Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2013

Żona korespondenta wojennego, laureata nagród dziennikarskich i literackich, niewątpliwej osobowości świata ambitnych i wnikliwych mediów, napisała książkę o cenie, jaką oboje zapłacili za intensywność wojennych zbliżeń.
Miała to być forma terapii, o czym informują dwa pierwsze zdania: „Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty”.
Trzy razy towarzyszyła mężowi, by zrozumieć, co buduje między nimi mur. On był na 53 wojnach. Traumy doświadcza jednak ona – połączona z nim dwudziestoletnim wyczekiwaniem, niepokojem, potwornym stresem, repetycjami opowieści stamtąd, cieniami ofiar, które zamieszkały w jej głowie.
Jedno uważam za pewnik: Grażyna Jagielska to wyśmienita pisarka. Miłość z kamienia jest zapisem autoterapii – tak, ale nie tylko. Studium psychicznego „rozpadu i składania” wystarcza, by warto było czytać, doświadczając niemocy i nadziei. Opowieść ma swoje stałe punkty odniesienia: Lucjana, również pacjenta kliniki, z którym wymieniają się wyznaniami, Siwego (terapeutę, cierpliwie pytającego: „jakaś dobra myśl na dzisiaj, słoneczko?”) i pojawiające się we wspomnieniach rozmowy z mężem. I czytany od czterech lat list od męża, którego słowa nie są w stanie jej uspokoić: „… i już naprawdę nigdy nie pojadę w rejon, który uznasz za niebezpieczny. Dlaczego nie chcesz o tym pamiętać?”
Drugi ważny temat to współczesny świat, w którym wojna jest stanem permanentnym. „Przebieram w swoich wojennych wspomnieniach jak inne kobiety w biżuterii. Więc co na dzisiaj? Wojna w Górskim Karabachu, w Osetii Północnej, wybory w RPA?” Gruzja, Azerbejdżan, Tadżykistan, Afganistan, Sri Lanka, Czeczenia, Kongo, RPA – a to tylko wycinek świata, ten, którym „zajmował się” Wojciech Jagielski. Niespokojne miejsca i ludzkie historie, jak ta o Merabie Kakubawie, któremu pocisk oderwał głowę razem z kołnierzykiem, o Tai, gwałconej notorycznie przez żołnierzy, o chłopcu Samuelu, któremu kazano meczetą zabić rodzinę. Nie tylko taki jest świat. Bo we wspomnieniach są też cudne wyprawy do Indii, w głąb Afryki, świat oglądany oczami marzycieli, którzy chcieli życie spędzić w podróży. To było „zanim…”. Te obrazy są niedostępne dla kogoś, kto doświadczył sytuacji ekstremalnych. Nie da się wskrzesić dawnego oglądu: budowle sprzed stuleci czy egzotyczne pejzaże są wyblakłe.
Książkę Grażyny Jagielskiej można czytać jak reportaż z życia korespondenta wojennego. To trzeci temat. Jak wyglądają przygotowania (studia nad regionem), zabiegi, by dotrzeć na czas, szaleństwo przekraczania rozsądnych granic (inna nazwa: bohaterstwo), doświadczanie powrotu, sakramentalne: „– No to jestem”, szukanie pomysłu na artykuł, przeobrażanie się z korespondenta w pisarza. Świetne! A ponieważ równolegle czytałam tekst Wojciecha Jagielskiego o Afganistanie: Modlitwa o deszcz, więc wyznania o charyzmie Ahmada Szaha Massuda i ekscytację związaną z tym regionem przyjęłam jak dopełnienie afgańskiego tytułu. Więcej: obie książki są wobec siebie jak aneksy. Jedna uzupełnia reportaż z wojny portretem reportera, druga dodaje postaci „męża-korespondenta” wyobrażenie pracy reporterskiej, także warsztatowej.
