Bejbi blues, reż. Katarzyna Rosłaniec, Polska 2012
Krótka notka o tym, że warto zobaczyć Bejbi blues. Drugi film Katarzyny Rosłaniec (po Galeriankach) obejrzałam kilka dni temu, nieuzbrojona w uprzedzenia, ale i bez oczekiwań na kino. Wiedziałam, że to film o nastolatkach mających dziecko i o tym, co z tego wynika. Przyszedł mi na myśl film braci Dardenne (Dziecko z 2005 roku), ale słusznie przeczułam, że to będzie coś innego.
Najkrócej: 17-letnia Natalia ma sześcio- miesięcznego synka z Kubą (maturzystą). Mają dziecko i chcą je mieć, bo to jest fajne. A nawet podobno modne – inspiracją dla reżyserki był artykuł oparty na obserwacji młodocianych mam, na studium blogów i komentarzy pisanych przez nastoletnie mamusie. Dziecko-gadżet, dziecko jak zamówienie w McDonaldzie. Rosłaniec wymyśla dla swego filmu hasło: „coś do kochania i podwójne frytki” i w tym duchu prowadzi opowieść.
Rola gadżetu jest ciekawie rozpracowana (i wyjaśniona przez reżyserkę w wywiadach – strasznie dużo wyjaśnia!). Natalia chce Antosia, bo może pokochać „swoją własną małą istotkę” tak, jak sama nigdy nie była kochana. Poza tym: maluch super wygląda w bajeranckich okularach, można z nim iść na zdjęcia do reklam i w ogóle… jest milutki i zmienia look dziewczyny. Antoś (jak frytki) zaspokaja pewien głód – i tu znów zapożyczę myśl wyrażoną przez reżyserkę w explicite – ten mechanizm nie jest wcale tak niszowy jak sytuacja. Bo dzieci są obsadzane w tej roli od zawsze.
Łatwo osądzić małolatów, rzucić zdawkowe „dzieci mają dzieci”, ale analogicznie zdarza się postępować ludziom bardziej wyrośniętym. Dziecko dla ratowania związku, dziecko dla sformalizowania relacji, dziecko jako recepta na własną samotność lub image… i wcale nie lepiej brzmi deklaracja: dziecko dla nadania sensu własnemu życiu. Jasne, że różnej miary mogą być nadużycia, a idąc tym tropem można popaść w absurd. Nigdy pewnie nie jesteśmy tak dojrzali, by wskoczyć w rolę rodzica jak mistrz. Zawsze jest ryzyko, jest coś na wyrost i jest nadzieja – każde dziecko jest ekstraktem nadziei na cokolwiek: na ratunek lub na szczęście.
To można było odgadnąć: nie skończy się dobrze. Choć właśnie ostatnia scena jest rewelacyjna! I w ogóle: ten film naprawdę dobrze prowadzi widza, zawłaszcza uwagę.
Moje oglądanie zaczęło się od pewnego dystansu do rzeczywistości, w której rozgrywa się ta historia. W tym świecie jest chaos, nieodpowiedzialność, potworna naskórkowość relacji, powtarzalność błędów (dorośli są beznadziejnie niewzorcowi – to role epizodyczne, ale obsadzone bezbłędnie: Magda Boczarska, trzydziestoletnia babcia, Danuta Stenka, czyli babcia nr 2., Jan Frycz, milczący tatuś-dziadek i świrnięta pani z pieskiem, czyli Katarzyna Figura). Świetni są młodzi aktorzy – i ta charyzma Natalii (rola Magdy Berus) czy chłopaczkowatość taty-skejta (Nikodem Rozbicki) sprawiają, że film wciąga naturalnością, językiem, autentyzmem. Niektóre sytuacje mnie śmieszyły, może irytowały (najbardziej drażniącą rolę zagrał bezbłędny Mateusz Kościukiewicz). Świat wydawał się zaskakująco barwny: hipsterski, modowy, jak dziecięca zabawa w przebieranki. Lecz od pewnego momentu kończy się zdystansowana obserwacja. Wydawałoby się, że nie ma tu dobrej „scenografii” do tragedii, a jednak ona się zdarza, widz wstrzymuje oddech, bezradność (ile by tam w niej było głupoty – nieważne) rodzi współczucie i empatię. Przynajmniej mój ogląd był taki, że wydaje mi się jakby napięcie prowadziło mnie nieuchronnie ku kulminacji.
