Wojciech Kłosowski, Nauczyciel Sztuki, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, Warszawa 2013
[dygresja wprowadzająca]
Moja ulubioną książką Artura Péreza-Reverte`a jest Klub Dumas. Dwie intrygi, splecione niczym warkocz, obie bibliofilskie. Jedna dotyczy księgi diabelskiej, druga sprawdzenia oryginalności rękopisu Wina andegaweńskiego (czterdziestego drugiego rozdziału Trzech muszkieterów Aleksandra Dumas). Kipi od przygód, zwodzi i erudycyjnie zaskakuje (kurs introligatorski i ogólnobibliofilski w pigułce). A wspominam o niej ze względu na jej zamaszysty ukłon w stronę literatury, której patronuje Dumas. Muzy lekkiej, ale mistrzowskiej. Stoją za nią murem czytelnicy o różnych rodowodach: nastolatki i ci zza smugi cienia, kucharki i profesorowie, optymiści i maruderzy (no chyba, że marudzą ciut zanadto).
„Kiedy ludzie dojrzewają, stają się flaubertystami albo stendhalistami, opowiadają się za Flaubertem, Lampedusą, Garcíą Marquezem, Durrellem czy Kafką… Zaczynamy się od siebie różnić, czasem nawet kłócimy się. Ale jednym mrugnięciem potrafimy się porozumieć na gruncie paru magicznych książek i autorów. Dzięki nim poznaliśmy kiedyś świat literatury bez potrzeby wyznawania jakichś dogmatów czy wkuwania mętnych teoryjek. To nasza prawdziwa wspólna ojczyzna: opowieści wierne nie temu, co człowiek widzi, ale temu, o czym marzy.”
***
Tego rodzaju historie lubią kostiumy, czasem określa się je mianem powieści płaszcza i szpady. Mają bohaterów, o których wierny czytelnik jest gotów stoczyć prawdziwy bój. Bo ulepieni są z tego, co wzięte jest ze snów. Tak, trochę są od nas inni, może dlatego, że ich świat wyraźniej rozróżnia podłość i poczciwość, blagę i honor. Na ogół ten, kto ma dobre intencje, ma również szansę na happy end. Ale tak ładnie szafują przygodami, że postać, za którą trzymamy kciuki ujawnia swą fantazję, talent do wpadania w tarapaty, szelmowski wdzięk i czystą duszę.
I ja na powieści z taką aurą trafiam rzadko. A tym razem trafiłam i jestem trafiona. Czytałam, nie mogąc się oderwać. Od pierwszych zdań. Zanim więc wyszczególnię elementy, chcę zadeklarować, że po prostu całość dobrze się czyta, że na letnią porę jest to lektura w sam raz, i że zalecałabym ją szczególnie tym, którzy w czytelniczym repertuarze mają na co dzień inne kwiatki (eseje, reportaże, powieści z niejednoznacznym, lecz dość rozchwianym obrazem świata).
W osobnym wpisie skopiowałam słowo od Autora, ono jest próbką i najlepszą zapowiedzią. Pisane z perspektywy XXI-wiecznej Salamanki, przenosi nas w świat Hiszpanii sprzed 473 lat. Renesansowa Europa (Anno Domini 1540), gdzieś za murami Zamku Nájer, za rogatkami, za linią Pirenejów (dalej lub bliżej)… toczy się to, co z grubsza znamy. Mikołaj Kopernik za trzy lata skończy swój heliocentryczny traktat (tu ważniejszy jest fikcyjny astronom Abu Dżafar al-Faradi, który z Nájer pisze do Nicolasa listy). Luter odłączył się od kościoła, podobnie Henryk Tudor, zwiera szeregi Wielka Inkwizycja, która na zimne dmucha, więc – paradoksalnie – rozpala stosy. Napięcia między „prawowitymi” wyznawcami jedynie słusznej wiary, a przeróżnymi odszczepieńcami (Żydami, muzułmanami, chrześcijanami odnajdującymi nowe ścieżki) dorzucają do średniowiecznego fanatyzmu kolejne drzazgi. Ale jesteśmy trochę ponad tym, bo Hiszpania, dzięki innym zbiegom przypadków (historia alternatywna), okazuje się być krainą tolerancji, otwartości, admiracji nauki i sztuki. Nade wszystko Sztuki, czyli kunsztu szermierczego, pojmowanego jednak szerzej, obejmującego nie tylko sprawność fizyczną i znajomość taktyki, lecz imponującą bystrość refleksu, zamysłu, filozofii działania.
