Archiwa miesięczne: Marzec 2013

spacer

już prawie

To zdjęcie nie zostało zrobione w tym roku. Wystarczyłoby za komentarz. Wokół panoszy się zimowa anomalia. Kwiatów mi brak! Nie ma złotej forsycji, ani moich ulubionych cholernych szafirków. Nie kwitną jabłonie, ani wiśnie, ani żadne inne drzewostany. Krokusów nie ma, przebiśniegów, nawet wierzbowe bazie (czyli palmy) trzeba sobie wyhodować w domowym cieple. Co tu mówić o tych ciut późniejszych: fiołkach, błękitnej cebulicy syberyjskiej, o tulipanach czy żonkilach.

Może o coś chodzi w tym wybrakowaniu? Nie mogę z przekonaniem kwestionować pustostanu, bo we mnie samej jeszcze więcej bieli niż zieleni. Do suchych słoneczników mi bliżej niż do zielonej trawki. Aż nabieram podejrzeń… kto tu narzuca ton? – natura czy ja?

Poniżej obrazy z dzisiejszego spaceru. Czereśnie karnie stoją w rządkach, droga jest śnieżna (jeśli pominąć partie błotniste), słonecznikowe kikuty pamiętają zeszłoroczny sierpień (niewiele im przyjdzie z tej pamięci). A sarny sobie chyżo skaczą. Żurawie nie chciały ustawić się  do fotki, lecz zagadały żurawim klangorem. Znaczy: jest martwota i jest trochę życia. I ma się ku dobremu. 

Droga

czereśnie uszeregowane

Sarny w biegu

Zmarznięte słonecznikiKomu się marzy błękit przełamany szafirem, zieleń w tonacji słonecznej
lub jakieś krople pomarańczu – 
Temu życzę nasycenia oczu i myśli.

Komu potrzeba świeżych pąków, rozkwitających płatków, sukienek i kolorowych apaszek – przepowiadam, że nadejdą.
Może (bo dlaczegóż by nie) uda się niebawem ogrzać przy dobrych emocjach?

A komu potrzebne światło, nadzieja i pijana radość, to teraz jest najwłaściwszy czas, by tę potrzebę sobie uświadomić. I uwierzyć, że głód zostanie nasycony.
Bo nie ma że ściana to już koniec. Coś musi/może być za ścianą.
Prawie na pewno. ;)

Skłamałam, że nie ma krokusów. W ogródku przykucnęło kilka – ale i ja musiałam przyklęknąć, by je dostrzec.

Krokusiątko

czekam na pretekst

Była taka intencja, w imię której w krótkim czasie nadrabiałam filmowe zaległości. Na co dzień mam poczucie umiarkowanego nasycenia, w kinie bywam często, dokarmiam się tym, czego mi trzeba, wiem, co gości na ekranach i co jest nagradzane. Jestem tak jakby up-to-date. Tak jakby, bo jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że wszystko, co hitowe, oscarowe i nagradzane mija mnie bokiem. Stąd się wzięło nadrabianie. 

Obejrzałam: Skyfall, Lot, Poradnik pozytywnego myślenia, Życie Pi, Operację Argo, Wroga numer jeden i przypomniałam sobie Bestie z południowych krain. I niczym polska Edith Piaff – wyznaję, że „niczego nie żałuję”, ale też nie ma tak, bym bez któregoś tytułu nie mogła się obejść. I o żadnym nie mam potrzeby pisać. Niepokoi mnie to, bo kto wie, czy  we mnie coś nie strzykło, czy nie zgubiłam sprężynki albo-co. Taki nietalent do mówienia o amerykańskim kinie czuję, że aż niepodobna. Więc coś powiem, żeby potwierdzić przez zaprzeczenie.

Skyfall

SKYFALL. Najlepsza jest piosenka Adele. Najbardziej odpychający – Javier Bardem. Co zamierzone, bo ten blondynek to schwartz charakter. Scena z wyjmowaniem zębów zapadła mi w pamięć. Raoul Silva, jak się okazuje, został porzucony i zdradzony. Miał się ratować cyjankiem ukrytym w zębie, ale jak go wydłubał, to mu wyżarło jamę ustną. To na mnie podziałało. Gdy Bardem wyjął szczękę, by pokazać kikutki ząbków, to mu uwierzyłam. I już się nie dam nabrać na jego zdjęcia cywilne. 

