Archiwa miesięczne: Grudzień 2013

drugi dziennik

Jerzy Pilch, Drugi dziennik, Wydawnictwo Literackie 2013

Nie podsumuję blogowego roku, nie czuję, by czaiła się za progiem domagająca się tego cezura. Może zapuka w jakiś przypadkowy czwartek, ani na początku, ani w środku miesiąca czy roku? Może cyfry daty ułożą się magicznie, a może nie? Przyjdzie czas na nowe, to będzie.

Pilch w swym dzienniku pisze o natręctwie typowania dobrych początków. Lubię opowieść o dwóch cnotliwych palaczach, którzy przegapili okazję, by rzucić nałóg. „- Tak, Janku – mówił pod koniec lat sześćdziesiątych biskup polskich lutrów – była sposobność, ale przeszła nam koło nosa… – Tak, Andrzeju – odpowiadał biskupowi polskich lutrów biskup polskich kalwinów – nieprędko powtórzy się taki jubileusz, przespaliśmy… – Przespaliśmy – powtarzał jak echo Wantuła i obaj zaciągali się ze smakiem, i zaraz też wiekuisty kaszel palaczy brał ich w swoje posiadanie, i pokasłując jeden przez drugiego, niby się przekomarzali, ale przecież powaga zdobiła ich oblicza: – Tak, Andrzeju… – Tak, Janku… Taka data nie prędko się powtórzy… Swoją drogą, jak mogliśmy być tak lekkomyślni… Teraz przyjdzie nam palić, nie wiadomo jak długo”. (s.37) Cóż, zważywszy, że chodzi o tysiąclecie chrztu Polski, równie mocna karta może już nie wrócić. Co tam sylwester, nie ten, to za rok!

Drugi dziennik

Gwiazdkowy Drugi dziennik sprawił mi frajdę ogromną. Zachwycił. Przypomniał oczywistość, że „fraza Pilcha” ma moc stawiania na nogi i moc wprawiania w stan intelektualnego kręćka. Autoironiczny. Czasem złośliwy (duży stopień złagodnienia, lecz i tak kilka demaskatorskich operacji przeprowadzono z chirurgiczną precyzją). Błyskotliwość? Jasne. Erudycja? Umie gość czytać i rozumie werbalny przekaz lepiej, niż stu innych razem wziętych i zmieszanych. Barokowa składnia nic a nic nie szwankuje i potrafi omotać, aż do dekonstrukcji siebie samej. A przy tym jasność pełna. Błysk cięcia i blask ostrza. Czytać Pilcha trzeba! Z tysiącznych powodów. Wyliczać? Podam jeden. Niezwykła kombinacja dystansu do siebie, humoru (nie jowialnego, ironicznego bardziej, ale wciąż działającego jak wentyl) i rozpaczy, na skraju której się stoi, w którą się zerka, choć nie po to stoi się samotnie nad przepaścią, by innym ją opisywać czy w nią wciągać. 

Przebitki są. Wiadomo, że choroba nie odpuszcza, przyciąga myśli, a więc i refleksje czy tematy dziennikowych wpisów. Parkinson rządzi się bez pardonu, rozdaje karty, wyciąga zza pazuchy wyrocznie, hipotezy, statystyczne ciągi dalsze. Lecz nie w tym rzecz, ile tych chorobowych zapisków, a jakie one są. 

„Nie ma co ukrywać: zamiast licznych narzeczonych jeden Pan Jezus człowiekowi został. Niby wysoko, a markotno”. (s.75) „…niby szlachetniej, ale jednak wolałbym na odwrót”. (s.33)

„Starczy utyskiwań, resztę piszemy z punktu widzenia człowieka absolutnie zdrowego. Tylko taka strategia opowiadania ma sens, tylko do głębi przeświadczony o swym niczym nie zmąconym zdrowiu narrator ma szansę zdania sprawy z powoli pożerającej go gruźlicy, pylicy, trzepawicy, motylicy, dżumicy, szczypawicy, czy innej kurwicy. Kwestia stylu. Stylem się to załatwia! Stylem!” (s.39) Dlatego temat choroby, gdy wraca, to jako żonglerka cytatami, pytaniami, pomysłami na to, jak podstawić jej nogę. Mówi Pilch – za okazję jej zmiażdżenia, unicestwienia choćby w słowie, niejedno by oddał: „… za możliwość napisania takiej rzeczy zrobię, Panie Boże, wszystko, dziecku – jeśli każesz – wyrwę z zaciśniętej piąstki ostatnią landrynkę”. (s.205)

