Kurczak w śliwkach i inne

Jeszcze nie nadszedł ten czas, gdy tamaryszkowa strona zaoferuje strawę dla podniebienia, więc kto się skusił tytułem, niestety, obejdzie się smakiem. Ani przepisu, ani opisu doznań smakowania kurczaka zapodać nie mogę. Bo primo: nie upichciłam, secundo: nie zrozumiałam, o co w ogóle chodzi z tym kurczakiem, tertio: i tak najlepsze są same śliwki.

Rzecz w tym, że znów będzie o filmach, ale mniej o meritum, więcej o błahostkach. Z beztroską pomijam imputowane w film przesłania, zamysły, porządek logiczny (i alogiczny) tudzież akcenty problemowe. Z fabuły tyle tylko, ile mi wygodnie – rzetelność zawieszam na kołku, bo tylko tak sama mogę się odwiesić. Tak boli nadmiar. Nadmiar filmów, których po kolei zrecenzować nie mogę, bo trwałoby to stulecia i wszyscy, absolutnie wszyscy (to by działało jak czar) zasypialiby, ziewając na myśl o moich „pre-tekstach”.

Tak się bowiem sprawy mają, że obejrzałam jeszcze siedem filmów na poznańskim Transatlantyku. W tym dwa dobre, co od razu wyjawię, by nie zatarł tego faktu (!) lekki ton. Dobra jest Barbara (Srebrny Niedźwiedź za reżyserię) i bezpretensjonalny Pan Lazhar (konkurent Rozstania i W ciemności w kategorii Oscar dla filmu nieanglojęzycznego). I bez ociągania wyznam, że Bonsai trafia na krótką listę najdurniejszych filmów, jakie tego lata widziałam – i nic mu nie pomoże nawiązywanie co chwilę do Prousta. Tyle tego Prousta, co ten blady ślad na piersi bohatera, który zasnął na plaży z tomem W stronę Swanna

Bonsai… miał bardzo zachęcający opis: film o tym, że literatura jest sexy. Może miałam zbyt duże oczekiwania. Ale kto by nie czuł rozczarowania, gdyby, owszem, dostał trochę seksu i aż nadto literackich aluzji i klisz, ale jedno z drugim wcale się nie zazębiało. Julio ma pisarskie ambicje. Póki co dostaje zlecenie redakcji książki uznanego pisarza. Ma po prostu wklepać do Worda tekst z zeszytu (rozczulające wyobrażenie pracy redakcyjnej!). A ponieważ pisarz szybko się ze zlecenia wycofał, więc Julio udaje przed dziewczyną, że nadal ma co robić – nocami pisze ręcznie swoją własną powieść, a potem ją przepisuje. Pisze o swej miłości z czasów studenckich i – a jakże – odkrywa niczym drugi Proust, że literatura to za każdym razem odzyskiwanie „czasu utraconego”, czerpanie z własnych doświadczeń piszącego i przenikanie się życia z pisarstwem. I tu za dużo oczywistości i banału. A przede wszystkim za dużo gadania i potwierdzania domysłów słowem. 

Nadmiar słów nie może być sexy (co od biedy mogę sobie wziąć do serca, z tym, że to nihil novi). Najbardziej kuriozalne jest w tym filmie to, że mimo rozmów o literaturze, nie wierzę, by ktoś tu coś czytał.

Dwie rozbrajające sceny. Na zajęciach z literatury prowadzący pyta (genialnym i wszystko mówiącym tonem), czy ma przed sobą ludzi inteligentnych czy „bandę delikwentów”. – Kto czytał Prousta? Siedem łapek w górze, dziewięć, kilkanaście… Pozostali rozglądają się niepewnie, ale głupio być najgłupszym, więc dołączają czym prędzej. Emilia rzuca od niechcenia, że nawet dwa razy, ot tak sobie, dla zabicia czasu. Więc nie da się uwierzyć. A gdy dwoje bohaterów postanawia czytać Prousta co noc przed snem (ściślej: przed seksem) i obliczają, że poznanie całego dzieła zajmie im dziesięć lat, bo jednorazowa dawka to strona, to już oczywista sprawa, że czytanie jest bardziej postulatem niż faktem. Czytanie męczy ich tak, jak oni mnie.

