Blue Jasmine, reż. Woody Allen, USA 2013
Lot z Nowego Jorku do San Francisco – pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton. Nieco (jeszcze nie wiemy, że owszem, mocno) neurotyczna blondynka opowiada o sobie. Komu? Ta, która słucha, nie wie, czy do niej ta mowa, czy to monolog przed wyimaginowaną widownią. Jasmine gada do siebie, o tym, co jej się przypomni. Bo w życiu przytrafił się jej krach: była bogata, teraz ma długi. Trzeba zacząć od początku. Ale z nawyku lata pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton i daje taksówkarzom hojne napiwki etc. Zrównoważona to ona nie jest. Postać z Woody`ego Allena, skóra zdjęta z twórcy.
O tym, co się dzieje, w dwóch słowach: bogaty mąż Jasmine okazał się oszustem, a ona z dnia na dzień z księżniczki stała się żebraczką.
Prawie. Bo choć wszystko wskazuje na klęskę, Jasmine nie przyjmuje tego do wiadomości, otrzepuje piórka i zamierza stanąć na nogi. Tymczasem zatrzymuje się w San Francisco, u swej przyrodniej siostry, Ginger.
Chwyt pierwszy: antytezy
San Francisco i Nowy Jork. Teraźniejszość i przeszłość. Dwie skrajnie różne kobiety (dwa style życia, reakcji na życiowe niefarty…). Skontrastowane kobiety, więc i mężczyźni, którzy wokół nich krążą są jak wierzchnia i spodnia strona kromki chleba. Antytetyczni.
Nowy Jork to świat Jasmine (Cate Blanchett), wracający w retrospekcjach, pełen luksusu i iluzji. Przyjęcia high life`u, elegancja, kosztowne drobiazgi, horrendalnie drenujące konta kolekcje pana męża, tudzież jego romanse. Zamaszyste transakcje. Lewe, co na pierwszy rzut oka jest „prawie” oczywiste. Gust, smak i dobre samopoczucie – wszak dajemy na biednych, jesteśmy hojni i mamy dobrą prasę.
Retrospekcje ilustrujące to, co prysło, byłyby ciut jałowe – od pierwszej sceny wiemy, że mąż (Alec Baldwin) nabroił i odsiaduje – ale co rusz do zamkniętej już przeszłości wkrada się nowy ognik i zmienia zarys kształtów czy długość cieni. Słowem: nie wszystko było, jak się zdawało widzowi, który uwierzył w komunikat z prologu.
San Francisco to przestrzeń Ginger (Sally Hawkins), kelnerki z dwójką hałaśliwych dzieciaków. Aranżacyjny miszmasz, do którego chętnie wprowadziłby się adorujący ją Chili (gdyby nie najazd wyniosłej siostry!). Tamta – blond, niebieskooka delikatność i dystans, ta – ciemna, ruchliwa crazy girl, bardziej przytulna. Ginger mówi, że wszystko rozgrywają geny: Jasmine ma wyjątkowe dobre, a ona ze swoimi tak sobie radzi, że akceptuje kompromisy. Która mądrzej? Ta, która aspiruje do związków gwarantujących przynależność do establishmentu, trafia na dżentelmenów łajdackich (oksymoron, ale adekwatny). Ta, co woli mieć wróbla niż śnić o kanarku, spotyka chłopaków prostych a wyrywnych (mecz, pizza, wyszarpnięty ze ściany aparat telefoniczny…). Kobiety od zawsze i po wsze czasy mogą deliberować, czy lepiej stawiać na drabinę, czy kulę u nogi (brzmi zniechęcająco, ale proszę zauważyć, że taka kula przy nodze j e s t, nie znika na horyzoncie, nie czmycha w siną dal). A drabina, jak szczeble się rozregulują, obija pupę, na głowę ściąga ambaras.
Chwyt drugi: komedia śmieszna, ale nie do śmiechu
Mówią niektórzy: to nie komedia, tyle dramatu, tak mało nadziei, sytuacja przytłacza, a niebo się nie rozjaśnia. Prawda, gdy w ostatniej scenie zdesperowana Jasmine mamrocze coś na ławce w parku, zaczyna padać. San Francisco nie stało się pocztówką, jak zwykło się mówić o poprzednich filmach Allena. Niemniej: komedia. Co przypieczętować może wyżej wspomniany – uproszczony, biegunowy – koktajl światów. Sytuacje, w których zderzają się ze sobą kontrpostaci, nieporozumienia, które z tego wynikają, to najczęstsze źródło zabawy. Komizm allenowski, absurdalno-paranoiczny, podszyty obsesjami.
Scena rozmowy na tarasie restauracji („z europejskim widokiem”!): Ginger i Jasmine, Chili i jego kolega. Proste chłopaki zapytują, co Jasmine ze sobą zrobi i oczekują jakichś krótkoterminowych planów na to, by się ogarnąć. A Jasmin, kobieta po przejściach, odpowiada, że poszłaby sobie do szkoły. Pouczyć się, rozwinąć… Chłopaki drążą: czego się chce uczyć, czy może na pielęgniarkę albo pomoc dentystyczną? Sztylet w błękitnym oku Jasmine: o, nie! Spłukana i zadłużona planuje zrobić kurs projektanta wnętrz. Internetowo. Więc najpierw zapłaci za kurs obsługi komputera. Nieżyciowość Jasmine jest ekstremalna. Co nie znaczy, że swojego nie osiąga. Jak to działa? – ot, sekret.