***

Bieda z recenzowaniem na tym polega, że bardziej mnie wciąga czynienie wypisów i czytanie po raz wtóry najlepszych fragmentów. Cóż, nie będę wydłubywać rodzynków z ciasta, ani porządkować materii tych mniej lub bardziej spójnych dygresji, żadnej przecież zamkniętej fabuły nie tworzących. Fabuły. Bo dziennik jest zawsze autokreacją. Choć pojawia się w nim wyznanie, że w opinii odbiorców szczerości zawsze jest za mało lub za dużo, tymczasem w zamierzeniu ma być wyłącznie ona. „Wybierajcie jaką chcecie opcję. Ja wybieram spowiedź ekstremalną. Jak już, to już. Oto niekłamany w niczym jeden rok mojego życia”. (s.)

Bardzo lubię zapiski wspomnieniowe, utrwalające portrety rodziny lub sąsiadów z Wisły. Wraca babcia Czyżowa i stary Kubica, ojciec rozczytany w Tomaszu Mannie i matka. Luterańscy przodkowie katolickiego papieża (Wojtyły). Mocny jest portret Jurusia z Poczty, dla którego ten rok był ostatnim. Lub wspomnienie kobiety, która była muzą powieści Pod Mocnym Aniołem. Będę do tego tomu jeszcze wracała. Również ze względu na poruszający wpis o samotności z 21 kwietnia 2013. Gdybym jednak miała polecić Pilcha z jednego szczególnego powodu (a wspominałam: takich powodów są tysiące), to byłyby nim opowieści o lekturach – o czytaniu i o pisaniu. Świetne!

Czyta Pilch wielkich i mniejszych. Dostaje się Lechoniowi i Grassowi. Dziennik tego ostatniego przekształca się w poradnik „jak dzienników nie pisać”. Jedno ze szlachetnych zaleceń: nie objaśniać samego siebie! I mrugnięcie: „Tylko Umberto Eco potrafi z lekkością własne powieści komentować, skądinąd w kontekście dzieł o wadze ołowiu o lekkość nietrudno”. ;)  Pamiętam własne zaintrygowanie esejami o sztuce Daniela Arasse`a (Nic nie widać) – napisanych z oszałamiającą charyzmą i tak pod prąd moich przyzwyczajeń, że na długo zostawiły wrażenie. Ubawiły mnie zapiski Pilcha. Owszem, doceniające, ale przekłuwające balon z wprawą urwipołcia, który grzecznie dziwi się, że uleciało powietrze, a balonik był taki ładny… 

Zaznaczyć? To przecież oczywiste! Pilch nie wypowiada się z góry, więc przynajmniej we mnie nie wywołuje reakcji polemicznych, tym bardziej, że subiektywizm jest założeniem. Admiracja wobec prozaików rosyjskich (Babel! Izaak Babel, koniecznie chcę go poznać). Docenianie genialnych tłumaczy. Grymas współczucia wobec tych, którzy najlepsze napisali na początku, a potem mogli być już tylko epigonami samych siebie (znów Günter Grass). Refleksje o grafomanach (nie odżegnujmy się, nosimy w sobie choć krztynę grafomaństwa, często dobrotliwego, czasem z przerośniętą wątrobą-ambicją)…

W tej skrótowej recenzji nie oddzielę konstrukcji Pilcha od refleksji zaczerpniętych od Nabokova (literatura jest „po nic”, na tym polega jej luksus) czy Maraiego (każdy grafoman chce wyrazić pełnię, podczas gdy szczytem ambicji winno być uchwycenie szczegółu). Wśrod zapisków Drugiego dziennika jest taki, w którym Pilch podejmuje wyzwanie wskazania literatów, którym do pełni stosunkowo blisko. I po swojemu konfiguruje z nich dwie piłkarskie drużyny.

„Kolejność wedlug kolejności przychodzenia do głowy.
1. Płatonow, Faulkner, Mann, Dostojewski, Tołstoj, Flaubert, Gogol, Borges, Proust, Babel, Szekspir.
Zmiany: po szesnastu minutach w miejsce kontuzjowanego (w wyniku ostrego starcia z Cervantesem) Prousta – Beckett. Po przerwie za Szekspira – Broch. W doliczonym czasie gry za Gogola – Joyce.
Kartki: czerwona za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann.