Walor pierwszy: bohaterowie
Chwila namysłu, kogo tu ustawić w roli lidera. Jasne, że nie inkwizytora. Jean-Claude Hobereau pojawia się stosunkowo późno, jest bezdyskusyjnie czarnym charakterem, może aż nadto. Pozostali – zgodnie z regułą gatunku – budzą uczucia ciepłe, czasem podziw, czasem pobłażanie, na ogół chęć mrugnięcia i przyklaśnięcia, choć trucicielska intryga rodzi też zrozumiałą podejrzliwość.
Dwór księcia Ferdynanda kwitnie. Przyciąga otwarte umysły, adeptów mądrości wszelakiej, ludzi sprytnych i przedsiębiorczych. Nie, nie, to nie bajka. W jednej z pierwszych scen obserwujemy masakryczną jatkę w oberży, więc wiadomo, że zbóje i łajdaki, niczym rewers przy awersie, istnieją na mocy logiki i symetrii. Książę jest tolerancyjny, toteż chrześcijanie wespół z muzułmanami i żydami stapiają się w jedno, do czasu. Na konkurs szermierczy, mający wyłonić nauczyciela Sztuki dla książęcego syna, Filipa, zjeżdża wielu słynnych adeptów Sztuki.
Między innymi Gaspar De Los Reyes – można powiedzieć, że to jest d`Artagnan numer jeden. Intrygujący Otso de Irrunea i Manuel Covadonga budzą czujność i możliwość obstawiania, czy przeważy w nich blask czy mrok. Świetny jest unikający szermierki, lecz kochający architekturę i matematykę, książę Filip. Zaskakujące są postaci dziewięciolatków (Francisco i Miriam). I professore Abraham, mój ulubieniec. Zanim okaże się mistrzem, jawi się po trosze rozkojarzonym intelektualistą spoza głównej rozgrywki. Scena (sekwencja) wiążąca jego losy z Gasparem to jeden z lepszych fragmentów powieści. Nieco symetrycznie skonstruowana jest przeorysza Marguerite (bo również mądra, choć z racji bycia zakonnicą, niestety, mniej grzeszna). Lubię te fragmenty, gdy objaśnia Ruth, co znaczy być Widzącą i że to żadna magia, lecz umiejętność słuchania wewnętrznych głosów i obserwowania świata, czucie ciała i pamięć snów. No tak, w ogóle kobiety są tu spirytus movens całej akcji. Racjonalna matematyczka Ruth, pracująca nad traktatem geometrycznym i medyczka Siham an-Nabi, której można zaufać, bo leczy ciało i duszę jednocześnie (z postaci kobiecych to mój typ) i rozsądna Izabela, i lekko się prowadząca, o lotnym umyśle Soledad albo wcielenie cichej kobiecej siły – Manuela.
Walor drugi: erudycja bliska życia
Naprawdę niezwykła sprawność przedstawiania kwestii abstrakcyjnych i z przyzwyczajenia powiem: zawiłych, w sposób klarowny i bliski doświadczeniu. Wojciech Kłosowski zasługuje na tytuł „mestre”. Czy to będzie partia szachów, czy obliczenia architektoniczne, zadanie geometryczne, wywód medyczny, czy – nade wszystko – opis gry szermierczej: z ręką na sercu, nie ominęłam ani linijki. Bywa że bohaterowie po prostu wchodzą w rolę nauczycieli i prowadzą ku czemuś swoich uczniów. Wtedy podglądamy lekcję. Ale jak mówi Abraham: „– A cóż nie jest lekcją? Wszystko wkoło to tak naprawdę jedna niekończąca się lekcja”. Na szczęście bez cienia nudy. No, może przez chwilę księżna Izabela znużona słucha wykładu o formułach sylogizmów, ale na naszych oczach teoria staje się praktyką. Nauczyciel Sztuki zaraża pasją zgłębiania arkanów wiedzy i testowania ich w życiu.