W moim odczuciu ryzykiem Miłości z kamienia jest wyeksponowanie prywatności małżeństwa Jagielskich. Ryzykiem obustronnym – dla nich i dla czytelników, którzy mogliby ugrzęznąć w roli obserwatorów cudzego katharsis. Moja lektura broni się przed tym poślizgiem całkowicie. To, co prywatne wydaje się być kontrapunktem do tego, co uniwersalne. Zarówno gdy chodzi o koszty ekstremalnych zawodów, jak i o naturę relacji mężczyzny i kobiety.
Bo ja powiem szczerze: przeczytałam tę książkę dwa razy. Za drugim razem interesowała mnie wyłącznie symbiotyczna miłość. I nie daje mi ona spokoju.
Najpierw: jedność, której można pozazdrościć. „Ludzie mówią, że podstawą udanego związku są wspólne zainteresowania, nie miłość. Mieliśmy jedno i drugie, a przynajmniej bardzo długo tak sądziliśmy”. Sprawdzili się w podróży, która miała się nigdy nie skończyć. Bardzo długo utożsamiali swoje szczęście z byciem w drodze. Później jedno z nich będzie wciąż dokądś gnać (w innym stylu i celu niż pierwotnie), a drugie czekać.
Mówi się o „martwej przestrzeni” między nimi. O tym, że on odnalazł na wojnie ekscytację, „momenty pełnej obecności” i odtąd to, co jest esencją życia, było doświadczane oddzielnie. Ale symbiotyczność trwała. Jagielski potrzebował pewności, że świat Grażyny jest stabilny, że może wziąć jej trwanie jak amulet. Ona rozpadała się, gdy znikał, zawieszała się w wyczekiwaniu i ćwiczyła w przeżywaniu jego śmierci. I to nie podczas jednej wyprawy na wojnę, co można by spróbować ogarnąć wyobraźnią. Ale podczas 53 wojen rzeczywistych i następnych – urojonych.
Zadziwiające jest takie współistnienie. I przegapienie wszystkich znaków ostrzegawczych. Ona nie stawiła tamy destrukcji, on nie dostrzegł, że obciąża ją ponad miarę. „Jak mogłaś pozwolić zrobić sobie coś takiego?” – pyta Lucjan. I rzeczywiście wygląda to na syndrom bezradnej ofiary. Jednak gdy pada odpowiedź, ta postawa nie wydaje się już wcale postawą bierną. Przeważył Afganistan. Wspólna wyprawa i moment olśnienia, że to naprawdę wciąga. Stąd bierze się zrozumienie dla intensywności doznań. Stawiając veto pracy męża, musiałaby zabrać mu jego pasję. A – jak mówi w wywiadzie (DF) – pasja jest w życiu bezcenna, jest wartością, której ona nie mogłaby komuś odebrać.
Nie mam tu nic do komentowania. Ale jestem oszołomiona intensywnością tej relacji. Tym, że można się tak w kimś drugim zatracić. Albo odnaleźć (gra słów).
Historia Jagielskich jest traumatyczna, nie wolna od poczucia winy względem siebie nawzajem, względem bliskich czy nawet względem tych, których wojenne doświadczenia złowili w formę relacji (uwieczniając ból, ale mu nie zapobiegając). Ale jest wolna od pretensji, oskarżeń, żalu i brudu.
„Opowiadając Lucjanowi moją historię, zwykle zaczynam od tego, że mamy udane życie: ja i mój mąż korespondent wojenny. To nieodmiennie bawi Lucjana. (…) Pyta, czy widzę komizm takiego stwierdzenia. Ale ponieważ lada chwila się obrażę, przybiera na siłę poważny wyraz twarzy i już nie żartuje, mówi tylko, że to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto siedzi w zakładzie dla obłąkanych. Chyba to wyczuwam?”
„Myślę o tamtych czasach i nie odkrywam w nich żadnego błędu, jakby wszystko poszło dobrze, a my nie wyrządziliśmy sobie żadnej krzywdy. Może rzeczywiście nie zrobiliśmy nic złego, mieliśmy być właśnie tacy, jacy jesteśmy”.