2. Rabelais, Cervantes, Poe, Baudelaire, Nabokov, Melville, Czechow, Kafka, Bellow, Schulz, Conrad.
Zmiany: po przerwie za Conrada wchodzi Márquez, od siedemdziesiątej piątej minuty za Melville`a – Dante. Zwraca uwagę doskonała forma i kondycja Schulza, przewidziany na zmiennika Bułhakow nawet się nie rozgrzewa.
Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka; za ubliżanie sędziemu – Czechow”. (s.166)

Myślę, że rodzynki pozostały nienaruszone. Najcenniejsze dla mnie wskazówki wydają się lepiej osadzone w kontekście dziennika niż w czynionych tu próbach cytatologicznych. Ja się zachwycam! 

„Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia tekstu. Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia czegokolwiek. Zachwyt – o wiele częściej, niż się wydaje – jest gwarantem niezrozumienia niczego”. (s.90)

w ukryciu

W ukryciu, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2013

W ukryciuNie wierz, Człowieku, w to, co podają opisy. Może nawet w ogóle ich nie czytaj, tylko idź i obejrzyj. Bo jak przeczytasz, duże prawdopodobieństwo, że stchórzysz. Chwyciłam przed seansem dwie „zajawki”: że to historia miłości kobiety do kobiety i że jedna z nich jest ukrywającą się Żydówką. Nie wypatrzyłam nigdzie zapowiedzi: „wczesny Polański” – Wstręt albo Lokator. Stało się – zapewne – dobrze. Oczekiwania wzrosłyby niebotycznie i może z większym wyrachowaniem oglądałabym

Tymczasem – czekałam na miłość. A jak wiadomo: kto czeka na miłość, temu wszystkie pociągi śmigają koło nosa. 

Bardzo ładna, niepokojąca klamra: retrospektywny obrazek z dzieciństwa, możliwe, że jeden z kluczy do traumy głównej bohaterki. I sunąca po torach kolej, tunel, przyjazd-odjazd. Młoda dziewczyna wraca do domu, mieszka z ojcem (fotografem). Zastaje tam ukrywającą się piękną Esther. Nie bez znaczenia jest, że pierwszy raz widzi ją nagą w łazience. Później na ogół dziewczyna przesiaduje w pomieszczeniu pod podłogą salonu, często w bieliźnie, co być może jest wytłumaczalne okolicznościami, mnie jednak wydaje się surrealnie podbite sex appealem, kobiecością nieustraszoną, przebłyskującą w niesfornych lokach, nagich ramionach, błyszczących czernią oczach. 

Główna bohaterka (grana przez Magdę Boczarską) wypełniająca soba całą niemal opowieść, to introwertyczna, ascetyczna, bojąca się życia Janka. Powiedzieć, że Janka zakochuje się w Esther, to popełnić nadużycie. Ona się w nią zapatruje, otula ją opieką, chroni przed tym, co zagraża, choć nie wiadomo, ile urojeń w tej grozie, a ile prawdy. Na tym – wydaje mi się – opiera się pomysł tego filmu, który ani o miłości, ani o wojnie wcale nie jest. Na tym, że wojenna groza, anormalność ludzkich postaw, absurd i powszechny strach stają się niczym wobec grozy, dzikości, absurdu i lęku zrodzonego w chorej głowie czy zaszpuntowanym sercu. Wojna staje się pretekstem. Pieśń nad pieśniami – na której Janka uczy się rozumieć miłość – jest obsesyjnym transem. Janka uzasadnia nimi swe narastające starania, by zachować przy sobie Esther jak najdłużej. Za wszelką cenę.

W ukryciu to studium obłędu. Eskalacja obsesji, która niszczy i wydrąża. „Jestem chora na miłość” – taką diagnozę stawia sobie Janka. Brzmi lepiej niż jest w istocie. Stan, w którym zawłaszcza się drugą osobę, izoluje od świata, wpędza w ułudę i podporządkowuje tej relacji całą rzeczywistość… – jest stanem gorączkowym. Destrukcja. Mit. Fatamorgana. Posłużę się cytatem z Pilcha:

„…gdyby nie obrzydzenie do tego rodzaju terminologii, powiedziałbym oczywiście: „toksyczny związek”; niczym feralne zaklęcie wyzwoliłoby to demony płycizn, tandet i banałów; jakbym już tego martwego wyrażenia użył, być może (w poczuciu jałowizny zupełnej) brnąłbym w jakieś dalsze spekulacje, w jakieś żałosne efekty, że niby każdy toksyczny związek ma się za wielką miłość i każda wielka miłość prędzej czy później obraca się w toksyczny związek, itp., itd.” (Drugi dziennik, s.27)

Gdyby więc szukać usprawiedliwienia i zrozumienia dla aberracji czynionych przez Jankę (zatajam, by nie streszczać), groziłaby nam żałosność i nieżyciowość równie wielka jak głupia. Nie sekundowałam „miłości”, obserwowałam osuwanie się w ciemność. Wciągnął mnie seans, zahuczał pod czaszką, oblepił jakąś gęstą mazią. Emocje rzeczywiście przeskakują na widza i jeśli to ma zaświadczać o sile filmu, to zaświadcza. Nie jest to jednak format Polańskiego (bo uparcie w takim kontekście osadzam ten tytuł).