Ano, kurczak, czas na niego. Tytułowy kurczak w śliwkach to potrawa, którą przygotowuje żona bohatera, by odgonić od niego pragnienie śmierci. Nasser-Ali załamał się, gdy spotkał po latach swą młodzieńczą miłość, a ona go nie rozpoznała. Śnił o niej, grał na skrzypcach, wspominając nostalgicznie niespełnione uczucie, znosił niedopasowanie w małżeństwie, w przekonaniu, że z inną byłoby inaczej… a tu dziewczyna-babcia nie poznaje go. I całe życie w rozsypce, ni z tego, ni z owego. Grać już nie chciał. Nic, tylko umrzeć. Potrzebuje na to ośmiu dni. To chyba całkiem niezły dowód na silną wolę. Nie skosztuje kurczaka w śliwkach, nie będzie wracał do żadnych smaków, nie da się zwieść, że życie w ogóle ma jakiś smak. 

To drugi film duetu Satrapi & Paronnaud i – moim zdaniem – twórcy przegrali z syndromem drugiego dzieła. Po genialnej animacji Perspolis, w kolejnym filmie wszystko ma posmak czegoś zwietrzałego. Niby znów mamy los inteligencji z Teheranu, rozpoznawalne poczucie humoru, rozwiązania w stylu deus ex machina etc. – tyle że to, co w komiksie naturalne, w  fabule razi pretensjonalnością. Ok, scenka, w której dzieciak z ADHD zaprzyjaźnia się z każdym pasażerem autobusu (i ten moment ulgi w oczach „przyjaciół”, gdy natręt wysiądzie…) albo smrodzący aniołek albo wyłupiaste oczy Nassera w korespondencji z twarzą-piłką jego żony… ale to przecież cień cienia, gdyby wspomnieć przygody Marjane z Persepolis. Pamiętacie, jak Marjane kupowała  Pink Floydów na czarnym rynku w czasach rządów talibów? Albo smutek jej rodziców i determinację, by wychować niezależne dziecko… Albo Babcię Marjane, tę, która zanurzała sobie piersi w lodowatej wodzie, by były jędrne i kładła pod nie płatki jaśminu. Ech, poezja… A tutaj kurczak jak klops.

Cafe de Flore to film do posłuchania. Składanka magicznych piosenek, z tytułową Matthew Herberta, z The Cure, Pink Floyd, Sigur Ros, z wieloma innymi, które niejednemu coś mogą przypominać. Film ma – tak to ujmę – dwie linie melodyczne, obie wyraziste, ciekawe, ale splecione razem są takim sobie warkoczem, luźnym i nieefektownym. Jedna linia to opowieść o DJ -u Antoine, rozgrywa się współcześnie w Montrealu (choć nie bez znaczenia jest ciągłe podróżowanie samolotem do europejskich miast na koncerty) i ma niesamowite stężenie romantycznych emocji. Najpierw miłość-przeznaczenie, uczucie ilustrowane muzyką, potem miłość jak piorun z nieba, jakby napój miłosny wypili (a napojem była piosenka), cierpienie tej porzuconej (nie tylko), dorastanie do pojednania. Magia i reinkarnacja szumią w tle. Pięknie (tak w sferze dźwięku, jak i obrazu), ale za dużo. Coś dla stuprocentowych romantyków, pozostali wcześniej czy później odkleją się i odpadną. Jak ja.

Druga linia jest rewelacyjna! To Paryż sprzed kilkudziesięciu lat, to Jacqueline (Vanessa Paradise!!!) i jej siedmioletni synek Laurent (z zespołem Downa). Ta historia ma tyle wdzięku i lekkości (mimo wszystko), że łamie wszelkie opory i nawet jeśli coś jest uproszczone, to bez znaczenia. No ale prosto nie jest, zwłaszcza gdy pojawi się śliczna Alice, która tak jak Laurent ma siedem lat i zespół Downa. I gdy oboje przylgną do siebie, pokochają się na zabój i wbrew wszystkim. Na użytek własny wycinam sobie (w myślach) wątek z Jacqueline i kładę go na wierzchu, żeby to właśnie pamiętać najdłużej.

Oczywiście, że dostrzegam nici, mosty, powiązania i korespondencje. Ale im nie dowierzam, nie przekonują mnie. Słowo daję, że mam słabość do zakręconych opowieści. Takich, gdzie (czasem tylko pozornie) brak zakończenia albo ciągu przyczynowo-skutkowego,  gdzie szaleją przeskoki w czasie, przestrzeni, wątki się rwą i prowadzą na manowce. Lubię, ale tylko wtedy, gdy uwierzę, że gra warta świeczki. Bo jeśli nie, to po co? Bonsai, Cafe de Flore i Kurczak w śliwkach (lub ze śliwkami) są kompozycyjnie irytujące. Może gdyby opowiedzieć te historie bez udziwnień, wypadłyby zbyt prosto? Ale czy to wystarczający powód, by kręcić, ciąć, miksować, sięgać wstecz jak popadnie, dzielić opowieść na dni, po czym każdy rozpychać jakąś retrospekcją…?