Co do meritum: świat potrzebuje zbawicieli. Nawet jeśli pani prokurator wpiera Judi Dench (M.), że jej czas się skończył, to oczywiście, że nie. Potrzebujemy starej gwardii, choćby nie wyrabiała normy na ćwiczeniach. Ważne, by czuwali, gdy zapada zmrok. A nowoczesne gadżety (np. radio) niech będą z nimi.

Operacja ArgoOPERACJA ARGO i Ben Affleck w podwójnej roli. Za kamerą i przed nią. W zasadzie: ja tę opowieść kupuję. Jest amerykańska do szpiku kości, nawet jeśli czas ekranowy wskazuje na przewagę Azji. Zdarzyło się naprawdę: w 1980 roku Tony Mendez uratował sześcioro Amerykanów (pracowników ambasady), nad którymi wisiała realna groźba unicestwienia przez reżim Chomeiniego. Zainspirował się Planetą małp, Hollywood miało okazję przetestować swoją magię i z testu wyszło jak konferansjer w przebraniu, co to zapodaje bajer, ale przesłanie ma czyste. Podobno rolę agenta FBI miał zamiast Afflecka grać Brad Pitt. Nie ma szkody. Affleck jest w stylu nieheroicznym, niepozornym, rozumiejącym. Aż dziw, że powierzeni mu nieszczęśnicy nie dowierzają Mendezowi i nie pozwalają sobie na łatwy optymizm. Scena ucieczki na lotnisku, na oczach wroga, rozgrywa się w napięciu, które potęguje improwizacja i nieobliczalność. Skoro to wszystko szczera prawda, to nie mam co grymasić, że finał jest rodem z baśni. Choć jest. I mogę tylko powtórzyć: amerykański hero zbawi świat. Trzeba mu tylko dać szansę.

LotLOT. Denzel, Denzel Washington!, on to potrafi rozpieprzyć scenariusz i poskładać go podług własnych reguł. Tak się przynajmniej zdaje, gdy niepokorny pilot, cudowny wybawiciel niemal setki dusz, roznosi na kawałki zawodowy ethos, fruwa z promilami, idzie w zaparte, serwuje sobie końskie dawki, po czym trzeźwieje od koki. Na dzień dobry mit mamy roztrzaskany. Cały środek filmu to niemal  instruktaż z upadków człowieka nałogu. Bez niespodzianek, choć gra bezbłędna:  jak zechce, to rzuci, AA nie dla niego, czepialscy nie mają racji, a exżona i roszczeniowy syn robią za krzyż pański, coby udręczyć biedaka do cna. Walka z głupotą świata i walka z samym sobą. Scena w sądzie, po której spodziewamy się brudnego kłamstwa, okazuje się właśnie tą, którą chciałabym zobaczyć raz jeszcze. Pada pytanie: „Czy w pana opinii znalezione butelki zostały opróżnione przez Katerinę M.?” [stewardessę, która nie przeżyła wypadku]. Brzydko kłamać, ale już wiemy, że to dla kapitana Whipa „naturalne”. A tu proszę: „W mojej opinii co?” Wiem, że psuję suspens tym, którzy nie widzieli. Ale tu właśnie następuje ładny efekt przekroczenia kreski. O jeden most za daleko. Dalej nie można. Bo mniejsza o zasady, które dawno zszargane, mniejsza o rację, logikę i pragmatyzm. Po prostu czasem robi się coś takiego, co może nas pogrążyć (a często ocala), tylko dlatego, że jakaś sprężynka jest już naciągnięta do granic i po prostu musi odsprężynkować na powrót. I to jest w takim stopniu świetnie, w jakim nieświetne jest zakończenie. Szkoda, że nikt w Ameryce nie wpadł na pomysł… Niemożliwe! Szkoda, że jeśli wpadł, to nie miał siły przebicia – ktoś, kto by cenzurował heroiczne zakończenia. Kto by wycinał padające w finale zdania typu: „Kim jesteś?” oraz wszelkie bębenki, wygrywające triumfalne tony zbawcom, wybawicielom, agentom ostatniego ratunku, herosom po przejściach.