Ponieważ jest to film Cate Blanchett, więc właśnie ona uruchamia komiczne sytuacje lub pada ich ofiarą. Scena, w której wpatrzone w nią dzieciaki Ginger nieruchomieją, słuchając jej tyrady. Świetna. Scena rozmowy z mężem o francuskiej au pair. Popisowa. Ale najlepsze sceny to te, w których Jasmine (de facto Janette) dostaje prztyczki i się z nich otrząsa. Tak, życiowo to jest bardzo smutne, ale filmowo: zabawne. Jasmine wysiadająca z samochodu mężczyzny, który ją rozczarował: lekka dezorientacja, w którą stronę zrobić krok, po czym wyprost, otrząśnięcie się (jakby z deszczu, kurzu, bierności) i nonszalancka niezgoda na porażkę. Podobnie – gdy wraca styrana, z plamą potu pod pachą, gdy wychodzi od Ginger w ostatniej sekwencji… Co prawda Allen nie otwiera przed nią perspektyw, lecz ona nie przyjmuje do wiadomości takiej opcji. I to w wykonaniu Blanchett (podtrzymywanej siłą martini, tabletek, osłabianej bezdechem) bywa komiczne. Choć przerażające i nie krzepi ani trochę.
Chwyt trzeci: przymknięte oczko
Może się wydawać, że blond i blue Jasmine do najbystrzejszych istot świata nie należy. Ale głowy bym za to nie dała. To jest kobieta, która dobrze wie, w czym jej do twarzy. Kiedy ma wiedzieć mniej niż trzeba, a kiedy więcej. Kiedy przymknąć oko na to, co lewe, z promiennym uśmiechem świętej naiwności, a kiedy to oko otworzyć. Oczko to gra: zgadnij, czy ono z natury się zamyka czy z rozmysłu?
Chwyt czwarty: znaki firmowe i konteksty
Wiesz, że to film Allena od pierwszej sceny, tej na lotnisku, z paplającą neurotyczką. Chociaż do rozpoznania wystarczyłoby kilka pierwszych akordów jazzującej muzyki. Towarzysz nieznikający, a w roli lejtmotywu standard Blue Moon. To przy tej piosence Jasmine poznała swego męża i odtąd przy każdej okazji o tej okoliczności nadmienia. Rozejrzysz się: wciąż allenowsko, miejska przestrzeń, przestronne wnętrza domów (zwłaszcza ten nowojorski jest bliski klimatu Allena). Dialogi-skecze: po mowie ich poznacie! To o czym i jak się tu rozmawia, i jak się nad tym unosi schizofreniczno-neurotyczny dym, to znak firmowy filmów Woody`ego Allena.
Intryguje mnie gra kontekstami, lecz nie podejmę się ad hoc drążenia tematu. Nie wszystko było dla mnie rozpoznawalne podczas seansu, ale wierzę, że jest niejedno na rzeczy i świetnie, gdy można bawić się w tę grę razem z twórcą. Najczęściej spotykam sugestie, że Jasmine to wcielenie Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem Tennessee Williamsa albo April z Hanah i jej siostry Woody`ego. Powróciłam po seansie do piosenki – Richarda Rodgersa i Lorenza Harta – mającej swoją zakręconą historię i licznych wykonawców. Idealna melodia, by przy niej się zakochać, tekst mówi o tym, jak ktoś pragnął kogoś pokochać i właśnie spotkał taką ją czy jego. Jasmine nieco perwersyjnie trzyma się tej melodii, bo przecież miłość na dobre jej nie wyszła. Chyba że silniej ma w pamięci słowa o smutku i tęsknocie, by móc pokochać i o tym, jak pusto jest „bez marzeń w sercu i bez własnej miłości”. Desperacko siedzi na ławeczce, zamknęła drzwi, nowe się nie otwarły. Nie wiadomo, czy otrząśnie się raz jeszcze. Może jednak? Proszę nie mówić mi, że nikt się do Jasmine nie dosiada.
***
Film wart obejrzenia. Cate Blanchett nie schodzi z ekranu. Daje to efekt przedobrzenia, lecz komu przejadłaby się Blanchett? Dobre są poszczególne sceny, które – złożone razem – tworzą raczej nie genialną, całkiem niezłą całość.
tutaj b chwalili – a cate j zawsze cate! kibicuje jej od „elisabeth” i jeszcze sie na niej nie zawiodlam. zobacze konieczbie!
Polecam! Cieszę się, że tu zajrzałaś. :) Ale zachowaj umiar w oczekiwaniach. Cate bardzo ok, aż się ma ochotę na martini po seansie. Film natomiast może nie unieść pochwał wielkiego powrotu kondycji mistrza. Owszem, są podteksty i konteksty. Jest zgrabna opowieść. Prosto skomponowana, przejrzysta, dowcipna i melancholijna. Niech ona sobie będzie komedią. Dramatem psychologicznym przecież nie jest. Miłego seansu.
