Tatry 2013
Rankiem była jeszcze rosa i cisza. I różne drobne gałązki, kwiaty, trawy, których masywy nie są w stanie unicestwić swą wielkością. Godzina siódma, dobry moment na start. Tę świadomość umacniał powrót, schodzenie z gór popołudniem, gdy ławy turystów przetaczały się od Kuźnic do Murowańca, do Czarnego Stawu Gąsienicowego lub na Giewont. Ławice, chmary, czasem stada. Ktoś za plecami, ktoś z boku i tuż przed. Czyjeś rozmowy, czyjeś zmęczenie, marudzenie lub przekonywanie synka, że musi wleźć na górę, choć ten ryczy, że nie chce. Tego trzeba unikać i można. Pierwsza sprawa: wcześnie wyruszyć. Druga sprawa: omijać punkty newralgiczne. Do takich należą: Kasprowy, Giewont, Chochołowska i Morskie Oko. Tam mnie nie było. Szerokim łukiem warto obejść Krupówki, chyba że trzeba coś koniecznie właśnie tam, no to już siła wyższa.
Dolin omijać się nie da, bo są piękne, nawet gdy schodzone po tysiąckroć. Lubię Dolinę Małej Łąki, Dolinę Strążyską, może być Dolina Jaworzynki (choć wolę alternatywną drogę przez Boczań). Wcale nie są płaskie, a przejście ich rozciąga mięśnie, napina ciało, ustawia oddech i rytm. Potem już można step by step, wyżej, skaliściej, bardziej stromo.
Poniżej fotka-zadośćuczynienie poglądom E., która twierdzi, że tamaryszek zasłania się banerkiem z krzaczkiem lub ujawnia się sfotografowany od tyłu. Dowód z rozszerzeniem: dorzucam podeszwy.
Przesiadywacz kinowy to gatunek, który zabójczej kondycji na kliknięcie nie posiada, ale szybko jej nabiera. Niewykluczone, że pomaga mu filmowe (bądź literackie) wyczucie kompozycji. W tym rzecz, że nie można przeciągać ekspozycji i oddalać punktów kulminacyjnych w nieskończoność. Jest góra, jest trans. Bywało, że stopy, łydki i uda – po zejściu z trasy – miały do mnie o coś pretensje, ale na szlaku znały co to mores. Trasy były piękne.
Dolina Pięciu Stawów, Zawrat (2159m) i grań w kierunku Świnicy. Łańcuchy dyndające w pionowo wznoszącej się skale. Zdecydowanie przychylniejsze, gdy się po nich wspinać niż schodzić. Można je czasem omijać, przylegając do skały, wszczepiając się w wystające szczerby czy uskoki. Stąd widoki są już naprawdę panoramiczne, a przy tym surowe i bez osłony mówiące jakie są proporcje. Masyw i ludzkie punkciki. Niezmordowane „mrówki”, którym śni się górski rozmach. Wdech. Haust. I raz po raz swobodny krok pomiędzy jednym wzniesieniem a kolejnym. Poniżej: spojrzenie z dołu, zanim dojdzie się się na linię grani.
Takim największym z przeżyć było przejście fragmentem Orlej Perci. Podobno tym nie najstraszniejszym, niemniej dającym o niej wyobrażenie. Orla Perć, najdłuższy szlak graniowy w Tatrach Wysokich, ciągnie się od Zawratu (na którym bywam regularnie) po przełęcz Krzyżne i dalej na wschód grzbietem Wołoszyna (niedostępnym dla turystów). Przejść ją na raz to mega wyczyn, więc zazwyczaj dzieli się trasę na dwa-trzy odcinki.
Mój kawałek. Gdy już dotarłam do Czarnego Stawu Gąsienicowego, żółtym szlakiem namierzyłam Granaty (Zadni, Pośredni, Skrajny), dalej przez Buczynową Strażnicę na Kozi Wierch (2291m) i … z powrotem, bo ta część, która mnie dzieliła od Zawratu była jednokierunkową drogą, z mojej strony niedostępną.
Czarne Ściany z 20-metrowym kominem Czarnego Mniszka są jedną z atrakcji, nie taką znów trudną, bo łańcuchy naprawdę pomagają szybko tę wysokość pokonać. Jednak pionowa ciemna ściana wygląda imponująco.
I przejście przez szczelinę też jest bezproblemowe, o ile nie ma się rozterek przy wykonaniu zamaszystego wykroku. Fotka powyżej jest jedyną zapożyczoną z Netu (źrodło), ukazuje Szczelinę na Skrajnej Sieczkowej Przełączce z perspektywy groźniejszej niż widzi ten, kto ją przekracza. Ale… choć wyłączyłam rojenia wyobraźni na trasie, to powróciły we śnie.
Narodowe barwy na Zawracie. Narastająca fala narodowych nastrojów, nadto kanciastych, by się z nimi utożsamiać, sprawia, że ja raczej trzymam dystans. A jak na złość trafił mi się Ślązak nadający przez komórkę pean na cześć poznańskich transparenciarzy stadionowych, co to Litwinów chcieli w kozi róg zapędzić. Coraz mi dalej do flag i sztandarów, ale dowód mojego patriotyzmu pojawił się organicznie. Bluzka z rękawkiem krótkim a potem bez – i barwy narodowe na dzień przed świętem jak malowane.
Powyżej i poniżej Małołączniak. Miały być Czerwone Wierchy od Ciemniaka przez Krzesanicę, Małołączniak, Kopę Kondracką i może jeszcze z nawiązką Goryczkowa Czuba czy Kasprowy, ale się okroiło. Bo podejście na Małołączniak jest naprawdę do polubienia. Przysłop Miętusi i droga przez las to jedno, lepszy Kobylarzowy Żleb, świetny Czerwony Grzbiet. Błękitne Niebo przypasowało, choć go nie było na mapie.