Życie PiJa tu mogę nie mieć racji. Ale cóż. I tak powstrzymuję swą opinię o Richardzie Parkerze – tygrysie bengalskim z Życia Pi, dzięki któremu powinnam uwierzyć w Boga. Owszem, zrobiły na mnie wrażenie rzesze surykatek, ale przypowieściowa formuła, choć prowadzi do jakiegoś zbawienia, zawiesza się dla mnie na drodze krzyżowej: nie mogę przez nią przebrnąć. Może to dlatego, że nie czytałam Yanna Mantela i nie docieram do głębi? Może za dużo amerykańskich filmów w krótkim czasie? Za dużo pozytywnego myślenia? 

być jak Kazimierz Deyna

Być jak Kazimierz Dejna, reż. Anna Wieczur-Bluszcz, Polska 2013

Coś się udało. Duże brawa! Bezpretensjonalna komedia obyczajowa – z fajnym sportowym lejtmotywem, z dojrzewającym narratorem, z wyrazistymi postaciami (a każda z cieniem słabości i blaskiem ciepła), z metamorfozą świata w tle, wreszcie: z przesłaniem, które jest proste, lecz przekonujące. Bo chodzi o to, by być jak Kazimierz Deyna: robić to, co się umie, najlepiej jak się da, nawet gdy cały stadion gwiżdże. 

Być jak Kazimierz Dejna. Plakat

Kazimierz Deyna to niezrównany idol, jego filmowy imiennik rodzi się w październiku 1977 roku, w dniu, gdy w meczu Polska – Portugalia Deyna strzelił bramkę, która zadecydowała o awansie do  mistrzostw świata. A po chwili tłum wygwizdał go, przypominając sobie, że Deyna gra w barwach Legii. Głupie gwizdy, ale zawsze trzeba brać pod uwagę, że mogą się i nam przytrafić, i że nie muszą być przeszkodą. 

Zaczyna się więc opowieść w dniu meczu i kończy 30 lat później, w analogicznych okolicznościach: rodzi się dziecko bohatera, a Ebi Smolarek dwoma golami w meczu z Portugalią (2006) budzi nadzieje Polaków na kolejne triumfy. Na tym rola piłki nożnej się nie kończy, choć gdyby ktoś nie zamierzał śledzić wątku płonnych marzeń o zrobieniu z syna sportowca, to ma do wyboru kilka innych tematów, równie istotnych.

Jako że narratorem jest Kazik (grany przez dwóch aktorów: Olka Starucha i Marcina Korcza), więc historia prowadzona jest z takiej mikroperspektywy. Rodzina, szkoła, kumple, dziewczyny…, szukanie swego miejsca. A w tle szaleją przemiany: rozsypuje się PRL, raczkuje kapitalizm, nadchodzi czas „zmywaka w Anglii”. I okazuje się, że można uniknąć rozrachunków, biadoleń, polskich traum.

Mamy tu kino gatunkowe: miks składników i gdyby film rozłożyć na elementy – to żadnej w nich ekstrawagancji, ekstra oryginalności ani mega odkryć. I cała sztuka w tym, jak się wyważy i połączy. Niby proste. Wszyscy wiedzą, jak się gotuje pomidorową, a każdemu wychodzi inaczej. Annie Wieczur-Bluszcz wyszło coś arcyudanego. Film ciepły, dowcipny, lekki, ale nie tak, by nie miał swojej wagi. Film, dający się oglądać po kilkakroć, może dlatego, że nie ma przypisanej idei (ekstraktu), którą by ilustrował. Najtrudniej wycenić żarty, bo subiektywne wyczucie nie jest miarodajne. Są komiczne sceny i jest duża vis comica aktorów. Ta ostatnia potwierdza, że trafnie obsadzono role – od tych głównych po epizodyczne.

Świetny jest Przemysław Bluszcz w roli Stefana, ojca Kazika. Dziadek-nonkonformista (Jerzy Trela), z uchem wyławiającym audycje Wolnej Europy. Może trochę przywołuje swą grą postać kloszarda z Anioła w Krakowie, tak mi zasugerowano, ale to jest taka gra, której się chce w dużych dawkach. Gabriela Muskała – wyznaję: moja ulubiona polska aktorka. Powinno się dla niej role pisać. Subtelna, silna (Wymyk!), a okazuje się, że również zabawna. Scena porodu, w której z cichej, przestraszonej kobietki przeobraża się w furię, znajdującą upust w przekleństwach – mistrzostwo! Podobnie jak łzy nad Isaurą. Jest świetna – tam, gdzie scena skrojona jest na nią i tam, gdzie po prostu współtowarzyszy.

Dla urozmaicenia można sobie pokibicować i innym postaciom: nauczycielce (Małgorzata Socha), trenerowi (Michał Piela), kumplom Kazika i wszystkim mistrzom ról drugoplanowych i epizodów. 