Szybka jesteś, ja zaledwie reklamy oglądam od kilku dni. Ale ciągnie mnie przed ekran…
Daj się zaciągnąć! Ja widziałam już w piątek, tylko czasu nie było, by pisać, bo wiesz… ugrzęzłam. Już Ty wiesz. ;)
Sala kinowa staje się świetnym punktem obserwacyjnym. Primo: crazy Jasmine, secundo: crazy Gringer. Chłopaki też odlotowe. Temat do rozważań: co to znaczy być nieudacznikiem? Albo po prostu wyhaczanie różnych sposobów fundowania sobie kłopotów. I nie dać się w ten niefart wciągnąć! :)
alez renée – ja bywam tu od czasu do czasu, tylko nie zawsze mam cos do powiedzenia ;-)
:)
tez pognałam obejrzeć film zaraz jak się tylko pojawił. Na szczęście w tym biegu katem oka zdązyłam gdzieś wytropić wiadomość że to nie komedia. Choć widownia nie bardzo chciała przyjąć to do wiadomości i chichrała się na siłę w różnych momentach.Bo to jednak nie jest typowo allenowski lajcik serwowany w ostatnich jego filmach. A Blue Jasmine? czy to smutna Jasmine? Czy tez od początku do końca zmyślona, bo przecież jaśmin błękitny nie bywa?
Myślę, że Jasmine jest „blue” po trosze od piosenki. Co ciekawe ten „Blue Moon” to nie „błękitny księżyc”, lecz „bardzo długi czas” albo jakaś szczególna (bliższe dane na Wikipedii) pełnia. Piosenka łączy mi błękit ze smutkiem, czekaniem na szansę, z utratą. Ale nierealność to strzał w dychę. Jasmine jest wymyślona od stóp do głów po imię.
A ja optuję za tym, by się śmiać, jak nadejdzie smutek, to zetrze błysk dowcipu. Śmiałam się na tych prostszych żartach (np. dentysta podrywający „na ząbki”), ale i wtedy, gdy Jasmine się nasilało (wiem, że nieśmieszne). A moją ulubioną sceną (na dziś) jest scena z telefonem. Gdy Jasmine czeka na telefon od Absztyfikanta i wychodzi z siebie z niecierpliwości, a gdy odbiera… To jest piękne, mistrzowskie, bardzo kobiece rozegranie. Cymesik.;)
A ja pierwszy raz (chyba) komentuję nie czytając wcześniej posta. Niestety w tym zacofanym kraju film wchodzi na ekrany dopiero we wrześniu, więc muszę zamknąć oczy i zatkać uszy, żeby doczekać się upragnionej daty. „na czysto”. Ale… ja tu jeszcze wrócę ;)
A to ci! W Szwecji grają, w Polsce grają, a Francja czeka na wrzesień! „Ja tu jeszcze wrócę!” – to legendarna kwestia Wilka, który się odgrażał Zającowi. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałaś tę dobranockę? Wracaj!:) To ja powtórzę, co zapodałam w komentarzu do Buksy: scena z telefonem od spóźniającego się z kontaktem faceta. Po tej scenie nie mam złudzeń, że przymknięte oko Jasmine nie przymyka się w tiku, lecz świadomie.
Wrzesień to prawie jutro!
Dla mnie najzabawniejsza jest scena kiedy Jasmine jest zaproszona przez absztyfikanta siostry i jej kumpla do knajpki. I jeszcze te teksty która zapuszcza przyszłemu Panu Senatorowi, to też cudny bajer. I, że do popicia piguł na uspokojenie używa przy nim wody ;)
Tak, w knajpce to ten dialog o szkole etc. – świetny. Mistrzostwo Cate przy scenach „powtarzanych”, które jednak wcale nie są takie same. Mam na myśli natręctwo łykania tabletek, pociągania z butelki i gadania do siebie. Na przykład na przyjęciu (tym, na które poszła, by poznać wolnego, pięknego, bogatego itp), kiedy z ładnej w mig staje się szpetną, na chwilkę, gdy wpada w trans. Mnie bawił wątek nauki „obsługi komputera”, bo miałam wrażenie, że Jasmine uczy się wszystkiego od zera i to wydało mi się absurdalnie niesamowite. A to, że wodą popiła tabletki to zapomniałam. To ewenement. :)
Miło mi było przeczytać Twoją recenzję, bo traktujesz postać Jasmine obiektywnie, nie nazywając jej suką tudzież potworem, jak wielu innych recenzentów. I podziwiam trafność spostrzeżeń – nazwałeś po imieniu to, nad czym się zastanawiałam po wyjściu z kina. Co decyduje o tym, w której klasie społecznej człowiek wiedzie swoje życie??? Popatrzmy na Jasmine i na Ginger. Nie można powiedzieć, że jedna jest piękna i mądra, a druga brzydka i głupia. Ginger na pierwszy rzut oka prezentuje się całkiem nieźle. Co je różni, to ich życiowe wybory. Jasmine owszem wybrała życie żony bogatego mężczyzny, ale gdy traci majątek, nadal jest ambitna. Chce zostać projektantką wnętrz, choć nie ma pojęcia o obsłudze komputera. Trudności jednak wcale jej nie zrażają, zapisuje się na kurs komputerowy, po pracy usiłuje się uczyć. Można nazywać to naiwnym marzycielstwem, ale niewątpliwie jest to dążenie do osiągnięcia czegoś więcej niż praca sekretarki. Jasmine marzy też o poznaniu mężczyzny „na poziomie”. Ignoruje kolegę faceta swojej siostry – prostego chłopaka, lecz bezbłędnie uwodzi dyplomatę. Wierzy, że jest odpowiednią kobietą dla dyplomaty i niewiele brakuje, a by go zaobrączkowała…. A teraz popatrzmy na Ginger. Pracuje od lat jako kelnerka lub pracownica sklepu. Nie próbuje zdobyć lepszej pracy. Nie wymaga też w zasadzie niczego od swoich mężczyzn. Jej życie jest proste, płaskie, bez podejmowania ryzyka, bez wysiłku, by się czegoś nowego nauczyć lub jakoś poprawić swój byt. Ginger należy do ludzi, dla których jedynym sposobem wzbogacenia się jest wygrana w totka. Innej możliwości Ginger zupełnie nie widzi. Zresztą, ona jest całkiem zadowolona ze swojego mieszkania, życia, nie chce walczyć o więcej. Moim zdaniem to jest właśnie definicja przynależności do niższej warstwy społecznej. Przynależności mentalnej. Teraz dochodzimy do Twoich genialnych spostrzeżeń. Jak napisałeś, Jasmine potyka się, upada, ale zaraz potem wstaje, otrzepuje się i idzie dalej (popijając psychotropy martini). Ten typ osobowości jest charakterystyczny dla ludzi z najwyższej klasy społecznej. Nawet najgorsza porażka nie spowoduje u nich wycofania się z życia. Nigdy nie zaprzestaną prób poprawy swojej sytuacji. Walczą jak lwy do końca, czasami rujnując przy tym swoje zdrowie. A jeśli już idą na dno, to z dumnie powiewającą flagą. I zawsze wierzą, że zasługują na wszystko, co najlepsze. Czasami więc otrzymują to, co najlepsze…. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to radzę dokładnie przeanalizować to, co ma miejsce na przyjęciu, na które Jasmine i Ginger przychodzą razem. Jakiego mężczyznę przyciąga jedna, a jakiego druga? I dlaczego nie odwrotnie? Woody Allen portretuje pewną starą prawdę – swój z reguły trafia na swego. (tutaj – na swoją).