Najsmaczniej podana jest sama Sztuka, której zasady są przekładalne na wiele innych stref i poziomów. Może obowiązują po prostu w międzyludzkich relacjach, może są furtką do uczuć wyższych. Walcz i praktykuj sztukę w obronie słabych i ku przestrodze niesprawiedliwych – głosi sentencja pierwszych wtajemniczeń. Bądź gotów poświęcić się bardziej, niż przewiduje to twój przeciwnik. I tak, by pomagać w sam raz. Poniżej mentorska uwaga Mistrza – należy zaznaczyć, że ton opowieści inkrustowany jest takimi mądrościami z dużym wyczuciem, nie tracąc na lekkości.
„– Każdy ma obowiązek bronić się też sam. I bronić innych podług sił swoich. Bronić słabych «za bardzo», to bronić ich tak, że poczują się zwolnieni z obowiązku własnej odwagi. Że będą jak dzieci chowające się za płaszcz ojca. My mamy ich bronić tak, że dołączą do nas, że staną też sami do obrony. Rozumiesz? Mamy ich umocnić w ich odwadze, a nie zastępować ich odwagi naszą własną. «Za bardzo» jest wtedy, kiedy im opadają ręce, gdy mówią sobie: «No, ja tu nic nie poradzę, musiałbym być takim mistrzem jak on». Dlatego nie wolno nam popisywać się. Mamy obowiązek pokazywać ludziom, że każdy może się bronić”.
Uznaję ten walor za szczególny, tym bardziej, że zaspokaja czytelniczy (człowieczy) głód podążania za mistrzem. Na co dzień na taką ufność zdobywamy się rzadko i raczej własne doświadczenie, rozczarowania i sceptycyzm występują w roli dyżurnej busoli. Literatura czasami (naprawdę ni stąd ni zowąd, bom ja czytelnik ostrożny) daje nam bilet do świata wiary w mądrość i niechwiejne wskazówki.
Walor trzeci: sposób opowiadania
Jest nieźle. Skoro nie mogłam się oderwać, to znaczy, że więcej niż nieźle. Zaskakująco, z zakrętami, w dobrym tempie. Przemieniają się perspektywy, narracja nie jest linearna, lecz skacze z jednego punktu obserwacyjnego w kolejny. Stąd ta dynamika i szeroki kąt widzenia. Świetnie dopasowany ton do kroju opowieści. Bo teraz moglibyśmy wyliczyć, czego tu nie ma. Choć mnie na to szkoda czasu: nie ma i być nie musi. Na przykład historii, mimo przenosin w wiek XVI. Historia ujawnia się, lecz w kostiumie. Może również dlatego, że Zamek Nájer to miejsce z umownej czasoprzestrzeni. Zagrożenie fanatyzmem, żądza sukcesu i rewanżu rozsadzają przecież historyczne ramy. I tylko hamując rozpęd, nie dodam, że są wciąż tą samą niszczycielską siłą jak za czasów Jean-Clauda Hobereau.
Nie bardzo umiem – i to jest przyjemne doświadczenie – umieścić tę powieść w kontekście polskiej literatury. Spotkałam się z kilkoma etykietkami w recenzjach: Umberto Eco (czyta się lepiej), Pérez-Reverte (mniej postmodernistycznej gry), Eustachy Rylski (to jednak inna kategoria, bardziej licząca się z przygodą). Sienkiewicza nie brałabym pod uwagę, bliżej do Aleksandra Dumas. Polskich pisarzy zapraszających w analogiczny sposób do zabawy i wtajemniczeń (i niewchodzących przy tym na ścieżkę fantasy) trudno mi przywołać. Możliwe, że powinnam się uważniej rozejrzeć.