Zastanawia mnie teraz, że to bardzo dziwne, by tak zgrywało się ze sobą opowiadanie o „laleczce z saskiej porcelany” z kinem społecznym.
Czy to źle czy dobrze, że Bejbi blues nie przypomina filmu braci Dardenne, mimo zbliżonej tematyki? Nie wiem, ale na pewno nie ma co oczekiwać, by film Rosłaniec niósł kameralność, stonowanie, cichą, lecz uchwytną przemianę bohatera. By świat zyskiwał twarz i wracała wiara w utracone poczucie odpowiedzialności. W Bejbi blues nie ma prostoty relacji, jest jej spłaszczenie, histeryczność, jest dużo niewyrośnięcia. Bo to jest zakalcowaty świat… Barwny, bez treści. Reżyserka zaryzykowała porównanie swej opowieści do bloga. Nikt tu nie pisze go wprost, ale sposób prezentowania bohaterki ma go przypominać. Tym bardziej, że Kasia Rosłaniec zainspirowała się prawdziwą blogerką: Tavi Gevinson, nastoletnią szafiarką (o tym na portalu Stopklatka).
Napomknęłam wcześniej, że Katarzyna Rosłaniec, udzielając wywiadów, dołącza pewien klucz interpretacyjny. Można go przyjąć lub odrzucić. Polecam wysłuchać. Na Filmwebie są miniwywiady z twórcami filmu. A na Stopklatce (zakładka O filmie) jest ciekawy wywiad z reżyserką (m.in.).
A zupełnie inaczej film odebrał (a) Zwierz popkulturalny. Polecam, jeśli ktoś już film widział (bo są spojlery). Dowcipne i subiektywne.
Tamaryszku, zgadzam się z tym co napisałaś o filmie. Z jednym wszakże zastrzeżeniem. Brakowało mi w nim odrobiny realizmu. Zgoda – role są obsadzone i zagrane bardzo dobrze. uwagi mam do braków w scenariuszu. Np. bohaterka ląduje w SOR-e z dzieckiem pokaleczonym w czasie ‚zabawy’ – nikt nie reaguje. Nie uczy się mimo tego, że jet niepełnoletnia – nikt nie reaguje. Próbuje umieścić dziecko w żłobku by pójść do pracy, agresywnie atakuje Dyrektorkę – znowu brak reakcji. Wrócę do moich zastrzeżeń podniesiony przy okazji ‚Pokłosia’. W dzisiejszej rzeczywistości, gdy co chwila wybucha wrzawa wokół pobitych i maltretowanych dzieci trudno mi w film Rosłaniec do końca uwierzyć. Co nie zmienia faktu, że dobrze się go ogląda a miłym zaskoczeniem jest to, że można zrobić film o współczesnej młodzieży bez wkładania im w usta wszechobecnych k***** i ch*****.
Duży plus za dialogi.
Wiesz, z tym realizmem to jest poważniejsza sprawa. Można ten film oglądać z takiej perspektywy (mnie ona była dość bliska, do czasu), że to się w ogóle nie ma prawa wydarzyć. Nastolatki nie mogą być takie puste, matki nie znikają z dnia na dzień, ktoś powinien zapędzić Natalię do szkoły, ugotować obiad, coś sensownego zaordynować. Albo jak mówisz: wezwać pomoc społeczną i skontrolować sytuację.
Powinien. Ale może też być inaczej. Ja oczywiście, mam nadzieję, że Rosłaniec nie pokazuje „średniej krajowej”, jestem jednak gotowa uwierzyć, że coś takiego się stało.
Nie przykładałabym tu miary zdrowego rozsądku – żadna z postaci nie jest dojrzała czy rozsądna. Może masz rację, że skoro bohaterowie są potrzepani (uderza w oczy infantylność młodych, ale dorośli, którzy chowają głowę w piasek – rodzice Kuby – są infantylni do kwadratu)… Więc skoro bohaterowie maja dziecięcą mentalność, to zewnętrzny świat powinien działać według reguł. ?
Wiarygodność tej historii widzę w tym, że ja w nią uwierzyłam i że mnie poprowadził sposób jej opowiadania. Subiektywne. I cała siła przekonywania tego filmu jest w aktorach. Czyli w nastolatkach bez szkoły aktorskiej, które grają intuicyjnie i bez fałszu.