O, Ty widzisz tę historię jeszcze ciut bardziej socjologicznie niż ja. Ciekawie to wyłożyłaś, ja rzuciłam tylko sugestię. Intryga Blue Jasmine na tym się właśnie zasadza, że obie siostry żyją w odrębnych światach, i że to wiąże się z ich osobowością, może również genami, różnym sposobem reagowania na prezenty od losu i na porażki. Zabawne, że siostrzaność jest czystym przypadkiem, bo przecież adoptowane przez tych samych rodziców, pochodzą od zupełnie innych. Więc status społeczny można by tyleż charakterem, co i genami tłumaczyć.
Ale dorzucę, że Woody Allen jednak komedię wyreżyserował. Gorzką, niefarsową, dającą do myślenia, ale komedię. To znaczy: ja tak ją odbieram i tym tłumaczę żonglowanie przeciwieństwami, nadto symetrycznymi jak na opowieść o ambicjach psychologicznych czy społecznych. Oglądam i czuję, że Woody mruga okiem, nie zamierza bynajmniej wbijać mnie w fotel i zmieniać mego oglądu świata. Ale – jak to z dobrą komedią bywa – zostawia osad, szczyptę tego i owego, co to nie znika, gdy wybrzmi jazzowy klarnet.
Co do płci tamaryszka, jest to płeć kobieca (lepiej brzmi niż żeńska). Są tacy, którzy gramatyczny dylemat (męski rodzaj gramatyczny tamaryszka) rozstrzygają przechrzczeniem mnie na tamaryszkę. Ale osobiście stawiałabym na zgodność logiczną, czyli rzeczownik w r.ż, czasownik w r.m. – „tamaryszku, powiedziałaś coś od rzeczy” etc.
To marginalna sprawa, ale tak się zatrzymałam nad tym, żeby mi się coś płciowo nie pomieszało. ;)
Dzięki za analizę. Pozdrawiam!
W tym filmie sa tzw. Polish jokes, czyli (rasistowskie) „polskie dowcipy,” prawda? Nie przeszkadza to wam?
Nie, mnie nie przeszkadza. Bo nie są rasistowskie. To, że ktoś mówi o Polakach, nie wspominając zasług Kopernika i Curie-Skłodowskiej, to jeszcze nie rasizm. W tym filmie jest tyle autoironii, że chyba nie ma co szukać nagonki. O ile pamiętam: Ginger narzeka, że na przyjęciu nikt nie śmiał się z żartów o Polaczkach (z czego wynika, że zazwyczaj się śmieją). Nie, ja bym nie wszczynała apelacji o obrazę. Jejku.
Ależ mi się świetnie czytało. „Komu przejadłaby się Blanchett?” – trafnie :).
:) Można by dodać, że Blanchett jest jak chleb. Ale to by nie było to. To są raczej maliny. Ja mogę bez ograniczeń. ;)
renée – wlasnie wrócilam z kina. b mi sie podobalo!
:) Czy w tej ostatniej scenie pada? Bo nie jestem pewna własnej pamięci. Świetnie! Bardziej Woody, czy bardziej Blanchett? Bo choć tak się nie rozdziela, to ja jednak jestem po stronie Cate.;)
jak ona siedzi na lawce w parku? ona placze – albo jej sie oczy poca ;-) ale nie, nie pada
wiesz co – mnie sie podobal film jako film. miala racje recenzja, ze to najlepszy film po match point – tzn. j do niego podobny, bo opowiada na powaznie. bo to zadna konedia! nota bene pracuje z facetem podobnym do balwina – musze mu to jutro powiedziec i wyslac do kina ;-)
wydaje mi sie, ze allen nie faworyzuje zadnej z sióstr – obie maja przegwizdane, tylko kazda na swój sposób. takie zony bagatych facetów istnieja takze i w warszawie, nie ma co daleko szukac. jak sie nie zna kontekstu, mozna im zazdroscic… allen j okrutniejszy niz balzak, ot co!
Aha, czyli doceniasz ten kontekst społeczny. Zaczepienie w obserwacjach – establishmentu, sfery podśredniej i tej spod kreski (że tak mało fachowo to ujmę).
