
Do czytania polecam: Korzenie nieba – o przygodach, Pieszczoch – o miłości, Obietnica poranka – o mocy stwórczej miłości Mamy.
Kiedyś Gary czytało się ‚namiętnie’, bo czyta się samo a w głowie i sercu zostaje miły zamęt.
Grafomań sobie „t” na zdrowie i często, z wielką radością to czytam.
Naprawdę? Gary zaszalał. Podoba mi się na tyle (mam zrozumienie dla ludzi, którzy wymykają się jednej etykiecie), że chętnie po coś bym sięgnęła. Najlepiej mi brzmi „Obietnica poranka”. Przybij piątkę, Ewka. Co prawda z opóźnieniem, ale w końcu do Ciebie dobijam. Do Ciebie, nie: Ciebie. Ciebie dobijać nie zamierzam i dobrze, że żadne grafomańskie żelastwo Cię nie uwiera i nie ciśnie.
A dobrze wybrałam ten drugi tytuł? Bo wszystkich to od razu nie połknę. :)
Jestem mało asertywna. Zasadniczo powinnam nad tym popracować. Zasadniczo. No i kupiłam na Allegro. Kupiłam. Bez dwóch zdań.Jestem cienias!
Ale mimo moich błędów i wypaczeń – wiele serdeczności :)
the_book, to jest nas już dwoje. Bo i ja (baaardzo asertywny w subiektywnym odczuciu) pod wpływem tamaryszka skusiłem się na tę książkę i w tym tygodniu zacznę poznawać ten smak życia, który jest tylko dla szalonych. Lubię szalonych (pozytywnie) ludzi, bo jak napisał Moriel Enrique : Szaleńcy tworzą historię, a rozsądni tylko kalendarze.
PS. A może tamaryszek jest tajną lobbystką Allegro? ;)
@ Monia,
zasadniczo czy ogólnokształcąco nie ma co stawiać sobie szlabany.:) Drogi Cieniasie, cenię Twoje błędy i wypaczenia. Ulegaj dalej. A mąż niech rozmyśla nad miejscem na nowe regały. takie rozmyślania to nie jest czas stracony. Jak mniemam. :))
@ Oj.,
(mogę tak skracać Twoje imię?) ja tu chętnie potwierdzę, że nie tylko subiektywnie, ale i w moim obiektywnym oglądzie jesteś asertywny do bólu. Znam z autopsji.;)
Cytat dla Ciebie:
„…no więc dlatego trudno mi było wrócić na Belleville i stanąć oko w oko z panią Rozą. Co chwila mówiła „Aj! Aj!”, to taki żydowski krzyk spod serca, kiedy im coś doskwiera. U Arabów jest całkiem inaczej, my mówimy „Chaj! Chaj!”, a Francuzi „Ach! Och!”, kiedy nie są szczęśliwi, no bo nie myślcie, że im się nie zdarza”.
Bez języków obcych ani rusz.;)
Tamaryszek to jest taka Mata Hari księgarstwa. Oczywiście, bez niemoralnych podtekstów. Czystość łzy ponad wszystko.;)
Chciałem ogłosić :), że bez niemoralnych podtekstów nie może się obejść. Otóż po rozebraniu Tamaryszka zostanie nam MATA, SZYK i prawie REN, bo zabrakło, jak na złość N. Jesteś więc szykowną Matą Hari, nie tylko od księgarstwa ale i od czytelnictwa. Jedna notka Tamaryszka i naród biegnie do księgarń i odpowiednich portali. Super, bo i mi się udziela: „pobiegłem” do katalogu swojej biblioteki i z radosnym zdziwieniem odkryłem, że mamy „Życie…” z r. 1978! No więc narodzie – do czytania! :). Pozdrawiam serdecznie.
Ojtam – w stu procentach Tamaryszek jest lobbystką :) Bez dwóch zdań. Niech zatem będzie: jesteśmy szaleni, lecz ubodzy (nie duchem!). Tamaryszek ma siłę przekonywania :)
Tamaryszku – mąż już kombinuje z tymi regałami. Techniczny to sobie poradzi ;)
Janek – Tamaryszek na przodownika szerzenia i krzewienia Czytelnictwa :)
Serdeczności :)
No cóż, ja tez kupiłam, na szczęście można zamówić w Empiku . Już się cieszę :) Pozdrawiam.
O la la! Zaczynam się zastanawiać, czy Ojtam nie miał racji… Podwójna agentura (moja sugestia Maty Hari też trafiona): i Allegro i Empik.
Mario, jeśli droga od kupna do czytania nie napotka zakłóceń, to zapraszam do zwierzeń z lektury.:)
http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=1701 o Pieszczochu Ajara Emile, poczytać można choćby tam. Pozdrawiam.