Filmu nie oglądałam i muszę przyznać, że ta recenzja:
http://zpopk.blox.pl/2013/01/Och-Bejbe-Bejbe-Bejbi-Blues-czyli-Ja-pierdole-co.html
mnie skutecznie zniechęciła, a przyznać trzeba, że autor podał merytoryczne argumenty.
Kornwalio, dzięki za linka. Przeczytałam. Zwierz bardzo mi się podoba. Dodaję go do linków mojej blogosfery. Zwierz ma dobre pióro i zrobił fajną analizę… z którą wcale się nie zgadzam. Jest charyzmatycznie emocjonalna, subiektywna – i dlatego fajna. Dla Zwierza film jest „koszmarny”, „nieudolny”, „nie da się na niego patrzeć”, ma idiotyczną fabułę, dyletancki montaż….
Zastrzegam: 1) mój post jest z założenia krótki, więc wielu obserwacji w nim brakuje; 2) gdybym musiała wybierać, bliższe jest mi kameralne kino społeczne braci Dardenne; 3) nie ustawiam się na barykadzie po stronie apologetów Bejbi blues, bo nie chcę iść w zaparte i widzieć tylko to, co się udało, film jest zaskakująco dobry, ale wszystko ma swoją miarę – również moje poseansowe zadowolenie.
Zwierz dużo streszcza, najwidoczniej uznając, że nikt już nie zamierza tego oglądać. Np. streszcza zakończenie, zarzucając mu brak moralnego przesłania. No przepraszam, ale jak można oczekiwać, że bohaterka MUSI przejść przemianę i stać się dojrzalszą. Skoro właśnie wcale NIE MUSI. I gdy po śmierci Antosia chce mieć kolejne „bejbi”, to jesteśmy w punkcie wyjścia. I o to chodziło. Zwierz ma swoją koncepcję psychologii w kinie. Sensowną, oczywiście. Ale – że tak powiem, operując „skrótem myślowym” – nieżyciową.
Przyznaję, że odbiór Zwierza odbywał się w innym entourage`u. Podczas „mojego” seansu nikt się nie śmiał.
Jakiś konkret: udana scena, która za wiele nie zdradza. Supermarket. Natalia z Antosiem w wózku i z mamą. Dziewczyna w różowych rajstopkach, w „szafiarskich” ciuchach wygląda na duże bejbi, co chwila znajduje na półkach coś, co chce mieć. I przy kasie jeszcze sępi: no, mamo, proszę, no kup, to takie fajne… Dialog jest lepszy w filmie, nie pamiętam dokładnie. Ale to świetnie charakteryzuje bohaterów i sytuację. Zgadzam się, że włos staje dęba. Ale o tym właśnie jest film.
Wiarygodność Rosłaniec można podważyć. Ale nie tym, że mnie się coś takiego nie zdarza lub że nic podobnego nie działo się na mojej ulicy. Bo reżyserka nie wymyśliła sobie tego środowiska. Ono jest. I jest „wytworem” naszych czasów. Nie robiłam researchu, by sprawdzić rzecz socjologicznie. Ale nie zakładałabym z góry, że to fałsz. Aha, no sama nie wiem, czy warto zobaczyć Bejbi blues ze względu na temat czy ze względu na to, że jest niegłupio zrobiony. I tu się (być może) Zwierz ze mną zgodzi: treść i forma są siebie warte. :)
Dlaczego Zwierz twierdzi, że Natalia nie ma w ogóle charakteru? Nie ma „charakteru” w znaczeniu silnej woli, ukształtowanej osobowości, świadomości siebie i swoich celów (oj, sorry, cel ma jasny: „chcę się związać z modą” – wiesz ile nastolatek ma podobne marzenie?), ale jest to wyrazista postać. I ciekawie przełamana. Bo to i „laleczka z saskiej porcelany” z akcentem na wewnętrzną pustkę, i dziewczyna, które swoje dziecko bardzo lubi…nie można powiedzieć „kocha”, bo tego nie umie, ale to mnie właśnie ujęło. Że relacje między ludźmi są naskórkowe do bólu. Zwierz ma rację, że Martynka jest trochę surrealistyczna i w ogóle wierzę zwierzowi, że w Warszawie nie urządzają dyskotek w kościołach.
Kornwalio,
Czytając recenzję Zwierza odniosłem wrażenie triumfu ducha nad materią. Rosłaniec zrobiła rzeczywiście film o ‚debilach’. Debilach społecznych, emocjonalnych, socjologicznych etc. W tym filmie – jak rzadko – nie ma ANI JEDNEJ pozytywnej postaci. To rzeczywiście robi wrażenie debilizmu: nie ma wyjścia ??!! W dodatku to zakończenie. Aż chce się krzyknąć ‚NIE! Od nowa ??’ Montaż i zdjęcia robione z ręki świetnie podkreślają i grę aktorów i zamiary scenariusza.