Janka. Uwięziona ekspresja. Ściśle związane włosy na karku, zaciśnięte usta, jakoś tak siermiężnie skrojona sukienka (biała, splamiona czerwonym rzucikiem). Seks z kochankiem, który nie budzi w niej emocji (ukazywany zawsze chwilę po, co podkreśla drętwość tej relacji, strząsanej z siebie do następnego przygodnego razu). Lękliwe, szorstkie relacje z ludźmi, od których ucieka. Nawet wiolonczela nie uczłowieczy tego wizerunku. Zresztą wiolonczela… (nieeeee, oj!) została mi w głowie jako straszak. A wydawałoby się, że wiolonczelistki są prześliczne i powabne…

Bardzo dziwny to film. Doceniam piękną Magdalenę Boczarską, która ujarzmia swą urodę, eksponując to, co splątane, żarzące się zatrutym ogniem. Toksyczność, która odrzuca. Naprawdę, nie polubiłam tej postaci, nie chcę do niej wracać. Choć to odepchnięcie powinno budzić we mnie jednoczesne współczucie. Tymczasem coś mi mówi, żeby nie lekceważyć odpowiedzialności za emocje, którym dajemy się prowadzić. Nie jestem przecież orędowniczką uczuć wyłączie rumianych i zdrowych jak owsianka. Ale dajcie żyć! Żeby rozchorować się tak bez opamiętania?

prezent

Dziewczynka w trampkach (Wadjda), reż. Haifaa Al-Mansour, Arabia Saudyjska 2012

wadjda3Wadjda (czytaj: Ważda) ma dziesięć lat i jedno wielkie marzenie. Zielony rower, wypatrzony w sklepie, namacalny, choć nierealny zarazem. 

Jesteśmy w Arabii Saudyjskiej, gdzie kobietom nie wolno prowadzić pojazdów. Dlatego mama Wadjdy co dzień rano wyczekuje aż do pracy zawiezie ją kierowca, nieokrzesany Iqbal, który pasażerkom swej furgonetki daje w kość swą gburowatością i pretensjami o każdą chwilę spóźnienia.

wadjda2O, upierdliwi faceci! O, mężowie, dla których pichci się smaczne potrawy (z których pozostałości można spałaszować po kryjomu). O, panowie serc i myśli, dla których cudne-powabne Arabki stroją się, kołyszą biodrami i każdym gestem roztaczają opium kobiecości. Mówmy o jednej, bo przecież każda jest inna: Wadjda twierdzi, że nie ma piękniejszej niż jej mama. Nnnooo, taaak, oliwkowa cera, czekoladowe oczy, krągłości, które w oprawie czerwonej sukienki mogą przyprawić o palpitacje serca. Spojrzenie, w którym jest pokora i gotowość walki. Jest o co walczyć?  I tak, i nie. Legalna poligamia sugeruje, że kobieta nie ma mężczyzny na wyłączność. Mama Wadjdy wierzy, że zatrzyma przy sobie męża swym oddaniem, urodą, miłością („oryginał to ja, po co ci podróbki?”). Ale skoro nie może dać mu syna, to jej wiara na kruchym fundamencie stoi. A gra niewarta świeczki.

Ok, szkołę trzeba przetrwać. Dziewczynka w trampkach

Wadjda jeszcze przez chwilę jest wolna od tych lęków, ale już umie wnikliwie patrzeć, słuchać i wyciągać wnioski. Jest sprytna i wolna. Jak to możliwe, że dziewczynki potrafią to, co za kilka lat zapomną i utracą? I czy koniecznie ta strata musi stać się faktem?

