Archiwa miesięczne: Grudzień 2012

po mię dzy

Anna Onichimowska, Po mię dzy, Agencja Edytorska Ezop 2012

pomiędzyOpowiadania. Dwadzieścia, krótkich tekstów objętych jedną okładką – całkiem nieprzypadkowo. Bo choć każda historia jest osobna, bez ciągów dalszych, bez „wariantów”, z innymi bohaterami…, to wspólny mianownik można zdiagnozować. I to właśnie spróbuję zrobić.

Nie musi istnieć wyjaśnienie, dlaczego sięgnęłam po tę książkę, ale istnieje. Onichimowska kojarzy mi się z literaturą dla dzieci i młodzieży, w której nie mam rozeznania, więc i tę autorkę znałam jedynie z nazwiska. Ale w przedświątecznej polecajce („Książki. Magazyn do Czytania”) wskazał na nią Mariusz Szczygieł. Ha! Wspomagając się cytatem z blogerki książkowej (kogo?, ach, kogo cytuje M.Sz.?!): „Pozycję polecam gorąco dla każdego, kto nie czuje się do końca szczęśliwy i nie potrafi powiedzieć, dlaczego tak jest”I poszłam za wskazaniem. 

Jak nigdy: zgodność opisów z okładki z tym, co jest w środku każe mi zweryfikować nabyłą w tej kwestii nieufność. Ale ujmę rzecz po swojemu.

Po pierwsze: świetne i adekwatne motto. „Człowiek postępuje rozsądnie wtedy i tylko wtedy, gdy wszystkie inne możliwości zostały już wyczerpane” (Edward A. Murphy). Myślę, że pozory wskazują na co innego. Na ogół zachowujemy się dość przewidywalnie, akceptowalnie, z niedużym odchyleniem od tego, czego oczekuje od nas świat. Dopiero gdy coś przeskoczy w zwykłych trybach, zaczynamy zachowywać się dziwnie. Absurdalnie, dziwacznie, intuicyjnie…, czyli rozsądnie.;) Bo gdy uzewnętrzniają się anomalie, uchodzi powietrze ze zbyt twardo nadmuchanych materaców (serc, głów i ciał). Wchodzisz „po mię dzy” i jesteś tam, gdzie inność ma zielone światło. 

Dla wielu tekstów wspólna jest sytuacja niespodziewanego spotkania lub poczucia znużenia tym, co stabilne. Kobieta przypadkowo wskazana przez staruszkę z domu opieki wchodzi w rolę jej córki. Samotnego mężczyznę „odwiedza” dziecko i zaczyna w jego życiu być. Albo pojawia się płowy wyżeł z czarnym końcem ogona… i gada w myślach, a my to mamy na podsłuchu. Dziewczyna pod wpływem impulsu decyduje się na adopcję konia.

Jedna z postaci ma wrażenie, jakby były w niej dwie osoby. Pierwsza rozważnie podpowiada: nie wpuszczaj do domu tego mężczyzny, nie częstuj go herbatą, nie rozmawiaj, nie wtajemniczaj. A druga anuluje wszelką asertywność („rozsądek”) i działa wręcz przeciwnie – Kobieta i kobieta. I ta sytuacja się powtarza. Możliwe, że celowo, bo właśnie przełamanie schematu i rutyny otwiera szczeliny czegoś nowego. I może nie jest to oryginalne, ale intrygujące.

„Kompletnie do tego nie pasuję. Nic tu po mnie” (Muszla). „- To z tobą jest coś nie tak, nie z nami. (…) – Ze wszystkimi jest coś nie tak. Ze mną też” (Słonie). „- Pewnie pan myśli, że jestem stuknięta? – Ależ skąd – skłamał. – Bo ja czasami tak o sobie myślę. Że jakoś nie pasuję” (Adopcja). Niektórzy bohaterowie są dziwni jakby bardziej (sześćdziesięciolatka zakochana „wirtualnie” w o połowę od siebie młodszym gwiazdorze – nie mylić z tym od prezentów!), ale to przecież drugorzędne. Nie ma powodu odmierzać inności centymetrem. Jest nam wspólna.

