Obława, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2012
Od pierwszej sceny jesteśmy w lesie, głębokim. Wysokie, srebrne pnie. Pora późnojesienna, suche liście, szarość albo sepia. Te barwy nadają ton scenie pierwszej i następnym.
Najpierw słychać dwa głosy, rozmowę o przedwojennym meczu – jeden głos neutralny, wolny od emocji, drugi – tłumiący zdenerwowanie, zniecierpliwiony, z podskórnym rozdrażnieniem lub lękiem. Mężczyźni idą w głąb lasu. Widzimy jednego z nich, jesteśmy więc w skórze tego, który idzie za nim, który rutynowo prowadzi na ustronie tych, do których strzela. Zabija za zdradę, ale to właściwie bez znaczenia „za co”, strzela, bo ma rozkaz.
Opowieść ma określony historyczny kontekst, ale jej siłą jest to, że mówi więcej o ludziach niż o historii. Tak ją odbieram i nie najistotniejsze wydają mi się komentarze, że oto wreszcie odważne, odbrązawiające, demitologizujące polskie kino o wojnie. Gdyby pójść tym torem (a nie chcę nim iść), trzeba by wspomnieć o wcześniejszych „mitorozbijaczach”, których nie brakło ani w teatrze, ani w filmie, a już na pewno nie w literaturze.
Trwa niemiecka okupacja i trwa partyzancka dywersja. Oddział AK utknął w leśnej prowizorce, ludzie są zmęczeni: głodni, zmarznięci, brudni, pokryci grubą skórą przyzwyczajenia do tego, co siermiężne, brutalne, może bez sensu. O ojczyźnie nie mówi się tu wcale. Ale przychodzą rozkazy, by wykonać wyrok na współpracujących z Niemcami. Specem od brudnej roboty jest kapral „Wydra” (Marcin Dorociński), kucharz suszy muchomory, sanitariuszka „Pestka” (Weronika Rosati) rozsiewa smutną łagodność, a wszyscy razem mają przeczucie nadciągającej obławy, czyli niechybnej porażki.
Nie cały czas jesteśmy w lesie, wyruszamy do młyna, którym zarządza Kondolewicz (Maciej Stuhr), rówieśnik i znajomy „Wydry”. Tak się składa, że nadszedł czas, by ukrócić jego donosy na Gestapo, a wykonanie tego wyroku wytycza główną oś fabuły filmu. Przygląda się temu – i to wcale nie biernie – żona Kondolewicza (Sonia Bohosiewicz).
Tyle można zdradzić, resztę trzeba zobaczyć. TRZEBA i WARTO.
Rany! Jak to jest opowiedziane! Jak zagrane, zmontowane, w jaki obraz zaklęte! Moim zdaniem kluczem są warstwy, sytuacje i postaci składają się z licznych warstw. I jest tak, że nie widzimy ich w przekroju, tak, by od razu oszacować skomplikowanie i składniki komplikacji. To narasta wraz z opowieścią.
Pierwsza scena leśnego marszu umiejscawia nas w skórze „Wydry”, nie patrzymy z boku, z perspektywy „niezależnego” widza. Co nie znaczy, że jesteśmy tożsami z tą postacią. Niejedno można zarzucić kapralowi, bądź co bądź jest oprawcą, nawet jeśli rozkaz wydały władze AK. Ale to jego oczy, jego rozeznanie sytuacji, jego tajemnice i zaszłości są nam udostępniane. Warstwa po warstwie. Do końca nie zabraknie paciorków, które należy nawlec na tę część opowieści, na perspektywę, którą udostępnia nam Marcin Dorociński.
Ale najwspanialsze jest to, że jednocześnie (nie równolegle, bez odgraniczenia, bez sygnalizowania przejść!) opowieść odsłania warstwy kolejnych postaci: „Pestki”, Kondolewicza, Kondolewiczowej. Szaleją retrospekcje, coś już się wydarzyło, lecz po chwili znów jesteśmy w czasie, który poprzedza rozegraną na naszych oczach scenę.