Co do czarnych plansz, to ja je toleruję bez zachwytu, ale kadrowanie, ruch kamery i to, jak są tworzone sceny – to jest ok. Paweł, ale „debile” nawet ujęte w cudzysłów to za mocne słowo. Najbliżej tego wymiaru jest postać, którą gra Kościukiewicz. ;) Z Natalią mam problem, bo jak sobie pomyślę, że ma 17 lat i że to wcale nie jest wiek aż tak totalnej nonszalancji, to oczy mi dziwnieją. Ale jak ma jabłko stać się gruszką jak pod jabłonką leży? A chwilami się stara.;)
Nie mogę odnieść się do Waszych komentarzy, filmu nie widziałam i wiem, że raczej długo nie zobaczę. Tak samo jak Galerianek. Dlatego przeczytałam recenzję zwierza, który uprzedzał, że będzie spoilerował. Rozumiem założenia reżyserski, jednak dla mnie ta fabuła jest za mało osadzona w polskiej rzeczywistości.
Kornwalio, ale nam dałaś do myślenia i do konfrontacji! Filmy (jak książki) są jak zaproszenia, których nie sposób realizować bez selekcji. Gdyby chodziło o to, czy warto Bejbi… zobaczyć, to ja mówię: warto. Ale czy szybko-natychmiast, czy później i czy koniecznie to już Twój wybór, dyktowany tym, czego Ci trzeba. Pozdrawiam! :)
Strasznie się ten zwierz zekscytował i kilometrowo rozpisał, dzielnie poświęcając ‚fatalnemu’ filmowi nie wątpliwie pół doby ciężkiej pracy ‚twórczej’. Cieszy mnie to; zwierz jest zaangażowany, zna się na prawie wszystkim, a najbardziej na krytykowaniu. Filmu nie widziałam, zwierza tym bardziej, nie mniej jednak miło widzieć zwierza ‚w ogniu’.
Zwierz powinien „kręcić”, zdecydowanie, wtedy i my mielibyśmy co krytykować.
No cóż; dziecko jako kolejny gadżet, dziecinni rodzice i dziadkowie, ‚nieuważne’, niezaangażowane społeczeństwo. Świat bywa ‚zakalcowaty’. Wokół bombardują ‚troskliwe’ zalecenia; rodźcie dziewczyny dzieci, najlepiej dużo, bo kto zarobi na ‚nasze’ emerytury. Tak właśnie, najczęściej, postrzega się (w publikatorach) potrzebę i obowiązek rodzenia dzieci. No więc rodzą, instrukcję obsługi rozszerzając o własne wyobrażenia o przyjemnościach wynikających z posiadania dzieci.
A realizatorom filmu trzęsą się od tego wszystkiego ręce, obraz kręcony z tej znerwicowanej ręki bywa drżący. I ta drżączka najbardziej się (chyba) zwierzowi nie podoba. Eh
Bingo! Bingo bis, jeśli w ciemno, bez obejrzenia.;)
Ja też czuję grubą warstwę pudru pod agitacją do macierzyństwa w ciemno. Choć wiadomo: potrzebne są emerytury i narybek do szkół.;)
Zwierz jest arcysympatyczny. :) Bo nie potępia w czambuł i z wykrzyknikiem, tylko bierze pod uwagę każdą warstwę z osobna. :)
Tamaryszku, jedna uwaga do Twojego tytułu recenzji: ja bym odwrócił kolejność.
– Podwójne frytki na wynos
– czy coś jeszcze ?
– coś do kochania………..
Przyszedł mi do głowy ciąg dalszy, lekko makabryczny:
-…zapakować?
Tamaryszku, muszę przyznać, że Twoja recenzja jednak zniechęciła mnie do obejrzenia filmu. Czy nie jest tak (oczywiście łatwo mi się czepiać, jeśli jeszcze nie widziałam i raczej nie zobaczę Bejbi blues), że spojrzenie reżyserki na młodych ludzi i ich rodziców jest zbyt krytyczne i za dużo upraszcza? Bardzo łatwo jest wyśmiać jakąś grupę społeczną, ale co z tego wynika? Po Twoim opisie wnisokuję, że filmowi może brakować rzetelnej obserwacji społecznej i, że bazuje na uproszczeniach właśnie.