Poprzednie (ostatnie) filmy Allena tego nie miały. Mnie bliższa jest sfera psychologiczna. Ale oddzielić się ich nie da.
Baldwin ma pod górkę. Bo jak się pamięta go z czasów, gdy miał wszystkiego mniej (a przede wszystkim lat), to co nieco się oczekuje, a sprostać temu nie sposób. Niemniej: typa łajdackiego gra z wdziękiem. ;)
Śmiało można kolegę wysłać na konfrontację.
mysle,. ze baldwin gra dobrze, tylko ma za mala role i male pole do popisu. byl wspanialy w aviatorze! j b przekonujacy jak tlumaczy cate, ze wlasnie sie zakochal w baby-sitterce i wlasnie odchodzi. mimo ze lekko rozplyniety w tluszczu to nadal b dobry aktor. takich facetów, jak grany przez niego maz cate, nie da sie nie lubic! lekko misiowaty, podejdzie cie cichaczem, wyslucha twoich zali (myslac o czym innym) i wkreci w swoje interesy niue przerywajac snu.
oczywiscie, ze mnie bierze tlo socjologiczne! bylam oburzona machinacjami na gieldzie i mam za zle ludziom (w tym znakomemu), kt graja oszczednosciami zycia czy emeryturami. nie ma wiecznego wzrostu – kazdy logicznie myslacy obywatel to wie. nie wolno krzywdzic innych ludzi – i tutaj niedolega augie wychodzi niemal na aniola zemsty. zza kucyka (?) niemal wytrastaja mu skrzydla i wylania sie miecz msciciela – jak spotyka cate z fatygantem na progu jubilera
psychologicznhie pointa taka, ze jak nie spojrzysz … z tylu – czyli kobieta nie j w stanie dobrze wybrac, bo zycie to loteria i tyle (choc nawet loteria j bardziej godna zaufania niz gra na gieldzie ;-))
ze strony psychologicznej chwala allenowi za to, ze sie zajal osobami, kt kolorowe gazety pominely: zona czy synem pana przekreta. bo ktos za te zabawy, fiesty i feerie musi zaplacic – jak zaplacila cate, danny, ginger, augie – a nawet placa ich obecni partnerzy czy tez kandydaci na partnerów. ich zycie mogloby byc latwiejsze czy lepsze, gdyby nie chcilwosc
czytalam komentarze i ku mojemu zaskoczeniu malo kto sympatyzuje w jasmine. a tymczasem ona placi najwyzsza cene, gdyz maz juz sie z tym swiatem rozstal, syn sie ozenil, a ona j w wieku srednim i nie potrafi sie odnalezc na tzw.rynku pracy oraz „rynku miesnym”. nie ma co sie dziwic, ze czasami rozmawia sama z soba, gdyz róznica stylu zycia przyprawia o chorobe wysokosciowa. allen swietnie pokazuje podatnosc na zranienie oraz brak mozliwosci obrony kiedy oblesny dentysta-sadysta nagfle postanawia okazac jej swoje uczuci, brrr!
M., ależ puenty! Trafne i zabawne. :)
Brawo za portret Misiaczka, strzał w dziesiątkę!
:D ojoj, życie to ryzyko. Giełda to pikuś. Złota myśl, ta o loterii. Oby dobrego fanta złapać. :)
Życzę z całego serca dobrych widoków schizofrenicznej Jasmine. Mam słabość do kobiet, które zmieniają sobie imiona.
To te, które już wiedzą, dokąd idą. Prawdziwe Wiedźmy. :)
nie wiem czy zwrócilas uwage na nowojorska kolezanke jasmine? taka szara myszka? tu – uwazam – ujawnie sie geniusz allena, gdyz dobry film to nie tylko postaci pierwszoplanowe. allen pokazuje: te tzw. wyzsza klase jako zbiorowsiko malo ciekawych osób. kobieta-myszka postawila w mlodosci na wlasciwego konia (loteria?). jej maz zarobil duze pieniadze – i mial szczescie, ze go nie zlapali. to nie sa zadne piekne ani wyjatkowo zdolne osoby. jasmine wyróznia sie na ich tle dobrym gustem – i pewnie na to swojego misiaczka zlapala. tak, jak mówi sie o banale zbrodni, tak allen pzredstwia banal bogactwa – oraz banalnych do bólu bogatych ludzi
…ledwie ledwie. To prawdziwa myszka była. ;)
Fenomenalne: banał jest zamiennikiem tajemnicy. Banalność zła, banalność bogactwa, powodzenia, sukcesu. Wszędzie węszymy wyższą ideę (przyczynę), a okazuje się, że w przewadze są wydmuszki. To i przenikliwe, i smutne do szpiku.
hihi .. byłem na tym samym filmie i chyba się zahipnotyzowałem Cate no i San Fran (moje ukochane) bo czytając Twoją notkę obejrzałem film jakby na nowo :^)) .. myślę że Blue Jasmine to najlepszy film Allena od Match Point z serii Londyńskiej .. tak jak Ty myślę, że to Cate unosi ten film .. wiele innych postaci jest tylko naszkicowanych (nawet nie trafionych lub stereotypowych jak ta Peter’a Sarsgaarda) co czasem może nieco irytować (bo wiemy już od razu jak te postacie będą się zachowywały) ale nie irytuje u Allena :^)) … no i Alec Baldwin nawet jako ‚zły’ jest czarujący .. staje się stałym bywalcem u Allena :^)
choć prawdę mówiąc bardzo tęsknię do Allena z Annie Hall ale wiem, że to ‚se ne vrati’ :^))
…licentia poetica ;) Co u innych drażni, u Allena jest w dobrym tonie. To się nazywa narzucić melodię. Dosłownie zresztą, bo przecież jazzujący klarnecik to wizytówka Blue Jasmine!