Każde z czworga bohaterów ma przypisany wyjściowy image: cyniczny leśny kat, ofiarna sanitariuszka, małoduszny donosiciel, żona, którą przeraża zdrada męża. Okaże się, że etykiety odpadną, znajdą swój rewers. I znów trzeba dodać, że nie będzie to symetria odwrócona, lecz taka z przesunięciem. Trzeba poskładać puzzle. Teraz, gdy film wspominam, historia wydaje mi się niesamowicie spójna, mistrzowsko spleciona, cztery odrębne losy przekładają się jak pasma w warkoczu, a wzór jest regularny i czytelny. Ale gdy oglądasz, nie wiesz, do czego każde z nich jest zdolne i dlaczego.
Kto zdradza? Wszyscy. I wszyscy są zarazem – na ludzką miarę – wierni jakimś swoim pragnieniom, pamięci, może nawet wartościom, chociaż wydawać by się mogło, że „odbrązawiający” film dąży do zdemaskowania fałszu czy pustki. A jednak pod zdradą czai się czysta nuta. I tym tłumaczę mój odbiór, obojętny na historyczne tło i polityczne uwikłania. Najdobitniej oddziaływały na mnie te sceny, w których ujawniał się potencjał odwróconego wizerunku. Miłosierny gest i ciężar winy, którą uświadamia sobie „Wydra”. Ból niekochania, marzenie o spełnionej miłości, czy choćby o seksualnym zaspokojeniu, nieosiągalnym dla Kondolewicza. Odkrywanie w sobie wstrętu, niechęci, wrogości do człowieka, z którym się sypia – to spodnia część wizerunku Kondolewiczowej. Może trzeba sprostować, że nie są to uczucia, które można by określić jako „czystą nutę”. Ale uświadamianie sobie ich grozy, poczucie winy czy wyznanie grzechu („chciałam, by umarł”) ma w sobie jasny rys katharsis. „Pestka”, której wizerunek był stworzony z poświęcenia i oddania, odkryje – wraz z odsłoną kolejnych warstw – głębię i ludzki mrok, winę po uruchomieniu niechcianego zła.
Aktorzy. Drugi istotny argument za tym, by zobaczyć Obławę. Krótkie wywiady umieszczone na FilmWebie podkreślają zadowolenie, że trafił się do zagrania taki materiał. Dobry scenariusz i tak wykreowane postaci, że chce się nimi być. Jak mówi Dorociński: „żeby tylko tego nie spaprać, żeby zrobić tak, jak jest napisane”.
Mam w pamięci okruchy, które budowały role. Wąchanie chleba, gest Dorocińskiego, w którym jest więcej niż głód jedzenia, bo pragnienie zapachu, normalności. Albo te rozmowy o bolących zębach, które budują jego zaloty do sanitariuszki. Kilka humorystycznych zachowań odegranych przez Dorocińskiego ma w sobie vis comica może nawet silniejszą niż wyraźniej zakrojone na komizm pogawędki Kondolewicza przy wódce. Oj, a scena, w której obaj zasypiają: jeden na baczność, a drugi z chrapiącą głową na stole – świetna. Oczy Soni Bohosiewicz, czujnie czekające aż zaśnie u jej boku mąż. Oczy, które usiłują patrzeć bez wstrętu, ale nie udaje jej się go w sobie zatrzymać. A Kondolewicz (Stuhr) odczytuje dystans, bo nie jest tak małoduszny, jak mógłby być. Minimalizm zbudowany na warstwach zgranych z sobą gestów, spojrzeń, przemilczeń. Wszystkiego jest w sam raz.
Ten film jest o nas – o ludziach. Zwykłych. Nie o bohaterach. Nie o zdrajcach bo – jak mówi Pismo – ‚kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień’. Tu każdy ma kilka twarzy, coś do ukrycia, jakieś marzenia… I chce przeżyć. Aż tyle i tylko tyle.