Krótkie teksty Onichimowskiej były w sam raz na czas świąteczny, gdy po książkę miałam ochotę sięgać często, lecz na moment. Nie od razu się przekonałam. Po troszę wynika to z wymagającej formy. Opowiadanie jest jak wyrwana z notesu kartka – nie ma rozmachu powieści, pogłębionych bohaterów, umotywowanej intrygi. Albo coś zaskoczy w lekturze, albo nie. Pierwsza historia (Kobieta i dziecko) nie przekonała mnie. Singielka rodzi dziecko, niemowlę ma wąsy. Ludzie chcą widzieć w tym anomalię, a ona akceptuje inność bez zastrzeżeń, doprowadzając do tego, że synek jest ikoną reklamy, czuje się z wąsami całkiem dobrze (no, chce je zgolić, ale gdy koleżanka z przedszkola wyznaje, że z wąsami podoba jej się bardziej – trwa przy tej opcji bez problemu). Chwalą Onichimowską za puenty, ale różnie z tym bywa. W pierwszym tekście nie bardzo. Ni z gruchy ni z pietruchy mama znajduje sobie partnera życiowego (na co wystarcza jedno, ostatnie zdanie). Zaznaczam jednak: skoro po pierwszym tekście byłam na nie, a po ostatnim zdecydowanie na tak, to coś musiało się stać po mię dzy.

minimalistycznie…

ale mniej to wciąż dużo…

choinka

Wszystkim, którzy tu zaglądają (przypadkiem lub z nawyku)

życzę bez ograniczeń 

WSZYSTKIEGO DOBREGO NA KAŻDĄ CHWILĘ ŚWIĄT, NA CALUŚKI ROK,

najwspanialszych spełnień,  nasycenia ważnych pragnień, 

bliskości bliskich, odwzajemnień, zwielokrotnień każdej dobrej myśli i każdego olśnienia.

A gdyby Ktoś poczuł, że to zbyt wiele albo że nie wie, co ugryźć najpierw, to z myślą o Nim układam dalszy ciąg. Minimalistyczny.

Niech będzie tak, że kiedy się budzisz, wyłapujesz płynące ze świata zaproszenie. Jasność za oknem (jeśli widać drzewo, to tym lepiej), kwiat jeszcze niezwiędły w wazonie, książka odłożona przed snem, niedoczytana, oferująca kolejne rozdziały. Zapach kawy. Czyjś dotyk lub głos, mogą byś śmiechy i rozmowa, ale równie dobry jest dźwięk zza okna, przypadkowy, więc niepowtarzalny. [Gdyby się przydarzył koszmar z Dnia Świra, to niech dobre zatyczki do uszu znajdą się pod ręką.] Jeśli nie wszystkie znaki działają, to nic – pojedyncze zaproszenie też jest ważne.

Niech będzie tak, że tu i teraz po prostu jesteś. Nie wiem tego na pewno, lecz niewykluczone, że miliony mikrozdarzeń zbiegają się i ani sobie wyobrażasz, jak układają się w czytelny wzór. Czytelny na razie nie dla Ciebie. Wygląda to jak chmura piachu, splątane nitki albo rozsypane fiszki. Póki co, nie przesadzaj z ciekawością. 

Niech będzie tak, że kiedy zasypiasz, masz przed oczyma kilka twarzy. Spojrzenie, które pamiętasz lub słowo. Jakieś zdziwienie, chęć dokończenia czegoś lub powrotu. Zapachy minionego dnia, obrazy, jego rytm. Świadomość trwania i niedomknięcia. Lekkie nienasycenie. Noc jest także zaproszeniem.
Cicha Noc lub ta mniej magiczna, każda.

stąd do wieczności

James Jones, Stąd do wieczności, Wydawnictwo „Książnica” 2012

– Naprawdę cię potrzebuję, bo jestem samotna. Myślisz, że kłamię?
– Nikt nie kłamie mówiąc, że jest samotny. * 

Stąd do wieczności


No cóż, może odrobinę nie
à propos Świąt, które zaczną się za chwilę. Ale na to wypadło. Ostatnio przeczytałam właśnie tę powieść Jamesa Jonesa (z 1951 roku!), ok. 650 stron drobnym maczkiem. Powieść o szeregowcu Prewitcie i starszym sierżancie Wardenie – losy tych dwóch toczą się równolegle w amerykańskiej kompanii G, na Hawajach, w roku 1941. W czerwcu Prewitt honorowo opuścił oddział trębaczy (jak on grał! jak Prewitt grał capstrzyki! to były opowieści o duszy i melancholii!) i trafił między najzwyklejszych wojaków. Wiemy, co się z nim dzieje przez kilka najbliższych miesięcy – aż do grudnia, gdy Japonia zaatakuje znajdujące się w pobliżu koszar Pearl Harbor. Potem rozpocznie się wojna, ale opowieść rozgrywa się w czasie sprzed przystąpienia USA do konfliktu.