Wadjda chodzi w trampkach, zakłada kiedy musi abaję lub hidżab, ale w zawadiackim stylu. Jakby przeczuwała, że to kostium w teatralnym spektaklu, który trzeba odegrać, nie utożsamiając się z rolą. Jakimś cudem wymyka się spod kurateli surowych nauczycielek. Dostrzega szczeliny, którymi spod skorupy ulatnia się życie. Dziwi się, że piękny głos jej matki rozbrzmiewa tylko w kuchni. „Głos to nagość”, nie można obnażać się przed obcym. W domu obserwuje matkę w obcisłych dżinsach, w zalotnie upiętych włosach, tę wersję postrzega jako prawdziwszą. Na zewnątrz matka wychodzi jak inne: wystrojona w burkę, nikab lub przynajmniej szajlę. 

Recytacja Koranu. Dziewczynka w trampkach

Jesteśmy w Arabii Saudyjskiej, gdzie na rowerach wolno jeździć tylko chłopcom. Chyba że jest się pyskatą dziewczynką, która nie dba o pozory. Zaprzyjaźnia się z Abdullahem, z daleka omija kółko religijne, nie ucieka, gdy na horyzoncie zamajaczy mężczyzna i postanawia zarobić na wymarzony, odwiedzany codziennie rower. Może z religii notę dostaje niską, ale liczyć potrafi i ma zmysł biznesu. 

Cóż, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Punkt zwrotny w filmie następuje, gdy szkoła ogłasza konkurs na recytację Koranu. Zwycięzca ma otrzymać sumę wystarczającą na rower: ponad 800 riali. Czarna owieczka podejmuje wyzwanie i nie muszę chyba dodawać, do czego jest zdolny zdeterminowany człowiek (zwłaszcza dziewczynka!). A kto obejrzy film, nie będzie mógł wyjść z podziwu, jak pięknie brzmi melorecytacja świętej muzułmańskiej Księgi.

wadjda6

Ujawniam chyba ciut za dużo, bo film jest tu raczej pretekstem. Wadjda wygrała, lecz gdy wyznała, na co przeznaczy riale, natychmiast pozbawiono ją nagrody. Cały więc trud nie wystarczył na osiągnięcie celu, choć nie był daremny. Splotem przeróżnch okoliczności dostaje prezent. Jest zielony, o dwóch dużych kołach, w sam raz.

I tak ta bezpretensjonalna historia, odległa kulturowo, jest całkiem uniwersalna i jak ulał pasująca na czas rozpakowywania prezentów. Mama Wadjdy nie „wypracowała” sobie wzajemności u mężczyzny, którego kochała, a Wadjda tuż przed osiągnięciem celu wszystko traci. A jednak w ostatniej scenie śmiga ku szerokiej drodze. Więc może czas postawić na to, czym nas los obdaruje. ;)

wadjda7

Niech każdy dostanie swój Zielony Rower! Niech go sobie najpierw z całych sił wymarzy. I szuka, zabiega, uruchamia wszystkie możliwe talenty, by do niego dotrzeć. A potem niech przyjmie jak prezent. Jak dar. Bo wszystko, co najcenniejsze, jest darem.

A Boże Narodzenie tuż tuż, więc z Koranu przeskoczę do Biblii, gdzie „naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką. Nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło” (Iz.).

Bo to już dziś pamiątka tamtego Błysku. I coroczna okazja do Życzeń, wśród których te o radości i świetle wybijają się na plan pierwszy. Na radość też można sobie zapracować. Ale najlepiej jest się na nią po prostu otworzyć.

DUŻO PIĘKNYCH PREZENTÓW OD LOSU!

ODWAGI, BY MARZYĆ.

I WDZIĘCZNEJ RADOŚCI ZE SPEŁNIEŃ.

:)

zupa z gwoździa

Anna Onichimowska, Zupa z gwoździa, EZOP Agencja Edytorska, Warszawa 2013

Bardzo przyjemne, bardzo. Lekkie, wciągające, absurdalne, zabawne i otwierające moje czytelnicze serducho na faceta-narratora, który nie bez winy, a i tak całkiem ok. Słowem: polecam. Teraz właśnie jest najlepszy czas, by po Onichimowską sięgnąć. To już moja świecka tradycja: w ubiegłym roku w świateczne dni czytałam jej Pomiędzy. Teraz Zupę z gwoździa. Jeśli Autorka postara się na następne święta dostarczyć kolejny tytuł, to siłą rozpędu (i świadomego wyboru!) drogą kupna nabędę. Dobry tytuł na prezent. Trzeba tylko wyrachować komu go dać. Poniżej pomoc dla dedukujących.