Znakomity montaż. O reżyserii i scenariuszu nie powiem bo brakuje przymiotników. Dla mnie to ‚Popiół i diament’ pożeniony z ‚Kanałem’. I ta niesamowita narracja. Już, już wydaje nam się, że wszystko wiemy i jedna scena, jeden dialog wywraca wszystko na drugą stronę.
Nie jest to film bezbłędny – ideałów nie ma. Rosati to wielka pomyłka – moim zdaniem. Ale to jest film, który można i trzeba obejrzeć kolejny i kolejny raz. Bo zawsze będzie coś do odkrycia.
To niezwykły film o Zwykłych Ludziach.
Przytakuję, że na pewno nie jest to opowieść o wynaturzeniu, złu i jakiejś totalnej degrengoladzie. Jak można by przypuszczać, gdyby uchwycić się przypadkowo wyrwanych z kontekstu słów o demitologizacji. Bo niby znamy mit bohaterskiego żołnierza, więc jeśli ma być odwrotnie, to będzie cynizm, brutalność i pustka. Nie, są warstwy, podszewki, drugie dna. Zwielokrotnione twarze, jak mówisz.
Ja też chętnie do filmu powrócę. Bardzo mnie ujął sposób opowiadania. Gdy już wszystko wybrzmiało i ostatni fragment puzzli uzupełnił obraz, to nieuchwytna stała się strategia opowiadania. I to jest genialne. Bo nie mamy tu do czynienia z udziwnieniami „na siłę”, które dziwią ze względu na ich artystyczny wyraz, na awangardę. Po prostu – gdyby opowiedzieć inaczej, byłoby to coś innego, inni ludzie (chyba jednak ubożsi o przynajmniej jedną warstwę).
Mówisz, że Kanał z Popiołem i diamentem zmieszany? To wysoko stawiasz. Nie oponuję. :)
Ale daj spokój, Rosati jest ok. Mało mówi, dobrze wygląda (bez makijażu, ubrudzona, w łachach), przyciąga wzrok, jest trochę Matką Teresą (do czasu), trochę śliczną panną, od której nie można wzroku oderwać. Bardzo ok.
milo przeczytac, ze cos sie nareszcie polskiemu filmowi udalo. ze czerpie lokalnie, ze czerpie z nas samych i ze tylu wspólczesnych ludzi sie z bohaterami filmu identyfikuje. szkoda, ze nie moge od razu pobiec do kina!
M., wiesz, to jest aż odrobinę perwersyjne: ta przyjemność oglądania rzeczy nieprzyjemnych, okrutnych, wstydliwych. Ale przyjemność, bo nic mi nie jest podane na tacy. Myślę, że nie odebrałam wszystkich możliwych treści, bo historia będzie zyskiwać za kolejnym powrotem. Dorociński jest bardzo męski (ech, tu się odwołam do stereotypów), Maciek Stuhr (reklamówki podają, że „debiutował jako czarny charakter”) nie przeszarżował z czernią. Moją uwagę w nieco większym stopniu przykuli panowie. Panie też bez zarzutu. Myślę, że takie rozłożenie akcentów w odbiorze jest obiektywne i zaplanowane przez reżysera.
No, współczuję Ci, że tak daleko jesteś. Pozostaje jeno „rzucić się przez morze”. :))
Czekam teraz na ‚Zabić bobra’ bo – wydaje mi się – że będzie to następny prawdziwy film.
Co do Stuhra…. nie uciekł do końca od swojej kabaretowo-komediowej konwencji. Jego postać jest prawdziwa kiedy pokazuje namiętności nim targające. Dialogi z Wydrą czy Pestką przemycają trochę ‚stuhrowatości’ Maćka.