Prewitt jest niepokorny i niełamliwy, impregnowany młodzieńczym buntem (21 lat!), imponuje kumplom – ma tę trudną do nazwania cechę, która sprawia, że chce się z nim być w jednej drużynie, mimo iż on na ogół gra sam. Umie przyłożyć (eksbokser, który wyrzekł się boksu, by nie krzywdzić) i potrafi stanąć w miejscu,  by dać się zabić. Cóż, ta druga umiejętność jest strasznie nieżyciowa. ;) 

Warden – starszy o dekadę, doświadczony, bez złudzeń, z alergią na karierowiczostwo, z czymś, co go gryzie w środku, ale nie czyni go filozofem  czy smutasem. Raczej kimś nieobliczalnym. Zarówno w relacji z wojną (w czasie nalotu najpierw genialnie rozdysponował wszystkim, co trzeba – tak że oddział chodził jak naoliwiony, a sam Warden wlazł na dach i strzelał w niebo), jak i w relacji z kobietą. Gdy Karen Holmes się z nim zapoznaje, pada trafna diagnoza: „To mi się właśnie w panu podoba: ta pewność siebie. I to mi się też nie podoba”.

Chcesz czy nie chcesz, Drogi Czytelniku (zwłaszcza: Droga Czytelniczko), nieustannie wybierasz, kogo wolisz, czyja narracja jest Ci bliższa. Mnie chyba ta Wardenowska, choć capstrzyk Prewitta złamał mi serce.

Tak, to powieść o amerykańskim wojsku, o wierzgających jednostkach, które przycinane do drylu, uginane hierarchią, dręczone Obróbką i Obozem Karnym, cholernie zmęczone, okaleczone, samotne… mają w sobie ogień buntu. Nie każdy tu jest Prewittem, ale każdy dobrze rozumie, o co chodzi: „Jeżeli mają mnie zrobić na szaro, to przynajmniej nie będą mieli tej satysfakcji, żeby widzieć, jak się płaszczę i robię z siebie przedstawienie. Potrafię znieść wszystko, co mi dadzą i jeszcze wrócić po więcej, szefie. Ja ich pierdolę”.

Męska książka, o wojsku, o burdelach, głupich dowódcach, o systemie, który władczość potwierdza na każdym kroku upokarzaniem tych, których pozbawiono władzy. A zarazem: to najbardziej romantyczna książka, jaką zdarzyło mi się ostatnio czytać

Dlaczego romantyczna? Uściślę, że w tym właściwym (!) rozumieniu, czyli: nie sentymentalna, ale angażująca emocje, nie o strukturach społecznych (narodzie etc.), lecz o jednostce (niezabezpieczonej stabilną relacją z drugim człowiekiem), nie o nadwrażliwcach, za to o twardzielach z duszą. Nie o utopistach ze sztandarem na barykadach, ale o gorzkich idealistach marzycielach.

Romantyczność, oczywiście, towarzyszy relacjom damsko-męskim, choć ja większe jej stężenie dostrzegam w czymś, co kojarzy się pragmatycznie – w żołnierskiej codzienności, którą się przeklina i (o dziwo) kocha jednocześnie. To jest mocna strona powieści Jonesa, że idealizm jest osadzony w codziennym zmaganiu się z materią. Trzeba sporej brawury, by wymyślić bohatera, który – niszczony przez wojskową strukturę – wyzna, że kocha wojsko. Gdyby chodziło o mnie, poszłabym w zaparte, za nic nie przeszłoby mi przez gardło, że „kocham to, co robię”, „kocham to, kim jestem, gdzie i po co”.  Bo to mega egzaltacja. A u Jonesa brzmi dobrze. Ach, no tak, bo to jest powiedziane w trzeciej osobie:

„– Pan miał wysokie mniemanie o tym Prewitcie, co, sierżancie? (…)
– Myślę, że był stuknięty. Kochał wojsko. Każdy, kto kocha wojsko, jest stuknięty. Moim zdaniem był dostatecznym wariatem, żeby móc zostać dobrym spadochroniarzem albo komandosem, gdyby nie był taki drobny. Kochał wojsko tak, jak mężczyźni kochają swoje żony. Każdy, kto kocha wojsko tak bardzo, musi być stuknięty.
– Z pewnością – powiedział porucznik Ross.
– Podczas wojny kraj potrzebuje tylu dobrych żołnierzy, ilu zdoła zebrać. Nie może ich być za wielu.
– Jeden żołnierz mniej czy więcej nie ma takiego znaczenia – powiedział ze znużeniem porucznik Ross.
– Dlatego człowiek, który kocha wojsko, jest stuknięty – powiedział Warden”.