Anna Wieczur-BluszczA dla mnie największym odkryciem jest postać reżyserki. Anna Wieczur-Bluszcz (1974). Związana przez pewien czas z teatrem (Legnica), teraz debiutuje jako twórca filmowy. Debiut niewczesny, ale gotowy, bez pretensji do nie wiadomo czego i bez precedensu. Bo – choć może mówię na wyrost i z zaćmieniem pamięci – niewiele jest w  polskim kinie takich opowieści.

Jest również współscenarzystką, razem z Radosławem Paczochą (od jego noweli zaczął się pomysł) obmyśliła narrację i dialogi. 

Bardzo polecam odcinek FilmWebowego Gustu filmowego, w którym można wysłuchać jej wypowiedzi. Dawno nie słuchałam w tym cyklu kogoś, w kim byłoby tyle pasji, refleksji i wiary w kino, a tak mało egocentryzmu. [Choć w tego rodzaju akcji egocentryzm nie jest grzechem.] Gdy się słucha, jak opowiada o Sprawie Kramerów, Dzieciątku z Macon, Krzyku kamienia, Pod osłoną nieba to nabiera się „podejrzeń”, że dla niej kino jest bardzo bliskie życia. Mówi o kinie, które coś zmienia… To zazwyczaj brzmi górnolotnie, ale jeśli weźmiemy pod uwagę poszerzenie naszej empatii i postawienie ważnych pytań, czy choćby zmianę naszych emocji – to chętnie przytaknę takiej ufności i nadziei. Bliskie mi jest przypatrywanie się sztuce opowiadania, sposobom prowadzenia narracji. Naprawdę, przyjemnie posłuchać i poznać.

 

w lustrze cytatu

Monika Rakusa, 39,9, Wydawnictwo W.A.B. (seria z miotłą), 2008 (e-book)

W e-bookowych księgarniach dziś szaleństwo przecen. Nie dziwota: główny target ma swe kalendarzowe święto. A ponieważ odkąd korzystam z Kindle`a, nabywam książki bez skrupułów, więc obrosłam w teksty kobiece i o kobietach. Jeszcze nie wiem, co mi to da. Ale już trafiłam na lusterko. Nie żeby w skali 1:1, ale też się nie wyprę, że mi to czegoś nie przypomina. Nie żeby osobiście, ale tak generalnie, ogólnie: par excellence kobiecość.

[noworoczne zapiski w notesie; to ledwie 1/5 zdania]

Monika Rakusa, 39,9

1 stycznia Dzień postanowień Do moich czterdziestych urodzin powinnam: schudnąć znacznie ale mimochodem bo za bardzo skupiam się na sobie i chciałabym też sprawdzić czy mogę jeszcze działać na mężczyzn a kiedy to sprawdzę musi mi przestać na tym zależeć żeby za bardzo nie skupiać się na mężczyznach i muszę przestać być naiwna a równocześnie mieć większe zaufanie do świata i do mojego męża który jest dobrym człowiekiem i wcale niekoniecznie zamieni mnie już niedługo na swoją przeraźliwie młodą sekretarkę a gdyby zamienił to nie przejmować się ostatecznie przecież gramy z sekretarką w zupełnie innych ligach i muszę z godnością skończyć te czterdzieści lat a równocześnie postarać się wyglądać młodziej choć powinnam także w końcu dojrzeć i równocześnie nie czuć się tak bardzo stara i tak jakbym swoje życie przeżyła już ze sto razy tym bardziej że życia szczęśliwie nie można przeżywać sto razy ani nieszczęśliwie (…)

bo przecież nie wierzę wprawdzie w ludzkość ale w człowieka wierzę więc zgodnie z tą wiarą powinnam nie zgadzać się z tym przeraźliwym stwierdzeniem z którym się całkowicie zgadzam że świat to jedna wielka restauracja i muszę być mniej sentymentalna bo to się kłóci z moimi poglądami które zdają się odrobinę niespójne i naprawdę intelektualnie nie zgadzam się z własnymi emocjami (…)

i powinnam nie skreślać dni w kalendarzu tak jakbym wierzyła że życie się jeszcze zacznie bo co się ma właściwie zacząć i powinnam być lepsza dużo lepsza i nie tracić wiary w siebie jeśli temu wszystkiemu nie sprostam bo przecież możliwe że nie sprostam a muszę się akceptować taką jaką jestem (…)”

miłość jako symbioza

Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2013

Grażyna Jagielska. Milość z kamienia

Żona korespondenta wojennego, laureata nagród dziennikarskich i literackich, niewątpliwej osobowości świata ambitnych i wnikliwych mediów, napisała książkę o cenie, jaką oboje zapłacili za intensywność wojennych zbliżeń.
Miała to być forma terapii, o czym informują dwa pierwsze zdania:
Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty”. 