O bobrze nic nie wiem (poza tym, że to film Kolskiego). ;)
M.S. do końca może nie uciekł od image`u. (świetne zawołanie: Kurczę, ja to mam pamięć! Daty się mnie trzymają!). Ale nic to nie odejmuje postaci. Źle, że na ludzi donosił. Nie wiadomo nawet – musiał czy chciał… Właściwie cała strategia obrony albo raczej uzupełnienia obrazu Kondolewicza o to, co ludzkie, opiera się na ukazaniu jego relacji z żoną. Na tym, że jej pragnął, ale szanował (wyczuwał) jej veto, że to ze względu na nią wyruszył w las i o niej myślał, gdy rozmawiał z „Wydrą”.
„Stuhrowatość” jest jak najbardziej zjadliwa. :)
morze jakby nienajcieplejsze teraz – mysle, ze poczekam na DVD ;-)
ale widze, ze film ci przypasowal i dogodzil? dorocinski rzeczywiscie j niesamowity!
Gdy myślę o Twoich recenzjach, to właśnie słowo klucz mi się nasuwa: „warstwy”. Mam wrażenie, że każdy temat obierasz jak cebulę, docierając w końcu do… No właśnie? Sedna? Czy cebula ma sedno? :)
Pozdrawiam!
O rany! Cebula nie ma sedna! Czy to znaczy, że do niczego w końcu nie docieram? A niechby. Przyjemna jest już sama podróż. :))
Czaro, potwierdzam, że Nic nie oprze się nocy podobało mi się do końca. Jestem pod ogromnym wrażeniem. I idąc Twoim śladem zakupiłam Życie seksualne muzułmanina w Paryżu. :))
Tamaryszku, piszesz, że najważniejsi w „Obławie” są ludzie, nie historia, a ja nie mogę jednak nie zauważyć, że w polskim kinie pojawia się zaskakująco dużo filmów historycznych z Marcinem Dorocińskim w roli głównej. Czy to już gatunek/podgatunek w rodzimej kinematografii?
Wydaje mi się, że żyjemy w ciekawej epoce, tyle jest nośnych tematów – emigracja/imigracja/młodzi bez etatów – czy nie szkoda, że reżyserowie i scenarzyści wolą zajmować się wojną i PRL?
Nie, Katasiu, nie ma nadmiaru. Mocne jest skojarzenie Obławy z Różą. W obu Dorociński gra główne role, w obu wojna jest tłem (u Smarzowskiego wchodzimy w lata powojenne). Nie sądzę, by dla Dorocińskiego było to już określone emploi. Bo po drodze był przecież Lęk wysokości, a przedtem Kobieta, która pragnęła mężczyzny (nie widziałam). Wspomniany w poprzednim zdaniu Lęk… wpisuje się w Twoje oczekiwania, bo to są czasy transformacji, medialna kariera kontra relacja z chorym ojcem. „Nośne tematy”… czemu nie, można podejmować, może trzeba, ale gdybym była twórcą, zajmowałabym się tym, co gra mi w duszy i nie zgodziłabym się na dyktat zapotrzebowań społecznych.
Myślę, że w obu przypadkach reżyserzy nie uczepili się zgranych tematów, bo odnaleźli w nich coś osobiście własnego. Krzyształowicz dedykował Obławę ojcu, żołnierzowi AK (sam reżyser urodził się w 1969, więc nie jest z generacji wojennych traum).
A z kolei ja, jako widz, mogę oglądać filmy o czymkolwiek, byleby mnie poruszały. Na pewno trudniej mnie wzruszyć losem faraona lub historią faceta, który zgubił pantofelek. Ale jak się do roboty weźmie artysta, to mnie przekona nawet do księcia zaklętego w żabę. Niestety, jestem podatna. :)
Pozdrawiam, Katasiu. Już wieki nie rozmawiałyśmy.