Są dwa ciekawe romanse. Prewitt w burdelu pani Kipfer poznaje Loren (czyli Almę), piękną, przyciągającą go tragizmem kogoś, kto rozumie cierpienie. Warden wdaje się w romans z żoną kapitana kompanii, Karen Holmes, której opinia w wojskowym światku jest dość dwuznaczna. Nie kibicowałam tym wątkom jakoś szczególnie, ale pierwsza noc Prewitta z Loren (gdy mu się zdaje, że miłość to odnalezienie w drugiej osobie siebie) i ostatnia noc Wardena z Karen (gdy oboje się tak pięknie okłamują) są romantyczne do rdzenia. 

Jest męska przyjaźń i to różne jej odcienie: od fascynacji i serdeczności (Angelo i Prewitt albo Prewitt i Jack Malloy) przez zrozumienie, braterstwo dusz (Prewitt i Stark) aż po taką największą, gdy jeden o drugim powie raczej, że go wkurza niż wyzna przywiązanie, a mimo to będzie między nimi bliskość (tak jak między Prewittem a Wardenem). 

I jeszcze o jednym (arcyromantycznym) aspekcie muszę wspomnieć. O czytaniu. O znajdowaniu w książkach inspiracji, materiału do tworzenia siebie. Również w filmach – Prewitt wymienia tytuły, z których uczył się bycia na przekór. Jest taki epizod, gdy Prew ukrywa się w domu kochanki i pochłania książki. Z tych najcenniejszych wypisuje do notesu tytuły innych, koniecznie do przeczytania. „Spoglądał na rosnącą listę z taką dumą, jak gdyby to był dyplom honorowy. Jeszcze zdąży przeczytać je wszystkie. Jak się następnym razem spotka z Jackiem Malloyem, będzie mógł też zabierać głos, a nie tylko słuchać”. A potem, gdy dogasa jego świadomość, myśli sobie, że szkoda się rozstawać z życiem również z tego powodu. „Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek. I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne”.

Cytat, który wybrałam na motto nie pochodzi z książki, lecz z filmu. To była oscarowa ekranizacja (1953). Chciałabym kiedyś ją obejrzeć, choć fotografie odbiegają od moich wizualizacji.

No dobrze, to na koniec opowiem najwytrwalszym, jak Prewitt grał capstrzyk. Wbrew pozorom można w nim odnaleźć magię wigilijnego opłatka. 

„Spojrzał na zegarek i kiedy wskazówka dotknęła najwyższego punktu, podszedł do megafonu, podniósł ku niemu trąbkę i zdenerwowanie opadło z niego jak odrzucona kurtka; nagle był sam jeden, daleko od wszystkich.

Pierwszy ton był czysty i absolutnie pewny. Nie było w nim żadnego wahania czy potknięcia. Poniósł się przez dziedziniec, wytrzymany o ułamek sekundy dłużej niż czynili to inni trębacze. Trwał tak długo jak czas dzielący jeden znojny dzień od drugiego. Trwał tak długo jak trzydziestoletnia służba. Druga nuta była krótka, niemal za krótka, urwana. Zamilkła nagle, przeleciała za prędko, jak minuty spędzone z kurwą. Była krótka jak dziesięciominutowa przerwa w ćwiczeniach. I wreszcie ostatnia nuta pierwszej frazy wytrysnęła triumfalnie z nieco łamanego rytmu – triumfalnie, wysoko, na niedosiężny poziom dumy, ponad upokorzenie i poniżenie. (…)

To jest pieśń ludzi, którzy nie mają nigdzie miejsca, a gra ją człowiek, co także nigdy nie miał miejsca dla siebie, i przeto może ją grać. Słuchajcie jej. Znacie tę pieśń; czy pamiętacie? To jest melodia, przed którą co wieczór zatykacie sobie uszy, żeby móc spać. To jest melodia, której nie chcecie słuchać, i żeby jej nie słyszeć, wypijacie co wieczór pięć martini. To jest pieśń Wielkiej Samotności, która przenika wszędzie jak wiatr pustynny i odwadnia wam duszę. To jest pieśń, której będziecie słuchali w dzień waszej śmierci. Wtedy, gdy leżąc na łóżku, pokryci śmiertelnym potem, będziecie wiedzieć, że wszyscy doktorzy i pielęgniarki, i zapłakani przyjaciele nie znaczą nic i nic nie mogą wam pomóc, nie mogą wam zaoszczędzić ani jednej kropli goryczy, bo to wy umieracie, nie oni – kiedy będziecie czekali na nadejście tego ze świadomością, że nie zdołacie wykręcić się snem, że nie odsunięcie tego pijąc martini, ani nie odwleczecie rozmową, że nie znajdziecie ucieczki w waszych zamiłowaniach – wówczas usłyszycie tę pieśń i przypomnicie ją sobie, poznacie. Ta pieśń jest Rzeczywistością. (…)