***
[dygresja kończąca]
W Klubie Dumas jest taki epizod. Jeden z bohaterów wygłasza w kawiarni wykład nt. fenomenu powieści Dumasa. Słuchają go różnej maści czytelnicy i dziennikarka z typowo współczesnym snobistycznym zacięciem. XIX-wieczna powieść awanturnicza nie może – w jej mniemaniu – znaczyć tyle, co książki o wyższych ambicjach.
„Chwila krępującej ciszy (…) zapanowała przy stoliku, gdy dziennikarka oświadczyła, iż ona osobiście uważa, że historie przygodowe są zbyt błahe, prawda? Takie powierzchowne, nie wiem, czy rozumiecie. Jakby.”
Otóż, bynajmniej.
Wprawdzie „maruder” to nie jest ktoś, kto marudzi ;-)… Ale w znacznej większości zgadzam się z recenzją.
:) Oj, nakręciłam! Dobrze, Krętaczu, żeś wyprostował. Nie „maruder” a „maruda” powinno być. Maruder to ten, co ciągnie się w ogonie (wojska) i na dodatek rabuje. Nie o to szło. Ale czy na pewno maruder nie marudzi? Tu przydadzą się sylogizmy. Nie znam się ani w ułamku tak dobrze jak Abraham, ale brzmiałoby to chyba tak: Wszyscy maruderzy są niemarudzący. Czyli żaden maruder nie marudzi. I teraz jeśli znam choćby jednego marudera, który marudzi, to logika, niestety, pada. A znam, bo w znaczeniu szerszym (maruder= ten, który się spóźnia), sama mogę być przykładem. Choć rzadko, to czasem pomarudzę.
Dziękuję za korektę. Ciekawe, co jest tą mniejszością, czyli polem ewentualnej dyskusji. :)
Pozdrawiam
Naprawdę pożera komentarze? W każdym razie: to nie ja. To WordPress. I mam nadzieję, że głód mu przejdzie.
No i znowu mnie wpędziłaś w koszty Tamaryszu ;) Książka zamówiona – już do mnie jedzie. Ciekaw jestem konfrontacji.
Co to będzie, jeśli nie zachwyci? ;) Ej, to najczarniejszy scenariusz. Umówmy się, że znajdujesz najulubieńszy fragment. I jakoś mi to później wyjawisz. Wolisz koty czy ślimaki?
Koty głaskać, ślimaki jeść :)
… i nigdy odwrotnie. Brrr…. Ja bym nawet te ślimaki skreśliła z menu. ;)
Bardzo lubię „Klub Dumas” i sporo innych powieści Péreza-Reverte. Ta książka też zapowiada się niezwykle ciekawie :).
La-di-da, Z Perezem-Reverte to ciekawa sprawa. Chciałabym wiedzieć, co na to Autor, bo chyba wszyscy piszący o Nauczycielu Sztuki przywołują to nazwisko. Aż chciałam ominąć, ale cytaty z Klubu Dumas były mi potrzebne. Poza tym: powieści płaszcza i szpady są dziś rzadko spotykane, a jeśli to w symbiozie nadbudową dygresji, całych passusów intelektualnych zawijasów. Więc interesuje mnie, czy zamiar był osadzony bliżej Dumas czy Pereza-Reverte`a i czy w ogóle było jakieś założenie, wszak pogoń za marzeniem wszyscy nosimy pod skórą, więc można gonić intuicyjnie.
Polecam. :)
Za opóźnienie w odpowiedzi winić należy wakacyjne wojaże.