Jak napisałem wyżej, sięgnąłem do wydania „Czytelnika” z r. 1978. I co czytam we wstępie? Że Emile Ajar ur. się w 1940 r. (!) w Nicei. Ponadto miał być na włóczędze w Brazylii, Hiszpanii i Maroku …
A dalej dowiadujemy się, że powieść docenił radziecki krytyk, który uznał powieść za nieprzeciętną, gdyż pokazuje „miłość do ludzi i niezwykłą umiejętność w ujawnianiu tajemnic współczesnego społeczeństwa burżuazyjnego”.
Troszkę inaczej przetłumaczone jest motto:
Mówią: „Oszalałeś przez Tego, kogo kochasz”
Powiedziałem: „Życie ma smak jedynie dla szaleńców”. Minimalnie, ale jednak to tłumaczenie zmienia sens…
Bardzo ciekawa inspiracja Tamaryszku. Ukłony.
Mam wydanie z 2005, tłumaczenie: Krystyna i Krzysztof Pruscy. „Stoi napisane”, że urodzony w Wilnie. Ale nie przywiązywałabym do tego wagi. Ten niuans semantyczny w motcie jest ciekawy. Myślę, ze Momo potwierdziłby Twoją wersję, ale moja bardziej przypada do serca mnie.:)
Powiem tak. Gdy mi kilka tygodni temu Logos Amicus wygarnął, że moi komentatorzy komplementują „jak jedna żona”, to uznałam to za dużą przesadę. Dziś mnie olśniło, że czasami (ale naprawdę nie zawsze) może to pozornie(!) tak wyglądać. Logosie, jeśli przeczytasz, to ulituj się i nie kpij. Zobacz, jak oni oko puszczają, kuksają się po bokach, grą słów się bawią, parafrazują: tamaryszek – krzewiciel, lobbystka, przodownik! Oplastrują mnie na potęgę!
Tu dodam, by ubrać tamaryszka i zapiąć na ostatni guzik, że MATA SZYK i REN są prawie w zasięgu, gdy się przechrzci oryginał na Tamarnyszka (sugestia marności?), Tanmaryszka lub Tamnaryszka. Ale bez przekonania.
Powiem tak. Chodzi o to, że ubaw tu mają i zaraz znów spuentują, że tamaryszek powinien lód Eskimosom sprzedawać. ;) A to naprawdę nie tak. Wszystko z czystego przywiązania i szczerego przekonania rekomenduję. Nieprawdą byłoby upierać się, że nie dostrzegam żadnych słabszych stron, gdy o nich nie piszę. No ale nie po to piszę, by obstawać, że coś jest na trzy plus. Jakem tamaryszek, wiem, co szkoła i bardzo nie chcę jej manier poza mury wynosić. Po co mam pisać: „tak, ale”, skoro „ale” to zrzęda a „tak” jest sednem tego, co chcę powiedzieć? Arcydzielność to wcale nie jest to, co tygrysy (i z tego co wiem, również tamaryszki) lubią najbardziej. Przez błędy prześwituje dusza. Bardzo często lubię coś, co tak fragmentami olśniewa a pomiędzy nie żenuje, szuka, próbuje.
Powiem tak. Nie zaszkodzi, jeśli naród przeprowadzi się na podwórko w Belleville, niech się nawet wgramoli na szóste piętro, mijając po drodze panią Lolę lub ubranego w różowy jedwab pana N`Da Amedee i koniecznie podsadzając panią Rozę. Widzę w tej wycieczce same korzyści. A potem to już – za wskazówkami Ewy – sięgać dalej.
Ktoś musi mieć Ciekawość wkładania Palucha w drzwi. Jasne, że potem każdy wrzeszczy: ‚To ja, ja, ja, ja…’ a Tamaryszek powoli, na palcach otwiera kolejne….
Otwieram? Zatrzaskuję? W każdym razie: im więcej drzwi, klamek i dziurek od klucza, tym chyba lepiej? :)
Tamaryszku, masz świętą rację, to ocenianie na „trzy plus” czy też może „pięć na szynach” to jakaś blogowa plaga, zresztą nie tylko blogowa. Teraz wszędzie trzeba swoją ocenę wyrazić liczbowo. Ale do rzeczy. Gary’ego czytałam dawno (a dawno to nieprawda), jeszcze przed przyjazdem do Paryża więc chętnie bym do niego wróciła. Ale siedzę przed wieżą lektur różnorakich od dawna odkładanych na ten moment i aż sama nie wiem po którą sięgnąć.
Piszesz Żydzie, Arabowie, Murzyni – tak było w latach siedemdziesiątych, dzisiaj trzeba dodać jeszcze Chińczycy, ale też młodzi francuscy bobo. Niesamowity i ciągle dynamiczny tygiel. Zasługuje na nowego Gary’ego czy też Ajara…
Ja tym czasem nabyłam najnowszą powieść Pereca – nota bene, też mieszkańca Belleville! I póki co jest na szczycie wieży ;)
Pozdrawiam i czekam na dalsze wykwity „grafomanii” ;)
To jeszcze ‚ktoś’ czyta/zamierza czytać I.L. Pereca?
We Wiu mamy ulicę i plac jego imienia.