Stali zasłuchani w mroku galeryjek i nagle każdy poczuł się bardzo bliski temu, który stał obok, który też był żołnierzem i też musiał umrzeć. A potem, równie milcząco jak przyszli, zaczęli wracać do wnętrza, ze spuszczonymi oczyma, nagle zawstydzeni własnym wzruszeniem i tym, że ujrzeli obnażoną duszę człowieka”.

rewolucje!

Archipelag 9.  ARCHIPELAG. Ostatni taki numer. Więc jedyny w swoim rodzaju. Zwiastujący przemianę. Rewolucyjny! Z tematem rewolucji w tle większości artykułów. 

Celebruję poznawanie zawartości, niewiele zdążyłam przeczytać, więc może i wybór rekomendacji mam łatwiejszy, choć trochę mijający się z esencją.

Zaczęłam od feminizmu.
Czyli od rozmowy z Bernadettą Darską, powszechnie znaną jako autorka bloga A to książka właśnie, który zawsze mnie onieśmielał regularnością wpisów. A wpisy to recenzje książkowe – i proszę sobie wyobrazić (gdyby ktoś nie wiedział), że one się pojawiają prawie codziennie. Co może/musi oznaczać, że Bernadetta taki ma właśnie rytm czytania. Tyle o blogu. Wywiad jest próbą stworzenia kanonu dziesięciu książek, które każdy sympatyk feminizmu powinien znać. I niech się nie zżymają przewrażliwieni. Bernadetta Darska bardzo pojemnie definiuje pojęcie, tak bardzo, że także (!) ja się w nim odnajduję i odnajdą się te (a nawet ci) zupełnie do „feminizmu”  nielgnące. Kto trafił na listę? Simone de Beauvoir, Virginia Woolf, Kinga Dunin, Inga Iwasiów, Agnieszka Graff – znane nazwiska. A najbardziej zafrapowały mnie te lekko mniej znane, lecz badające świat od strony, która wydaje się być naprawdę istotna. Wymienię samokomentujące się tytuły (i odsyłam do „Archipelagu”).

Historia miłości macierzyńskiej (raczej nie instynkt a miłość wyćwiczona kulturowo!), Fałszywa ścieżka (to o bezdrożach feminizmu jednotorowego!), Hard core (kobieca analiza pornografii!) i coś, co chciałabym znać: Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy – odkrycie filozoficznego sensu w tym, co codzienne, zwyczajne, powtarzalne, niedoceniane”. 

I jak motylek przefruńmy na inny kwiatek: rozmowa z Joanną Bator! Zazdroszczę Asi Wonko-Jędryszek, zazdroszczę jak nic! Ale co tam – jest rozmowa w „Archipelagu”, jest najnowsza powieść Ciemno, prawie noc na półce (plon urodzinowy). Jest więc co czytać i jest na tę lekturę chęć. Wiedzieliście, że Bator to czytelniczka nałogowa, szelestolubna? Co czyta, czyje teksty ją stworzyły i co z literatury japońskiej ma dla niej szczególny urok? Albo to, że najnowsza powieść (znów, ale może po raz ostatni, wałbrzyska) powstawała w Tokio? I że pomysł na Piaskową górę pojawił się jak trzęsienie ziemi? Prawdę mówię, można sprawdzić. Tak, tak, padło spodziewane pytanie i czarno na białym można ujrzeć wyjaśnienie, co znaczy fiksum-dyrdum! 