No słyszałam, że dobry, ale że aż tak ? Dziś mogłam pójść do kina, ale wybrałam pluskanie w gorących źródłach, a przyszły tydzień zajęty:( Cóż przyjdzie mi poczekać, ale zanim obejrzę przeczytam ze dwa razy Twoja recenzję:).
Oj, wiem, wiem, w prasie dużo pochwał. Ja przed seansem rejestrowałam tylko to, co w nagłówkach i zżymałam się na superlatywy. Wpadło mi w oko irytujące stwierdzenie: „Dorociński jeszcze lepszy niż w Róży„. Głupie, moim zdaniem. Co to ma znaczyć? Zupełnie nielogiczne stopniowanie jakości aktorstwa.
Moim zdaniem naprawdę warto zobaczyć. Nie nastawiaj się na nic, tylko patrz. Wszelkie oczekiwania są balastem. Można pójść na aktora, można na temat, można też na sposób opowiadania. I choć w mojej poprzedniej notce, o filmie z Meryl Streep i Tommy Lee Jonesem nie marudziłam na schematy, to po filmie Krzyształowicza czuję się jak po ożywczej kąpieli. Choć w filmie to akurat prawie wszyscy są brudni.;)
Reżyserzy, Tamaryszku, masz oczywiście rację, nie reżyserowie :( Pozostaje mi zaszyć się ze wstydu w jakimś kącie bez dostępu do komputera, bo zdaje się, że tylko to może mnie już uratować przed pisaniem z błędami :(
Rozumiem Twoje wyjaśnienie, dziwi mnie jednak ta obfitość tematów wojennych i historycznych na ekranach polskich kin. Może to na takie filmy łatwiej zdobywa się państwowe dotacje? ;) Naprawdę chętnie zobaczyłabym współczesny polski film traktujący o problemach współczesnej Polski. Z żołnierzem AK, który musi zabić kolaboranta, jakoś trudno mi się identyfikować ;)
Katasiu, spoko, polszczyzna poddana obróbce zyskuje nowe sensy. „Na ogół” są reżyserzy. Ale istnieje przecież model deklinacji z końcówką „-owie” (profesorzy/profesorowie). Coś jakbyś zamierzała uhonorować tę profesję.:)
W zasadzie nie mam nic do dodania. Poza tym, że film wojenny nie musi być o wojnie. A moja wczorajsza rozmowa z Przyjaciółką, która jednak zgłaszała pewne zastrzeżenia wobec Obławy, uświadamia mi, że odbiór przebiega w stylu dowolnym.
Na pewno nie jest dobrym pomysłem porównywanie Dorocińskiego w Róży z Dorocińskim w Obławie. To są dwa różne filmy. W Róży kontekst historyczny dużo silniej wpływał na interpretację. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Co do identyfikacji z bohaterem, to dość wywrotowe kryterium doboru filmu.:)
Obejrzałam zwiastun i nie byłam przekonana, jakoś mi duet Stuhr – Dorociński zgrzytał… Ale Ty mnie przekonałaś, będę musiała zawlec się do kina i zobaczyć, chociaż finalnie to może się nie udać. Jakoś ostatnio nie mogę trafić przed duży ekran, chociaż robię plany, znajduję terminy i ciągle coś się przytrafia, że w końcu nic z tego nie wychodzi. Smutno tak bez kina. Skandal tego roku: WFF był, a ja na żaden film nie poszłam. Hańba.
Odjechałam od tematu: „Obława” z „Różą” się kojarzy błyskawicznie… Swoją drogą, „Róża” mnie nie do końca przekonała, Smarzowski mnie przekonuje, ale może z Krzyształowiczem będzie inaczej. Dorociński wszędzie, ale to dobrze, dobry aktor, do tego przystojny, niech będzie wszędzie.
Warstwami mnie przekonałaś, i tym że przede wszystkim o ludziach. Historię od zawsze nieźle znam, historycznie nie lubię, to Anglicy historię nakręcić potrafią, u nas jest z tym gorzej. Tamaryszek poleca, Liritio się łapie jak na lep, co poradzić.