„To se ne vrati”; a ja, tak jak zapowiedziałam, wracam :) Oczywiście, że pamiętam Wilka i Zaica! Uwielbiałam. No ale ja teraz to przecież nie o tym.
Bardzo mi się podobał Twój tekst, Allen zasługuje na takich recenzentów jak Ty. Wraz z komentarzami, które przeczytałam wszystkie, czuję się już nasycona i nie będę szukać innych recenzji.
A jak u mnie? Psychicznie cierpiałam. Znam takich ludzi jak Jasmine, niestety za dobrze. „Podtrzymywanie” na powierzchni alkoholem, prochami ale szczególnie autokłamstwami. Ileż na to trzeba energii, ile znieczulaczy… Jasmine można tylko współczuć, naprawdę niektórzy brzydko o niej mówią? Przecież to jest szalona, otumaniona i straszliwie cierpiąca kobieta, której jedynym wyjściem z sytuacji, a właściwie – jedynym możliwym trwaniem jest… schizofrenia. Jasmine idzie tą drogą i może nawet będzie tak dla niej lepiej.
Ktoś powyżej zrobił długi wywód o „klasach socjalnych”. Nie zgodzę się, że „podnoszenie się po upadku i dążenie do celu” jest cechą ludzi z wyższych klas społecznych”, nie jestem pewna, czy to właśnie to Allen chciał pokazać. U niego, jak to u niego, „loser” nie do końca „loserem”. Bo to prawda, sytuacja żadnej z sióstr nie jest do pozazdroszczenia. Ale Ginger, po krótkim zboczeniu z drogi, pod wpływem zresztą wytwornej siostry, która ewidentnie jej imponuje nawet będąc na dnie, wraca do przytomności i z klasą, uczciwie („To ja cię prawie straciłam, nie Ty mnie”), odzyskuje swoją miłość. Nie goni za chimerami i zgodnie ze światowymi zaleceniami psychologów (haha!) godzi się na życie takim jakie jest, może przaśne i kiepskie, ale co w nim jest ważne? Żeby on był seksi, kochał i dogadywał się z dzieciakami. Zwykłe i przyziemne życie, ale okraszone szczerymi chichotami i radosnymi walkami o ostatni kawałek pizzy. Jasmine nawet na to nie ma szans, konstrukcja z kłamstw i ambicji jest zbyt podniebna. Co z tego, że przyciąga „lepszych” mężczyzn? (Ale czy naprawdę? Czy pan ambasador nie pozbył by się tak czy tak takiej żonki? Czy w ogóle by się nią zainteresował, gdyby nie kłamała? Wątpię, taka przeszłość żony nie jest dobra dla kongresmana in spe.)
Dramat podszyty komedią, przerysowany nieco, ale przez swój przekaz bolesny. Niezły, ale muszę teraz przetrawić,
PS (Przepraszam, jakaś jestem ostatnio zbyt rozwlekła i niepozbierana, żeby tak raz, a streścić się) Napisałaś, że „lubisz kobiety, które zmieniają sobie imiona, bo one wiedzą gdzie idą”… Hmm… Jeśli się bawić w tropy, to pierwsze co mi przychodzi ha myśl to Holly Golightly, czyli Lulla Mae… Z „urodzonej w maju” na „urodzoną w święto”. Czy Holly „wiedziała dokąd idzie”? Strategię ma iście „jaśminową”, dorwać bogatego mężczyznę, który ją wyrwie z życia, z którego tak naprawdę nie widzi innego wyjścia (typu banalna edukacja czy ciężka praca).
Ja podziwiam kobiety, które nie zmieniają imion, tu w Paryżu znam za dużo Agnieszek, które nagle są Agnès, czy Kasiek-Catherine, czego tak naprawdę sami w Francuzi nie lubią. (No dobra w Anglii byłam Margaret, ale to dlatego, że starsze pokolenie z którym pracowałam, nie chciało nawet słyszeć czegokolwiek innego). Mi imponuje noszenie swojego imienia, choćby jak niewygodne to było (znam kogoś kto uparcie w Anglii podpisuje się Sylwia, przez „w”, i cierpliwie poprawia, że to nie jest „Sylłaja”;). To jest właśnie dumne godzenie się na swój los, na swoją szczególność, może lepiej wiedzieć, zamiast dokąd się idzie, skąd się przyszło ;)
PS 2 Jeszcze raz przepraszam za słowotok ;)
przepraszam, że ‚wpadnę w słowo’ Czaro .. poruszyłaś bardzo interesujący temat dla nas emigrantów .. z tymi zmianami imion.. wiele nad tym rozmyślałem .. na pewno troszkę sterotypowo ale myślę o tym troszkę jak o przekroczeniu pewnego psychologicznego mostu na drugi brzeg emigracji .. choć także i ja być może ze sporą dawką konformizmu .. po latach ‚katowania’ Amerykanów ( a oni mnie :^) ) .. machnąłem na to ręką i jeśli spotykam ludzi tylko raz lub czasem to przedstawiam się tutejszym odpowiednikem . zachowując polskie imię tam gdzie jest ono dla mnie ważne w częstych kontaktach
fajnie zauważyłaś z tym dyplomatą z ambicjami kongresmana .. żona z przeszłością ogromnego finansowego oszustwa (nawet pośrednio) to byłaby katastrofa wyborcza szczególnie a rejonach San Fran (a pokazane w filmie Marine county tuż na północ od San Fran to bastion Demokratów)