Poza wszystkim innym (czyli po prostu tym, że oba tytuły są z innej półki, naprawdę zapadają w pamięć i poruszają) Barbara i Pan Lazhar wygrywają dzięki prostocie, dlatego że mniej znaczy więcej. Niedopowiedzenia (bez wyjaśniających retrospektyw) i oszczędność słów (unikanie tych, które dublują informacje wpisane w obraz) sprawiają, że opowieść ma więcej warstw. Więcej niż gdyby poszatkować te historie, zmieszać i dołączyć dymek, który objaśnia, co bohater myśli i czuje. Mniej znaczy więcej. Jeśli brzmi nielogicznie, to wina sierpnia.

Powyżej mowa była o kilku tytułach spośród ujrzanych na Transatlantyku:

Kurczak w śliwkach, reż. Marjane Satrapi, Vincent Paronnaud, Francja 2011
Bonsai, reż. Christian Jimenez, Chile 2011
Cafe de Flor, reż. Jean-Marc Vallee, Kanada, Francja 2011
Barbara, reż. Christian Petzold, Niemcy 2012
Pan Lazhar, reż. Philippe Falardeau, Kanada 2011
Leonie, reż. Hisako Matsui, Francja,Wlk.Brytania,Australia,Niemcy,Japonia,Belgia,USA, 2010
Love Free or Die, reż. Macky Alston, USA 2012 [dokument o biskupie-geju]

17 komentarzy do “Kurczak w śliwkach i inne

  1. maria

    Nadmiar boli. To jest to, co czuję od jakiegoś czasu: nadmiar rzeczy, nadmiar informacji, słów, myśli, wyborów ( niepotrzebnych) . Nadmiar, ktory najczęściej przykrywa pustkę, tak w filmach jak i w życiu. I też wybrałabym same śliwki z drobiowego dania :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Aż nie dowierzam. Rzeczywiście napisałam jedno zdanie o nadmiarze, ale gdzieś mi ono uciekło, a Twój komentarz je przywołał – bardzo trafnie.
      Nie chodzi tylko o filmy, że już trochę chcę odpocząć i zwolnić. Ani o to, że w filmach czasem nadmiar (słów, trików, koncepcji) zabija moc. Ale tak w ogóle. Dopiero co przejrzałam swoje szafy i półki (cięłam dość drastycznie). Zmniejszyłam przytłoczenie rzeczami I tak sobie myślę, jak nie stracić wewnętrznej busoli, gdy za moment pojawią się inne nadmiary różnych pilnych zobowiązań.
      Dobrze czasami ogarnąć chaos i uprościć, co się da. Odstawić to, co nie jest niezbędne. Uciąć, co straciło immanentną siłę napędu.
      Choć do ascetycznej pustki nie zmierzam.
      Śliwki. Węgierka dąbrowicka to mój number one! Za smak, za kształt, za kolor! Żadne tam renklody. ;)

  2. Ewa

    Zapominam języka w buzi, gdy tak pięknie piszesz o filmach. I co ciekawe, o tych słabszych (twoim zdaniem) jakby piękniej. Więc tylko zaglądam tu sobie… po raz kolejny:)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Zapominam języka w buzi,…gdy mi mówisz takie miłe komplementy. Zdanie mi się nie chce złożyć porządnie. Ale napiszę kolejny post, żebyś zajrzała. :)
      Liczyłam na jakiś przytyk a propos kulinarnych przedsięwzięć (nie dla każdego same śliwki to już danie). ;)
      Mistrzyni wariacji na temat cukinii może mieć inny osąd.

    1. tamaryszek Autor wpisu

      Zupełnie niechcący wystąpiłam w roli „psuja”. Bo ten kurczak da się zjeść, jest strawny, bardzo lekkostrawny, aż tak, że jest się po nim głodnym.;) Sprawdź.

  3. janek

    Dałem się złapać na twój podchwytliwy tytuł i z trwogą otwierałem posta w myślach błagając: tylko nie to! tylko nie przepisy! Tak więc ulgę odczułem dużą. Nadmiaru żadnego nie widzę ani nie czuję, zaś na „Kurczaka” jak tylko będzie okazja się wybiorę. Pozdrawiam.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Ej, to ja może jakiś przepis jednak obmyślę.;)
      Dla ludzi z kulinarną wyobraźnią przepisy to czysta poezja. Ja to rozumiem, ale niestety nie ze wszystkim nadążam, nie wszystkie szufladki mi się w mózgu otwierają, gdy czytam receptury. To może bym i nie umiała smakowicie o czymś smacznym napisać. Ale wyzwanie w mym sercu zasiałeś.