Być może dlatego, że ‚ to był wspaniały człowiek, przez 25 lat nigdy nie spóźnił się do pracy’. ↑ Anna Ciałowicz. Na myśl o gminie psuje mi się humor. „Słowo Żydowskie”. 441-442, s. 9, 15-30 grudnia 2008 r.
Na jego pogrzeb (podobno) przyszło 100 tys, ludzi. Pisarz to mało, niezwykle ciekawy człowiek. :)
Icchok Lejb Perec… Nie znam osobiście. Ale prezentuje się bardzo przystojnie, poza tym: Żyd sefardyjczyk – to brzmi jeszcze lepiej niż imiona i nazwisko. Intrygujące. przynajmniej do czasu…
Do czasu, gdy Ewa wspomniała, że on przez ćwierć wieku ani razu się nie spóźnił. Obawiam się, że ja bym jego prozy mogła nie zrozumieć. Już mi się ta punktualność nie chce w głowie pomieścić.
… No wszystko pięknie: nazwisko, miejsce, język, wszystko, tylko nie ta punktualność… ;)
Skoro kupiłam, to i przeczytałam , jak zwykłe , zgodnie z rytuałem, zaczęłam w najbliższej kawiarni przy kawce. Opowieść smutniejsza niż myślałam, ale rzeczywiście ten szczególny sposób opowiadania trochę przykrywa ten ból. Z drugiej strony jeszcze bardziej wzrusza ? Co do motywu niezwykłej solidarności , wrażliwości i jakiejś czystości ludzi tzw. wykluczonych, jest taki świetny hiszpański film: Księżniczki ( Princesas ) – reżyser Fernando León de Aranoa – to film o przyjaźni dwóch prostytutek. Plus piękna muzyka Manu Chao, a szczególnie jeden utwór „Me llaman calle”. Jeżeli nie oglądałaś , to szczerze polecam.
Dziękuję za wrażenia. I za wskazanie na film hiszpański. Zanotowałam, może kiedyś natrafię (poszukam).
Życie przed sobą jest smutne, im dalej, tym bardziej. Kilka scen „(p)otępienia” pani Rozy (zawieszenia kontaktu ze światem) budzi bezradność. Cała siła w tym, że opowiada Momo, którego to nie żenuje, lecz boli. I który pięknie smutek pacyfikuje. Jest taki dialog, w którym Roza panikuje, że z tym (choroba) już nie wygra. I riposta Momo: „Pani Rozo, a dużo zna pani takich rzeczy, z którymi się wygra?”. Nie śmieszy, ale rozbraja. :)
Mój ulubiony fragment: ‚Uważam , że starym k… powinno się okazywać więcej szacunku zamiast prześladować je, kiedy są jeszcze młode. Gdybym ja miał możliwości, zajmowałbym się tylko starymi k…, bo młode mają strączycieli, a stare nie mają nikogo. Brałbym tylko stare , paskudne i do niczego, byłbym ich strączycielem, zajmował się nimi i zaprowadziłbym sprawiedliwość . Byłbym największym gliniarzem i strączycielem na świecie i przy mnie nie byłoby ani jednej starej, opuszczonej k… płaczącej na szóstym piętrze bez windy.’
To takie swoiste wyznanie miłości.
Tak!
Ja się za moment z książką rozstanę. Więc też dorzucę cytat, póki mam pod ręką. Mówi Momo (genialne jest to połączenia dziecięcej naiwności z dojrzałością godną starca):
„Muszę przyznać, że jestem ostatni dupek, jeśli idzie o rozumienie, ale ciągle się staram, a przecież pan Hamil ma rację, kiedy mówi, że już od dłuższego czasu nikt nic nie rozumie i można tylko się dziwić”. ;)
Dla mnie – w przeciwieństwie do Marii – opowieść jest mniej smutna, niż myślałem. C`est la vie – mimo, że chcielibyśmy, by było zawsze radośnie i szczęśliwie. Chciałbym, żeby wszyscy dorośli mieli w sobie trochę z Momo. A może nie trochę, ale dużo ? Dzięki Romain Gary i tamaryszkowi uraczyłem się nielicho.
Oj,
cieszę się, że tak sprawnie działa łańcuszek poleceń.
Ja czytałam z uśmiechem. Fenomenalne jest to, że Momo nie wprowadza jakiejś radości beztroskiej. On po prostu obserwuje życie, dziwi się (jako dziecko na nic nie patrzy z góry) i pisze o ludziach z miłością. To najwłaściwsze słowo. Zastanawiam się jak to jest: czy dzieci mają taki naturalny dar nieoceniania, który z czasem (u większości) zamienia się w krytycyzm, czy też to specyfika niektórych. Roza – gruba i coraz częściej tracąca kontakt z rzeczywistością – choć życie ma różami nieusłane, dostaje hojną dawkę ludzkiej życzliwości.
Pod koniec robi się smutniej. Winna jest starość i destrukcja, którą przynosi. Zabawne, że pan Hamil myli Koran z „Nędznikami”…, no ale zapomina mu się coraz więcej…
C`est la vie… ;)