ciekawostką u Allena jest zawsze jakieś mruganie okiem do widza poprzez nawiązanie do wiadomości z pierwszych stron gazet .. tutaj to mąż oszust i jego ogromna piramida finansowa (np http://en.wikipedia.org/wiki/Madoff_investment_scandal ) w Północy w Paryżu teść z poglądami Tea Party (taka wersja lepenizmu w Stanach)
..nie byłem do końca przekonany, że sielanka z pizzą w tle Ginger i jej przystojniaka będzie trwała, .. coś wyraźnie pociągało ją czasem do ‚innego świata’ i innych mężczyzn co to nie patrzą w nią jak w obrazek .. ale ta historia miała po prostu dać kontrast do sytuacji Jasmine
a z innej beczki to w lecie podrożując po NYC z moją dziatwą usłyszałem ciekawą historę o Allenie z jego lat młodości ..był studentem prestiżowej szkoły filmowej w NY University ale ponoć obijał się i wylano go ze szkoły .. on twiedził, że to dlatego, że romansował z żoną dziekana .. jak było na prawdę kto to wie ale romans z żoną dziekana brzmi dużo ciekawiej :^))) .. może na pograniczu kiczu ale ciekawie… już wtedy pisał swoje scenariusze swym życiem ;^)))
Czaro, przepraszać za „słowotok”? My z Peregrino możemy się tylko uśmiechnąć – ach, jest w co wpadać! (w słowo), jest z czego wybrać (niteczkę, bo całość spójna, a repetycja zbędna) i jest czego posłuchać (pozostając w atmosferze rozmowy).
1. Schizofrenia jako strategia. To jest klucz. Prawdziwa choroba ma swe prawa – to ona wybiera i narzuca. Ale tu jest na „odwyrtkę”. Jasmine znajduje drugie „ja”, żeby dać sobie szansę na nowy początek. Cały bagaż obciąża to drugie „ja”, które w filmie ujawnia się w pęknięciach (w mamrotaniu do siebie i nadąsanych minach). To nowe jest autokłamstwem, złudzeniem, które pozwala żyć. Straszne, ale też diablo kreatywne.
2. Peregrino, ja przeczuwam, że – jeśli bohaterki Allena żyją gdzieś w filmowych zaświatach – Ginger da sobie radę. Bo siostry mają ten sam talent do wywrotki, ale Ginger spada z kucyka, w dodatku metodą kocią, więc może tak wiele razy. Jak perpetum mobile – to się samo napędza i kręci bez ustanku. Jasmine jak spadnie to z wysokiego (konia?) mostu i na amen. Chyba że spadnie z zamkniętymi oczyma i tak długo będzie chodzić po wodzie, jak długo nie dopuści do świadomości, że chodzi wbrew wszelkim zasadom prawdopodobieństwa.
3. Co do imion – ciekawy wątek. Ja przy swojej sympatii do kobiet, które sobie imię wybierają, stoję schizofrenicznie po stronie tych, które – na emigracji – wybierają swoje pierwotne. ;)
Peesik:
Zachodzę w głowę, skąd jest pan Havranek, ten, któremu tłumaczą, że „to se ne vrati”. To po czesku, więc nie może być z Wilka i Zaica.;) Mam, Czaro, podobną przypadłość. Lubię tę radziecką bajkę, pamiętam radochę z oglądania, ale cosik mi się plącze. W którymś komentarzu napisałam, że Wilk grozi, że on tu jeszcze wróci. A przecież „Hasta la vista, baby” to skądinąd.;)
Co ten Wilk wygadywał? „Ja ci jeszcze pokażę!”?
Ha, ha! ¡Sayonara, baby! :)
to ja jeszcze swoje piec groszy dorzuce (po raz ponowny). sama trwam przy swoim niezwykle polskim, choc rzadkim i w PL imieniu (oraz nazwisku) – nie widze powodu, zeby inni ludzie mieli mnie definiowac. natomiast wielu szwedów zmienia na wlasne zyczenie imie czy nazwisko i nikogo to specjalnie nie dziwi (wtedy autokreacja!). kobiety jak jasmine zawsze istnialy – vide papa balzac, stendahl i wczesniejsi mistrzowie. odnosze wrazenie, ze krytykujace ja kobiety (nie przejdzie mi przez klawiature wyrazenie „krytyczki”) powoduja sie po prostu zawiscia. jasmine wykorzystala dobra oferte, kt jej sie przydarzyla. potem miala pecha, bo malzonek poplynal finasowo i moralnie. przypomnialam sobie wlasnie postac z „ziemi obiecanej”, nie pamietam jej danych – grala ja w filmie bodajze budzisz-krzyzanowska. to byla zona bankruta, kt z salonów trafila do stolowania sie w kuchni dla ubogich. reymont mial na tyle inteligencji emocjonalnej, zeby nie oddawac sie schadefreude…
klasycznym przykladem autokreacji ze szwedzkiego podwórka j wonna i de jong. szwedzi jej ostentacyjnie nie zauwazaja, ale prawda j, ze kobieta b duzo osiagnela
Szwedzi tak po prostu zmieniają swoje dane personalne?? Nawet nie wyjeżdżając „na emigrację”? Ileż w tym materiału do psychologicznych obserwacji! ja sobie tylko gdybam, dla Was to rzeczywistość. I -być może- gra z tożsamością.