Trzy razy towarzyszyła mężowi, by zrozumieć, co buduje między nimi mur. On był na 53 wojnach. Traumy doświadcza jednak ona – połączona z nim dwudziestoletnim wyczekiwaniem, niepokojem, potwornym stresem, repetycjami opowieści stamtąd, cieniami ofiar, które zamieszkały w jej głowie. 

Jedno uważam za pewnik: Grażyna Jagielska to wyśmienita pisarka. Miłość z kamienia jest zapisem autoterapii – tak, ale nie tylko. Studium psychicznego „rozpadu i składania” wystarcza, by warto było czytać, doświadczając niemocy i nadziei. Opowieść ma swoje stałe punkty odniesienia: Lucjana, również pacjenta kliniki, z którym wymieniają się wyznaniami, Siwego (terapeutę, cierpliwie pytającego: „jakaś dobra myśl na dzisiaj, słoneczko?”) i pojawiające się we wspomnieniach rozmowy z mężem. I czytany od czterech lat list od męża, którego słowa nie są w stanie jej uspokoić: „… i już naprawdę nigdy nie pojadę w rejon, który uznasz za niebezpieczny. Dlaczego nie chcesz o tym pamiętać?”

Drugi ważny temat to współczesny świat, w którym wojna jest stanem permanentnym. Przebieram w swoich wojennych wspomnieniach jak inne kobiety w biżuterii. Więc co na dzisiaj? Wojna w Górskim Karabachu, w Osetii Północnej, wybory w RPA?” Gruzja, Azerbejdżan, Tadżykistan, Afganistan, Sri Lanka, Czeczenia, Kongo, RPA – a to tylko wycinek świata, ten, którym „zajmował się” Wojciech Jagielski. Niespokojne miejsca i ludzkie historie, jak ta o Merabie Kakubawie, któremu pocisk oderwał głowę razem z kołnierzykiem, o Tai, gwałconej notorycznie przez żołnierzy, o chłopcu Samuelu, któremu kazano meczetą zabić rodzinę. Nie tylko taki jest świat. Bo we wspomnieniach są też cudne wyprawy do Indii, w głąb Afryki, świat oglądany oczami marzycieli, którzy chcieli życie spędzić w podróży. To było „zanim…”. Te obrazy są niedostępne dla kogoś, kto doświadczył sytuacji ekstremalnych. Nie da się wskrzesić dawnego oglądu: budowle sprzed stuleci czy egzotyczne pejzaże są wyblakłe.

Książkę Grażyny Jagielskiej można czytać jak reportaż z życia korespondenta wojennego. To trzeci temat. Jak wyglądają przygotowania (studia nad regionem), zabiegi, by dotrzeć na czas, szaleństwo przekraczania rozsądnych granic (inna nazwa: bohaterstwo), doświadczanie powrotu, sakramentalne: „– No to jestem”, szukanie pomysłu na artykuł, przeobrażanie się z  korespondenta w pisarza. Świetne! A ponieważ równolegle czytałam tekst Wojciecha Jagielskiego o Afganistanie: Modlitwa o deszcz, więc wyznania o charyzmie Ahmada Szaha Massuda i ekscytację związaną z tym regionem przyjęłam jak dopełnienie afgańskiego tytułu. Więcej: obie książki są wobec siebie jak aneksy. Jedna uzupełnia reportaż z wojny portretem reportera, druga dodaje postaci „męża-korespondenta” wyobrażenie pracy reporterskiej, także warsztatowej. 

W moim odczuciu ryzykiem Miłości z kamienia jest wyeksponowanie prywatności małżeństwa Jagielskich. Ryzykiem obustronnym – dla nich i dla czytelników, którzy mogliby ugrzęznąć w roli obserwatorów cudzego katharsis. Moja lektura broni się przed tym poślizgiem całkowicie. To, co prywatne wydaje się być kontrapunktem do tego, co uniwersalne. Zarówno gdy chodzi o koszty ekstremalnych zawodów, jak i o naturę relacji mężczyzny i kobiety. 