Autor na to: porównanie z Perezem-Reverte to dla mnie przemiły komplement. Ale chyba o powinowactwie między moim „Nauczycielem…” a – przykładowo – „Fechmistrzem” dowiedziałem się dopiero z recenzji. Samemu się jest ślepym na takie powinowactwa i własna powieść wydaje się jedyna w swoim rodzaju. Na pytanie, czy zamiar był osadzony bliżej Dumasa, czy Pereza-Reverte, odpowiadam szczerze: nie było żadnych założeń. Siadając nad klawiaturą nie miałem pojęcia co mi się napisze. Inspiracji literackich – jeśli je miałem – nie uświadamiałem sobie. Raczej już ta pogoń za marzeniami, które wszyscy mamy pod skórą…
Korzystając z okazji wyznaję konspiracyjnym szeptem, że piszę drugą część…
Pozdrawiam serdecznie :)
Ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… I teraz to do intuicji doskoczy świadomość kontekstu Pereza-Reverte`a. Póki co odbieram tę deklarację „braku założeń” jako zwycięstwo opowieści nad teorią czy strategią. ;)
Świetnie, że pojawiła się inspiracja, by kontynuować. Cieszę się i trzymam kciuki!
Będzie trudniej. Ja bym chciała tego samego i czegoś zupelnie nowego jednocześnie. Ciekawe, czy wszystko zacznie się tuż po, czy od nowa, dwadzieścia lat później? Robię sobie w myślach rachunek uśmierconych. Szkoda, że nie wypada im z martwych powstawać… Myślę, że mniszki okażą się dobrym desantem. I proszę pamiętać o Siham an-Nabi. Bo te kobiety u Pana są szalenie niezależne i jednak samotne. Nie mówię, żeby skręcać w stronę komedii romantycznej. O, nie! Ale rozglądać się za inspiracją do ciekawych męskich bohaterów. Łatwo nie będzie, wiem, bo też się co nieco rozglądam (niczego nie pisząc). ;)
Tylko mi żal, że professore jest już tak odkryty, że nic nie powtórzy tej pierwotnej niespodzianki…
Pozdrawiam i gratuluję. :)
„Wszystko już było, rzekł Ben Akiba, a gdy nie było, śniło się chyba…” Trudno chyba byłoby pisać o renesansowej Hiszpanii, nie będąc od razu do kogoś porównanym. A znaleźć się w takim gronie, to rzeczywiście przyjemnie.
Panie Wojciechu, skoro Tamaryszek pisze, że książka jest warta przeczytania i (w domyśle) nie zapomnienia, to dla mnie najlepsza rekomendacja. Jako, że najwięcej „czytam” słuchając audiobooków, to szczerze mówiąc i tę książkę poznałbym chętnie przez ucho. Ale jeżeli nie ma takich planów wydawniczych, to może w jakiś długi, niezajęty, jesienny wieczór pochłonę ją w sposób tradycyjny.
Hi,hi, hi:)) …Świat się w kółko kręci…
Ojtam, nie wiem, czy Pan Autor tu jeszcze zajrzy, ale gdyby, to ja się przychylam do Twojej prośby o audiobook. Czemu nie?
Od tygodnia czytam przez uszy. To niby wolniej, ale szybciej. Rozumiesz, co mam na myśli.
A kabarecik leci, oj leci…;)
Namawiam wydawnictwo na audiobooka od początku. Sam chętnie posłuchałbym mojej powieści przeczytanej przez dobrego aktora. A może właśnie przez dobrą aktorkę? Do dziś mam w głowie fragmenty „Nauczyciela…” czytane przez Barbarę Szałapak podczas mojego spotkania autorskiego w Cafe Foyer w Krakowie. W jej interpretacji tekst nagle ujawnił warstwy, które zaskoczyły trochę nawet autora… Więc tym bardziej chciałbym, żeby powstał audiobook. Ale na razie wydawnictwo nie przejawia entuzjazmu… Ech…
My z Ojtamem optujemy „za”! Ale czy to wydawnictwo słucha pojedynczych głosów? Jeśli się zajmuje AUDIO-bookami, to powinno słuchać. To ciekawy eksperyment z kobiecym lektorem. Męski też mógłby coś dodać. Interpretacja może włączyć jakieś treści naddane. Nie wiem, czy zaprojektowane potencjalnie w tekście, czy też nie.
Pozdrawiam, trzymając kciuki za ciąg dalszy, to już jedna trzecia powinna być skrojona, czyż nie? :)