Jeszcze do tych społecznych kontekstów Blue Jasmine powrócę, Tobie są one bliskie i przez ich pryzmat oglądasz tę historię. Peregrino też wspomniał o Allenowskim mruganiu do widza zorientowanego w kontekście politycznym. Te smaczki są istotne. Choć ja akurat potrzebuję kogoś, kto mi podpowie, co się za mrugnięciem kryje.
M., naostrzyłam wspomnienia, by sobie tę scenę z Ziemi obiecanej przypomnieć. Ale to musi być inny tytuł. Choć, sądząc po Twojej parafrazie, do Reymonta by pasował. Nie zgadłam jaki. Gdzie jak gdzie, ale w reymontowskiej Łodzi bankrutów było na pęczki! To i żon bankrutów nie brakło. Co więcej: ponieważ kto jednego dnia się spalił, następnego dostawał odszkodowanie i drożność kredytową, więc i o schizofrenię było wtedy nietrudno. ;)
renée – zmiana nazwiska czy imienia j w SE b latwa i tania. jezeli chodzi o imie, to czesto rejestruje sie zdrobnienie jako pierwsze – albo drugie jako pierwsze, skoro ktos mówi to nas kasia, a w papierach mamy mariola. ale nie sa to jakies pretensjonalne czy ekstrawaganckie imiona (na cale szczescie). na jasmine raczej chyba malo kto z aborygenów reflektuje, bo to imie czeste wsród emigrantek z balkan ;-)
co do reymonta, to masz racje – nie moge w tej chwili znalezc nazwiska postaci, co to ja mam na mysli. ale jak przyjda sloty jesienne to obiecuje obejrzec ziemie obiecana ponownie. mam tylko nadzieje, ze odtwarzacz polknie format – mój komputer mial po raz pierwszy w polskiem DVD klopoty wlasnie przy ziemi. återkommer czyli i’ll be back! pozdr i milej niedzieli \ m
:) Podoba mi się!: återkommer. Mam już cztery wersje językowe. A co tam wersje! Mam obietnicę powrotu :))
melduje poslusznie – choc jeszcze nie o kobiecie z ziemi obiecanej. czytam lwasnie wywiad z mysliwskim i znalazlam cytat, kt w dobry sposób ointuje film o lasach sióstr: „Co to jest ten los? Jedyna racjonalna definicja, jaka mi odpowiada, to sformułowanie Tomasza Manna, który powiedział w jednym z esejów – o Goethem czy o Tołstoju, odnosząc się co prawda do talentu – że talent to zdolność do posiadania własnego losu. To mi się spodobało. Jeśli człowiek jest zdolny do posiadania własnego losu, to również bywa niezdolny do posiadania własnego losu. Tak doszedłem do wniosku, że los jest kategorią naszej zdolności do świadomości życia.
Życie jest dane każdemu, natomiast człowiek świadomością swoją może podnieść życie do rangi losu, nawet nadać mu rangę przeznaczenia. Wynika to z potrzeby człowieka, który z trudem godzi się na przypadkowość swojego życia.”
M., bingo! Do wywiadu dotrę, a teraz czytam Ostatnie rozdanie. Coś mi się zdaje, że to jest taka myśl-lejtmotyw. O losie, który przejmujemy na własność, gdy włączmy świadomość i narzucamy temu, co minione, odpowiednią barwę czy ton. Jeśli widzimy swój los na niebiesko, to taki jest. Jeśli nie włączymy żadnej barwy, pozostaje przezroczysty. Myśliwski bardzo przydatny. Jasmine działa jakby już wcześniej ten wywiad przeczytała. ;)
Pozdrawiam!
twórczosci mysliwskiego nie znam, oprócz nagiefo sadu. ale ten wywiad! az sobie skopiowalam i zapisalam pare fragmentów, tak b mi podszedl. przeczytaj koniecznie!
Mam, ten z Gazety (Świątecznej). Nie znam Nagiego sadu. Natomiast Kamień na kamieniu, Traktat o łuskaniu fasoli i Widnokrąg mogłyby wystarczyć, gdyby się nosić z zamiarem wyprawy na bezludną wyspę. Wszystko tam jest i to w dobrych proporcjach. ;)
a jednak! jezdem nazad – i to BYLA budzisz-krzyzanowska!!! nareszcie wczoraj mjialam czas uruchomic DVD i obejrzec ziemie obiecana. no i co? no i w drugim odcinku (wersja TV) wystapila rodzina trawinskich. meza gral lapicki (tak!), zas zone budzisz-krzyzanowska. niewykluczone, ze film rozbiega sie z ksiazka wlasnie w przypadku losów rodziny trawinskich, ale po prawdezie nie wiem, poniewaz ksiazki nie czytalam. a film wiecznie zywy – tyle tam znakomitych kreacji aktorskich! pozdr serdecznie \ m
M. – ach, to cała tajemnica w tym, że mam w głowie nie serial, lecz wersję kinową! Musiało tak być, że wersja telewizyjna objęła sekwencje dodatkowe. I teraz mi szkoda, że ich nie znam. Łapicki-Trawiński jak najbardziej. Bardzo romantycznie strzela sobie w łeb. A żony nie kojarzę.Prawda, że epizody są w Ziemi obiecanej mistrzowskie. Uwielbiam ten z Fronczewskim, gdy wypowiada pracę Bucholtzowi. :)
Dzięki za pamięć i konsekwencję w tropieniu. :) Pozdrawiam!