JagielscyBo ja powiem szczerze: przeczytałam tę książkę dwa razy. Za drugim razem interesowała mnie wyłącznie symbiotyczna miłość. I nie daje mi ona spokoju. 

Najpierw: jedność, której można pozazdrościć. „Ludzie mówią, że podstawą udanego związku są wspólne zainteresowania, nie miłość. Mieliśmy jedno i drugie, a przynajmniej bardzo długo tak sądziliśmy”. Sprawdzili się w podróży, która miała się nigdy nie skończyć. Bardzo długo utożsamiali swoje szczęście z byciem w drodze. Później jedno z nich będzie wciąż dokądś gnać (w innym stylu i celu niż pierwotnie), a drugie czekać. 

Mówi się o „martwej przestrzeni” między nimi. O tym, że on odnalazł na wojnie ekscytację, „momenty pełnej obecności” i odtąd to, co jest esencją życia, było doświadczane oddzielnie. Ale symbiotyczność trwała. Jagielski potrzebował pewności, że świat Grażyny jest stabilny, że może wziąć jej trwanie jak amulet. Ona rozpadała się, gdy znikał, zawieszała się w wyczekiwaniu i ćwiczyła w przeżywaniu jego śmierci. I to nie podczas jednej wyprawy na wojnę, co można by spróbować ogarnąć wyobraźnią. Ale podczas 53 wojen rzeczywistych i następnych – urojonych. 

Zadziwiające jest takie współistnienie. I przegapienie wszystkich znaków ostrzegawczych. Ona nie stawiła tamy destrukcji, on nie dostrzegł, że obciąża ją ponad miarę. „Jak mogłaś pozwolić zrobić sobie coś takiego?” – pyta Lucjan. I rzeczywiście wygląda to na syndrom bezradnej ofiary. Jednak gdy pada odpowiedź, ta postawa nie wydaje się już wcale postawą bierną. Przeważył Afganistan. Wspólna wyprawa i moment olśnienia, że to naprawdę wciąga. Stąd bierze się zrozumienie dla intensywności doznań. Stawiając veto pracy męża, musiałaby zabrać mu jego pasję. A – jak mówi w wywiadzie (DF) – pasja jest w życiu bezcenna, jest wartością, której ona nie mogłaby komuś odebrać.
Nie mam tu nic do komentowania. Ale jestem oszołomiona intensywnością tej relacji. Tym, że można się tak w kimś drugim zatracić. Albo odnaleźć (gra słów).

Historia Jagielskich jest traumatyczna, nie wolna od poczucia winy względem siebie nawzajem, względem bliskich czy nawet względem tych, których wojenne doświadczenia złowili w formę relacji (uwieczniając ból, ale mu nie zapobiegając). Ale jest wolna od pretensji, oskarżeń, żalu i brudu. 

„Opowiadając Lucjanowi moją historię, zwykle zaczynam od tego, że mamy udane życie: ja i mój mąż korespondent wojenny. To nieodmiennie bawi Lucjana. (…) Pyta, czy widzę komizm takiego stwierdzenia. Ale ponieważ lada chwila się obrażę, przybiera na siłę poważny wyraz twarzy i już nie żartuje, mówi tylko, że to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto siedzi w zakładzie dla obłąkanych. Chyba to wyczuwam?”

„Myślę o tamtych czasach i nie odkrywam w nich żadnego błędu, jakby wszystko poszło dobrze, a my nie wyrządziliśmy sobie żadnej krzywdy. Może rzeczywiście nie zrobiliśmy nic złego, mieliśmy być właśnie tacy, jacy jesteśmy”.

sugar man

Sugar Man, reż. Malik Bendjelloul, Szwecja, Wielka Brytania 2012

Cold FactSixto Rodriguez. Zapamiętać. Obejrzeć film – raz, drugi. Kupić płytę (soundrack) i słuchać w kółko. Uśmiechać się, nucić pod nosem, dopasować krok, oddech i przestroić myśli. No, niewiarygodne! Chyba ściema, choć podobno wcale nie. Ale nawet gdyby ktoś dołączył aneks do mitu albo listę pytań o scenariuszowe białe plamy, nic a nic to nie znaczy, bo ja jestem zachwycona jak rzadko kiedy. Okey, mam skłonność do zachwytów – ale ten jest szczególny, bo trafia na przednówkowy głód i go syci. Jak się ten stan utrzyma do początku wiosny, to słowo daję – odfrunę jak nic!