      Na tego Kurczaka… kinowego, możesz, Janku, pójść-albo-nie-pójść. Może nawet idź. Ale obstawiam, że nie dasz mu pełnej puli gwiazdek.
      Czekam na jakiś komentarzowy odzew tych, którzy widzieli…
      Pozdrawiam.

  4. maria

    Kurczaka… nie widziałam i pewnie nie zobaczę ( dzięki Tamaryszku za przefiltrowanie nadmiaru), ale za to obejrzałam : Monsieur Lazhar. Prosty, wzruszający film o samotności wśród ludzi. O uczuciach i emocjach, którymi nie można się podzielić, choć niby wokół tyle pomocnych dłoni.
    W moim małym kinie ciągle wakacje, jakieś dziwne produkcje. Coś tam jednak sobie wybrałam : ‚Akacje’ – ma bardzo dobre recenzje oraz jeszcze jeden film o interesującym tytule : ‚Rzecz o moich smutnych dziwkach’ :) Opinie są podzielone, ale chyba w końcu pójdę.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Mario, Monsieur Lazhar podobał mi się bardzo. Dlatego o nim tak mało, że zdawkowe trzy zdania niczego by nie oddały.
      Prosta historia algierskiego uchodźcy, który podejmuje się pracy w szkole tuż po wydarzeniu, które wstrząsnęło tą społecznością (samobójcza śmierć nauczycielki). Może przede wszystkim jest to opowieść o samotności, o tym, że nie wszystkim można się podzielić. Tak,jak to określiłaś. Choć na szczęście tutaj spotkanie i otwarcie jest (do pewnych granic) możliwe. Mądrze to rozegrano. Może to mnie ujęło, że nie z jednej perspektywy. Bardzo ważna jest perspektywa Lazhara, ale dzieci nie schodzą z pierwszego planu, i pozostali nauczyciele też nie są statystami. Nawet bohaterka zamieszania, która swoje problemy zabrała ze sobą, też nie całkiem znika w cieniu. Bardzo rzadko jestem na tak, gdy oglądam filmy o szkole. Bo choć nie mam nic przeciw Keatingom i Panom od muzyki, to na ich tle przynajmniej 60% pozostałych wypada idiotycznie. Może słusznie. Ale tu nie ma przerysowań. Nawet złe posunięcia wcale nie są owocem ludzkiej głupoty, po prostu są. Mądrze pozytywny film. Mimo braku wyraźnego happy endu. Każdy tu coś cennego przeżył.
      Nie wiem, czy to oznacza, że ten film właśnie wchodzi na ekrany, czy że widziałaś dzięki okolicznościom specjalnym. Ale dobrze, że miałaś okazję. :)

      Pan Lazhar

  5. Bee

    Tamaryszku, zaparzyłaś pyszną esencję filmową.
    Zgadzam się z Tobą i Marią – świat atakuje (ostatnio???) ostro i ze zbyt wielu stron. Faktami, tematami, trendami, nowościami, wiele z nich jest ważnych i ciekawych, dziesiątki wspaniałych dziedzin dopraszają się uwagi, tyle że głowa już nie chce, nie może przyswajać i coraz częściej myślę o zawężeniu, redukcji, odpoczynku.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Pszczółko, ja też nie wiem, czy ostatnio, czy to trwa od dłuższego czasu. Może to jedna z najgłówniejszych czynności: odsiewać ziarno od plew, ograniczać medialną sieczkę, skupić się na na tym, co się wybrało i w ogóle: określać się już przez sam wybór? Tylko czy ja jestem wiarygodna, po moim wcale nie dietetycznym wchłanianiu różności? Na obronę mam to, że tv absolutnie wyłączone. Ale tu rozwiązań dobrych nie ma. Bo znów redukcja ogranicza nam czasami możliwość zrozumienia tych, którzy chłoną co innego. I drogi zawsze są dwie, jedna bardziej uczęszczana, druga mniej (jak u Roberta Frosta). ;)

  6. czara

    A ja jednak stanę po stronie Kurczaka, mimo iż, o zgrozo, wcale go nie widziałam. Choć i to nie jest do końca prawdą bo widziałam go i nawet czytałam w wersji powieści graficznej. I jeżeli jest tak kiepsko jak mówisz, to trudno, ale wersja książkowa jest ujmująca swoim smutkiem i bezgraniczną melancholią. Nie porównywałabym do Persepolis, bo temat i klimat raczej zamierzenie zupełnie jest inny. Jeśli więc wersja aktorska jeszcze Cię kompletnie nie zniechęciła to polecam konfrontację z tą rysunkową, może kreska Satrapi da radę tam, gdzie aktorzy i filmowe umiejętności autorki nie dopisały?