Wywiad na końcowych stronach magazynu (116 i dalej), ale tuż przed kolejną rozmową – z Zygmuntem MiłoszewskimAutor (rocznik 1976) znany z  horrorów, baśni i powieści kryminalnych (zwłaszcza!) w rozmowie z Anią Ready odsłania co nieco swych zapatrywań na literaturę w ogóle i tę, którą sam tworzy w szczególności. Czasami brzmi zabawnie – bo oto wyznanie:  „I choć to dziwnie brzmi w ustach pisarza kryminałów, to praktycznie nie wierzę, poza odosobnionymi przypadkami osób naprawdę szalonych, w zaplanowane zbrodnie”.  Przekonuje jego deklaracja, że nie zamierza pisaniem nikogo zbawiać ni reperować czegokolwiek w skali makro. „Wielkie odpowiedzi na wielkie pytania mnie nie interesują, to nuda, zawsze ciekawsze są małe odpowiedzi na małe, codzienne pytania i wątpliwości, które to odpowiedzi mają bezpośredni i często ogromny wpływ na nasze życie”. Wywiad z Bernadettą Darską przeczytałam (głównie) ze względu na temat, z Joanną Bator dla niej samej, a z Miłoszewskim od niechcenia, bo nie miałam żadnych oczekiwań. I wciągnął mnie na całego. Między innymi jego przewrotna teoria o pseudonaukowości psychologii. Warto przeczytać!

No to skoro uczepiłam się rozmów, to niech już będzie.  Nie dziwota, że „Archipelag” rozmawia z autorem, któremu patronuje na rynku polskim. Jest nim pisarz z kręgu kultury arabskiej, Hisham Matar. Kamila Kunda rozmawia i ciekawie rozwija temat, bo twórczość tego Libijczyka zna i ceni. Ja nie znam, zapamiętałam jednak, że dwa tytuły krążą w polskim obiegu, więc nie ma przeszkód, jest potencjał (W kraju mężczyznAnatomia zniknięcia). Rozmowa gęsta jest od spostrzeżeń, które inspirują: gra między wspomnieniem a teraźniejszością, teraźniejszość modyfikująca wspomnienia, rozpoznawanie tętna współczesności (Wiosna Arabska, między innymi), tworzenieuczenie (się) pisania… Hisham Matar mówi: „powieści są dla mnie formą myślenia”. Ciekawe: za pomocą fikcji wyjaśniać (również sobie) to, co wokół lub w nas, co tylko poprzez fikcję nabiera kształtu, który dalej daje się przetwarzać i prowadzi do zrozumienia. 

Gdy Kamila zwraca uwagę na specyfikę jego języka, zgaduję, o czym mówi, bo również w odpowiedziach Matara wyczuwam interesującą klarowność i metaforyczność zarazem. Zilustruję to cytatami, które sama chcę zapamiętać.

„Zwykłem sądzić, że tożsamość jest niczym woda w szklance – im więcej innej substancji dodajesz, tym mniej wody zostaje. Ale tożsamość wcale taka nie jest. Można mieć poczucie przynależności do więcej niż jednego miejsca, przez co rozumiem poczucie zaangażowania z nim, niekoniecznie rozrzedzając albo pomniejszając inną przynależność czy zaangażowanie”.

„Kiedy piszę książkę, nie myślę o tym, że piszę książkę. Tak naprawdę piszę tylko jedno zdanie. I tak cała moja uwaga skupiona  jest na tym jednym zdaniu. Ale potem odkrywa się, że niektóre zdania mają w sobie pewien motorek, który rodzi kolejne zdanie i kolejne. To są zdania, które ostatecznie pozostają. Wiele innych jest sierotami i nie trafiają do książki. Na końcu pozostaje mi wiele takich sierot, zdań, akapitów, a niekiedy całych rozdziałów”. 

Tyle dotąd zdążyłam przeczytać z najnowszego „Archipelagu”. Wywiady są najsilniej namagnesowane, więc przyciągają przy pierwszym oglądzie. Ale pozostałe teksty też wabią. Tematem, znajomym nazwiskiem, zdaniem, na które padło oko lub szatą graficzną. Polecam!

A naprawdę szczególnie – tekst z działu filmowego. Jedyny tekst, który znałam już wcześniej. Ania Maślanka pisze o Hrabalu i Menzlu, o kilku cudnych ekranizacjach świetnej czeskiej prozy. Po kadrach, które poniżej, można zgadywać, o czym pisze. Dla absolutnie niewtajemniczonych dodam, że nikt nie pisze tak o czeskiej kulturze jak Ania. Może jeszcze kilka osób pisze ciekawie – ja przecież wiem o istnieniu Mariusza Szczygła – ale tak jak Ania to nikt. O czym niedowiarki mogą się przekonać, zaglądając na blog, który prowadzi jako Naia: Literackie skarby świata całego.

Dwaj czescy marzyciele 

O książkach Bohumila Hrabala i filmach Jiříego Menzla