Odpowiedzialność wielka, nic to, najwyżej wysmażysz mi kontrę na Kalejdoskopie. I podejmę rękawicę. :)
Ale myślę, że docenisz i przypadnie Ci do gustu. Pewnie będziesz miała ochotę na coś popsioczyć, dyżurnym punktem zapalnym jest Rosati (której bronię!).
Dorociński, wiesz, prawie cały film przechodził w tym szarym swetrze, co to jest w nim na zdjęciu. Z tyłu sweter ma dziurę, twarzową, że tak powiem. Co jeszcze… odzywa się kapral „Wydra” tylko wtedy, gdy trzeba. Żadnych przegadań nie ma. Trochę bajeruje Rosati, bo mu się podoba i próbuje od niej chociaż brom uzyskać, jeśli co innego nieosiągalne. Na Dorocińskim, moim zdaniem, mucha nie siada.
Zdecydowanie: Obława to nie Bitwa pod Wiedniem.;)
Czy jak będę miała ochotę na coś psioczyć to znaczy, że niepotrzebnie psioczę? No nie, ja nie chcę być panna czepialska! Rosati… Ładna jest, może to wystarczy, skoro bronisz.
Dziura w swetrze, dobrze, brom w miejsce większej atencji, no cóż, takie czasy cięższe to może i o uczucia trudniej.
A „Bitwa pod Wiedniem” to podobno cudo odwrotne, tak złe że aż spektakularnie tragiczne. Zapewne seans tego to droga przez mękę, ale niektóre opinie mnie na tyle zafascynowały, że może pewnego dnia rzucę na to okiem. Chociaż dwie sceny obejrzę, tę spektakularną bryndzę docenię :)
Nie, no myślę, że można popsioczyć zasadnie. Tak jak wspomniał Paweł, nie ma dzieł idealnych. Mój tekst porządkuje moje myśli i gdy mi się coś podoba, to szkoda mi energii na szukanie uwag krytycznych, choć podobno one silniej świadczą o inteligencji krytyka (może to pokrewieństwo słowotwórcze: „krytyk”, „krytyczny”). Zresztą: ile da się zmieścić w jednym poście?
BpW funkcjonuje niczym kamień probierczy. Ze wstydem wyznaję, że przywołałam nie obejrzawszy i nie zamierzawszy. ;)
Widzę, że „Obława” znalazła się w programie Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, który zaczyna się w przyszłym tygodniu. Jest więc duża szansa, że film obejrzę. Wrócę wtedy do Twojego tekstu, bom ciekaw konfrontacji naszych wrażeń.
Logos… trudno pisać o wrażeniach czy emocjach jakie niesie ten film. Trzeba się odnieść do fabuły a zdradzając ją, narrację i zdarzenia następujące pozbawia się oglądających prawie wszystkiego. Bo klucz tego filmu to montaż. I chronologia. Miłego oglądania :)
Inwazja festiwalowa, jeden się kończy, drugi zaczyna. Gdy jesień za oknem i sił brak, by biec na seans, chętnie kciuki zacisnę, by Tobie się chciało. Biec i zobaczyć. Ciekawe, jak odbierzesz. Myślę teraz, czy nie zdradziłam zbyt wiele. Ale ostatecznie… skoro to film o zdradzie… to może schowam się za plecami innego zdrajcy.;)
„Myślę teraz, czy nie zdradziłam zbyt wiele.”
Muszę się przyznać, że Twój tekst doczytałem tylko do miejsca: Tyle można zdradzić, resztę trzeba zobaczyć. TRZEBA i WARTO. ;)
Resztę więc przeczytam, kiedy sam ten film obejrzę :)
Mnie najbardziej cieszy, że nawet w zdradzie znaleźć można ‚czystą nutę’ Co prawda czai się jeno ona, ale jest. I zawszeć to nuta-czysta.