Zatem: radzę omijać wszelkie recenzje i sprawdzić rzecz naocznie i nausznie: Sugar Man, dokumentalny film pełnometrażowy (laureat Oscara w tej kategorii) poświęcony muzykowi, Sixto Rodriguezowi, jego piosenkom, ludziom, którym one dały siłę lub po prostu zamieszkały w ich życiu oraz temu, że los jest nieprzewidywalny i czasem mówisz: „to już koniec”, a to dopiero początek. :)

Coming From RealityI wonder how many times you’ve been had
And I wonder how many plans have gone bad
I wonder how many times you had sex
I wonder do you know who’ll be next
I wonder I wonder, wonder I do (I Wonder)

Jest więc tak: ciekawy człowiek, świetne piosenki (bardzo zgrabne tłumaczenie w filmowych napisach; nie potrafię tak ładnie ująć po polsku tych fraz, więc zostawiam oryginał) i kapitalna przygoda, jaka stała się udziałem fanów poszukujących mistrza.

Sixto Rodriguez żył jak włóczęga, bywał w pubie „Kanał”, gdzieś w Detroit. Dwóch muzycznych producentów usłyszało go i postawiło na niego jak na czarnego konia. Tego wieczoru na ulicach była mgła, w pubie dym i tylko on był wyrazisty. Wydał płytę Cold Fact (1970), którą kupiła ledwie garstka, potem drugi album – Coming From Reality (1971) – bez zmian. Ci, którzy zainwestowali w Rodrigueza zachodzili w głowę „dlaczego?”. „Myśleliśmy, że będzie wielki, a nie osiągnął nic”. Może okładka nie taka, może nie czas na Latynosów (Rodriguez ma korzenie meksykańsko-indiańsko-europejskie), jak by nie było, trzeba przegnać mrzonki: obstawić inne nazwiska, wrócić do pracy na budowie.  

And you claim you got something going
Something you call unique
But I’ve seen your self-pity showing
And the tears rolled down your cheeks. (Crucify Your Mind)

Soundtrack

Dwadzieścia lat później Cold Fact podbija RPA. Legenda głosi, że  dzięki egzemplarzowi przywiezionemu do Kapsztadu przez młodą Amerykankę. Odcięci od świata Afrykanerzy – w czasach Apartheidu – nie mają pojęcia, że słuchają artysty, który na rodzimym rynku poniósł fiasko. Tu zrobił furorę. Jego teksty zna każde dziecko, pirackie albumy (dziki przemysł fonograficzny tamtych lat) są wszędzie. Jest popularny jak Elvis Presley, Jimi Hendrix, Simon & Garfunkel, Rolling Stonesi i Bob Dylan razem wzięci. 

Piosenki jak elementarz: Sugar Man, I Wonder, Sandrevan Lullaby, Establishment Blues, Crucify Your Mind, I Think of You, Cause…

Just a song we shared, I’ll hear
Brings memories back when you were here
Of your smile, your easy laughter
Of your kiss, those moments after
I think of you,
and think of you
and think of you. (I think of you)

Dekadę później zaczyna się śledztwo, Szukanie Sugar Mana. I o tym jest ten film. O zwrotach akcji, niespodziankach, zmartwychwstaniach, o fajnych facetach, którzy są sobą (niezmienni), gdy marzą o byciu artystą, gdy biorą się do roboty, której poza nimi nikt nie chce wykonywać i gdy świat  w ekstazie składa im hołd. Jakby to nie miało znaczenia. Chciałoby się powiedzieć: niemożliwe. I chciałoby się wierzyć, że czemu nie.

I jeszcze o tym, jak fajne mieć tajemniczych idoli. I o tym, że biedni ludzie mają bogate marzenia. Że głupia sprawa łamać zasady Legalnej Kultury, choć niewyrazistość prawa czasem aż świerzbi, by piracić. Jeszcze o tym, jakie to musi być dziwne: zobaczyć swoja fotkę na kartonie od mleka albo usłyszeć w słuchawce głos, którego nie można nie rozpoznać, a który trudno uznać za realny.

I wonder about the love you can’t find
And I wonder about the loneliness that’s mine
I wonder how much going have you got
And I wonder about your friends that are not
I wonder I wonder, I wonder I do (I Wonder)