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Czaro, więc Ty mi pomożesz zneutralizować wrażenie, że można Satrapi tak po prostu nie skosztować. Melancholii, potwierdzam, spora dawka. I sporo uroku.
      Niewykluczone, że sprzyjające okoliczności i nastawienie dodadzą filmowi to, czego mi zabrakło. A zabrakło.

      O grze aktorskiej myślałam. Ale co ci aktorzy mieli grać, kiedy byli postaciami z komiksu, ograniczonymi do roli w wystylizowanych obrazach? Chyba nie mieli być wiarygodni na modłę realistyczną. Są wycięci z baśni. Żona Nassera Ali jest bezbłędna.
      Intuicyjnie obwiniam kompozycję. Ok, retrospektywa jest konieczna, bo przecież bohater dotarł w pobliże mety i musi odsłonić jakieś wcześniejsze etapy. Ale już odsłanianie przyszłości dzieci wydało mi się „zapełnianiem worka”. I tak zupełnie nie merytorycznie powiem, że gdy usłyszałam, że Nasserowi umieranie zajęło osiem dni, to przy trzecim zaczęłam już odliczać (i tylko chwilami się zapominałam).
      Nie zniechęciłam się do samej Marjane Satrapi. Wiara w jej kreskę we mnie drzemie, dzięki – dokarmiłaś ją znacznie. :)

  7. liritio

    „Najbardziej kuriozalne jest w tym filmie to, że mimo rozmów o literaturze, nie wierzę, by ktoś tu coś czytał.”, oj, jakże częste również w życiu realnym :) i nie mam tu na myśli blogów, żeby nie było, że towarzystwo obrażam.
    Ale zaczynam czuć się źle, że „Persepolis” nie oglądałam. Ja też chcę „Persepolis”… No tak, chcieć to móc, głupio marudzę. Tylko zawsze mnie przygnębia, że nawet się delikwent(ka) stara, tu zanotuje, tam ołóweczkiem dopisze, i w zakładkach trochę list się znajdzie, i coś w zakamarkach głowy zawsze tkwi, a to, co miało być obejrzane, to nadal w większej części nie jest. Ja tak nie mogę, rzucam pracę, wyrzucam faceta z domu, siadam z kotem i oglądamy świat w wersji filmowej. Marzenia :)
    Ale te wykrzykniki przy Vanessie Paradise, no no :)
    Zgadzam się Tamaryszku, prostota górą, udziwnienia rzadko dodają, częściej irytują jakby dźgały w oko.
    I jeszcze tylko chciałam dodać, że Transatlantyk w Poznaniu miał świetny plakat (na przystanku autobusowym w Warszawie, wisi jeszcze dziś). To tyle mojej z festiwalem styczności. Dlatego tak dobrze, że mogę odwiedzać Tamaryszka, która z festiwalami za pan brat :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Liritio, (nie wypowiem radości, że wracasz do blogosfery po przyspaniu, bo nie chcę zapeszać) – ja się właściwie nie mam prawa dziwić takim sytuacjom bicia piany w rozmowie o książce. I to, że się nie czyta, i to, że się wygłasza zasłyszane (nie własne) osądy. Ale prawda jest taka, że niezmiennie jestem zdziwiona. Taki ze mnie dziwujący się zwierz.

      Pierwsza myśl: doradzę Ci, byś wypuściła Kota z Facetem na spacer. Ale w porę się w język ugryzłam. Nauczy się Facet kocich ścieżek i będzie ambaras. Więc, umywam ręce.
      Mam ten plakat! Lepszy chyba niż ten z Dwóch Brzegów.
      Pozdrawiam!

  8. liritio

    Ja też nie wypowiem, że wracam, bo też nie chcę zapeszać :) ale akurat może tym razem mi się uda…
    Kocie ścieżki mam wrażenie opanował on niejako naturalnie sam z siebie. Ale jakoś żyjemy bez ambarasu (jeszcze).
    Plakat Dwóch Brzegów musiałam sobie przypomnieć, aż tak mi w oko nie wpadł. Transatlantyk mnie bardziej w gusta trafił. Może tamta czerwień tak nie do końca…

    Odpowiedz

Dodaj odpowiedź do Ewa Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.