M.D. z kolei, wcale czysty być nie musi. Nawet do twarzy mu z tą utytłaną facjatą!
:)) Nie ma to jak rzeczowa rozmowa kobieca. Nuta czysta, choć bez wywabiacza prana i co nieco na niej zostało. Biel nieosiągalna. Musimy się zadowolić czystością względną i kontekstową, na miarę. I że zdrada ma to drugie dno, prawda? Może coś źle zrozumiałam. Nie należy się do tej myśli przywiązywać. ;)
Absolutnie nie mam nic przeciwko utytłanej fajnej facjacie. Ale, przyznasz Ewo, że wszystko do czasu. Pranie wisi w powietrzu. W przenośni i dosłownie. :)
Hasło stare, ale jare. „Ojciec, prać!”?
„Prać!” – odpowiadam schizofrenicznie, bo raz, że młodych Kiemliczów było dwóch, dwa, że to odzew na hasło, a coś w duchu mi mówi, żeby nie. :)
Koniecznie muszę obejrzeć! I Twój opis mnie zachęca i sam temat. A przy tym, do Marcina Dorocińskiego mam ewidentną słabość. Widziałam wiele filmów, w których grał, widziałam „Różę” (po której prawie przez godzinę milczałam i „trawiłam”). Tak, to prawda, że ostatnio go dużo, ale ja jeszcze nie mam przesytu. To świetny aktor. I ma w sobie coś takiego, że lubię go oglądać. I bynajmniej nie chodzi mi o powierzchowność. Zaryzykuję stwierdzenie, że ma w sobie taki rodzaj szczerości, że jak oglądam postaci, które kreuje, to każdej z nich wierzę. No i na tym zakończę tę laurkę :)
Bardzo lubię Twoje recenzje. No i zazwyczaj piszesz o takich filmach i książkach, które do mnie zdecydowanie przemawiają i które po przeczytaniu zdecydowanie muszę obejrzeć.
Pozdrawiam!
Alice…,
Obława rzeczywiście jest z gatunku „muszę obejrzeć”. Do tego stopnia, że reklama wręcz przeszkadza, bo przypomina o oczywistościach. Za Dorocińskiego trzymam kciuki, by sprzyjały mu okoliczności, by miał w sam raz życiowych ofert. Ja też spróbuję powstrzymać się z laurką, by nie zapeszać.
Witam na pre-tekstach, cieszę się, że tu zaglądasz i że zbiegają nam się tytuły, które budzą zainteresowanie. :)
Lepiej późno niż wcale. W końcu obejrzałam. Byłam zaskoczona, że ten film tak szybko zszedł z ekranów, niecały miesiąc w kinach . Nim się zdecydowałam było już po sprawie. A przecież świetny film ! Po obejrzeniu „Obławy’ przypomniałam sobie aferę Senatora Piesiewicza, którą z sukcesem nagłaśniały media. Afera obyczajowa z narkotykami w tle. I ktoś ze znanych osób napisał wtedy, trochę tak w obronie Pana Senatora : wszyscy mamy w sobie jakiś mrok…
Lepiej późno niż wcale. ;) Świetnie, że doceniasz. I że przypomniałaś mi film po kilku miesiącach. Czas wiele weryfikuje, a skoro w pamięci zostało mi naprawdę sporo z tych pierwszych wrażeń, to znaczy, że próba czasu zaliczona pomyślnie.
Zaskoczyłaś mnie swoim skojarzeniem z Piesiewiczem. Chodzi głównie o tę konkluzję. Racja. Mamy. I czasem odsuwamy od siebie myśl, że dotyczy to każdego, stąd zaskoczenie, gdy mrok przyczepia się tam, gdzie oczekiwaliśmy światła. A jednak.
Udało Ci się obejrzeć w kinie czy już na dvd? Pozdrawiam:)
Na szczęście film już na DVD. Pozdrawiam.