Trochę nie to chciałam powiedzieć. Uproszczenia są raczej immanentną cechą świata, który obserwujemy. Zbyt łatwo ucieka się tu od odpowiedzialności, od jakichś dylematów, zobowiązań etc. Dziewczyna ma dziecko, które lubi (trochę jak maskotkę), ale zamiast „ogarnąć” dom, bawi się w marzenia o byciu trendsetterką, stroi się w ciuszki, chce pracować w sklepie z ubraniami (nie dlatego, ze pieniądze, ale dlatego, że to jest świat, w którym by chciała zamieszkać). Zaskakujące jest to, że Rosłaniec nie sugeruje oceny. No, trudno pochwalać to, co się stało. Ale to nie jest krytykanctwo. Reżyserka, jeśli wierzyć jej słowom (a jestem skłonna) robiła ten film od środka. Szukając środowiska, robiąc castingi wśród ludzi, o których kręciła film, pracując z nimi nad szukaniem takich form wyrazu, które oni uznają za autentyczne. Coś prawdziwego wyszło.
Film może nie jest doskonały (to nie moja rzecz przyznawać mu punkty czy gwiazdki), ale – wierzę, niestety – jest prawdziwy właśnie.
Wyszukiwałam później informacji o tej pracy z nastolatkami, bo mnie to „życiowo” interesuje. I uderzyło mnie, że aktorzy tego filmu mówią niemal jednym głosem o tym, co chcieli osiągnąć. To niekoniecznie walor. Nie ma to jak niejednoznaczność i paradoksy.;) Ale to świadczy o takim przepracowaniu tematu, o tym, że wcale nie na kolanie był pisany scenariusz.
Jeśli miałabym prorokować, czy Ci się spodoba, to zgaduję, ze nie umieściłabyś tego filmu wśród swoich typów roku. Ale: nie wyszłabyś z seansu. :)
Tamaryszku, jak mnie tu dawno nie było! Wpadłam, przeczytałam i powiem Ci, że to jest najmądrzejsza recenzja tego filmu, jaką dotychczas przeczytałam. Bardzo sprawna, bardzo konkretna, uczciwa. Małe dzieło po prostu :).
A ta myśl z frytkami… przypomina mi się słynne hasło „i jeszcze frytki do tego”. Taki współczesny znak nadmiaru.
La-di-da, świetnie, że zdarzyła nam się zbieżność odbioru. Ale Bejbi… może wywoływać skrajnie różne reakcje, dobrze wiesz. ;)
Ty właśnie piszesz o Miłości Hanekego. Te filmy są na antypodach. Miłość bezdyskusyjnie piękna.:)
Mnie nawet nie chodzi o to, jaką Ty masz opinię o tym filmie. Chodzi o to, że niezależnie od opinii można napisać tak dobrze wyważony tekst. To budzi mój szacunek po prostu :). A Miłość… no tak. Antypody :).
Najpierw gromkie oklaski dla recenzji Ewy recenzji Zwierza. Duży ubaw! ;) I choć nie zamierzałem czytać recenzji Zwierza (bo obszerna), to chyba się skuszę?
Ja, Ren, należę do tych co to są raczej zniechęceni niż zachęceni. Ale nie przez Twoją notkę (która jak zwykle nie tylko wyważona ale i zawyżona, poziomowo); tylko ten temat jakoś mnie nie kręci: dzieci, które maja dzieci?!. Że się zdarza, nawet nie tak rzadko? No nie wiem w jakim sosie to musiałoby być podane lub przez jakiego kucharza przyrządzone… Tymczasem pozostanę przy pojedynczych frytkach, z odrobiną ketchupu ;).
Tak, Ewa ma najbłyskotliwsze minirecenzje jakie znam.:)
Janku, Janku, a może zamiast frytek marchewka? Jabłuszko? Jeśli chodzi o moje preferencje, to kłopoty nastolatków nie są w top dziesiątce. No co zrobić, czasem człowiek idzie w nadziei na piękny film o Życiu i Wszystkim i dostaje niestrawności, a innym razem spodziewa się zakalca, a jest potrawa jak się patrzy. Ok, wolny wybór i pełna lekkość – bo zauważyłam, że poprosiłeś skromnie o jedną porcję frytek. :)
Pingback: ale o co chodzi? (nieulotne) | tamaryszkowe pre-teksty