Zupa z gwoździaRzecz rozgrywa się w Warszawie (skąd raz po raz bohaterowie wyjeżdżają do Krakowa). Zaczyna się w początkach grudnia – sporo mówi się o nadchodzącym końcu świata (21.12.2012!), co w pewnym sensie się ziści, bo jasna sprawa, że końce nie potrzebują nazywać się od razu Armagedon. Koniec czasami jest nieuchronny i niezbędny, by móc coś zacząć. Albo – jeszcze lepiej – wyrwać się z pętli czasu, z pogoni za przyszłością, z uzależnień od przeszłości i włączyć opcję Teraźniejszość. 

Małżeństwo niedoskonałe, acz bez frustracji i jadu. Marysia i Jan. Ze stażem ponaddwudziestoletnim (w dorobku córka Zosia i zięć Wiktor, omyłkowo zwany Franciszkiem). Kilkoro spowinowaconych (osiemdziesięcioletni rozamoryzowany wuj, siostrzeniec zbierający żołnierzyki dla partnera, amerykańska siostra bohatera, która kocha krokodyle etc.). Kilkoro bliższych i dalszych znajomych: zdystansowany Kurdeblaszka, moherowy Rycerzyk lubiąca krówki-ciągutki, bosostopa Murzynka, która na balu wystąpi w duecie z Janem (jako „kapusta” przy „schabowym”). Mądrze gadający pies i bez sensu trujący szef. Tu uściślę, że małżeństwo ma niezbyt intratne wykształcenie: polonista (zaczepiony w redakcji prasowej) i psycholog (sprzedająca lodówki). 

Nie wchodząc w szczegóły, o czym to jest? O tym, że gdy codzienność skrzeczy rozlicznymi brakami, praca z dnia na dzień wydaje nam się bardziej durna (przekraczając limity naszej odporności), gdy to wszystko wkracza inwazyjnie w bliskie relacje, zaniedbywane od niechcenia i bez premedytacji – to wtedy ocalający jest humor, dystans i swing. Swing rozumiem jako melodię własną, ze splotu naszych osobistych skłonności wypływającą, która pozwala nam nawet w chórze śpiewać swoje. Precyzyjniej: jeśli się rozbuja, to nauczy nas żyć poza chórem, solo lub w parze. 

I jeszcze jest o tym, o czym mówi blurb Macieja Wojtyszki: „Tę wnikliwą, dowcipną i mądrą książkę powinna przeczytać każda normalna kobieta, która pragnie zrozumieć współczesnego mężczyznę, i każdy współczesny mężczyzna, który i tak nigdy nie zrozumie, w jaki sposób się w to wszystko wpakowujemy. (…)”
Na potwierdzenie wyciągnę kilka nitek z osnowy. Marysia mówi z niepokojem do Jana, że gdy śpi, to wygląda, jakby śnił nieswoje sny. Jan najpierw się nieopatrznie dziwi (bo też czyje jak nie jego?), a potem po męsku radzi, żeby się nie przyglądać, wziąć coś na sen. (Arcymęskie! Usunąć bodziec zamiast próbować zrozumieć). Marysia po babsku drąży dalej. Konstatacja Jana: „Problem między nami polega na tym, że przez 25 lat bycia razem ona często werbalizuje, czego nie chce, a rzadko, czego chce”.

I jak znam siebie, mogę przytaknąć, że brzmi znajomo taka oto sytuacja. Marysia zbiera się do rozmowy. Znienacka wciąga w nią Jana. Temat rozmowy zahacza o pyłek i księżyc („wszystko między nami”). Pytania są logiczne i konkretne, choć rzeczywiście przeskakują z planety na planetę. A facet nie nadąża, bo niepotrzebnie się asekuruje, próbuje zgadywać, co padnie za chwilę i idzie w zaparte, że żadnego problemu nie dostrzega. Dla mnie to bardzo esencjonalne, a przed pretensjonalnością ratuje zmysł absurdu (i humoru). W praktyce wygląda to tak. Zarzut głównego kalibru: miałeś romans. Marysia nie umie pojąć tego, co dla Jana oczywiste: że bez znaczenia skoro bez uczuć i dwie dekady temu. Dalej: nie zauważyłeś, że mam nową marynarkę, nie chcesz się poświęcić i wyjechać na wakacje gdzieś daleko, w roli telefonicznej tapety masz nosacza (małpę z Borneo – to obsesja Jana) a nie mnie, nie chciałeś wziąć kundelka ze schroniska, dlatego nie mogę spać… I znów większy kaliber: nie dbasz o grób rodziców, o mnie też zapomnisz bez żalu. Et caetera. Marysia – dla wspólnego dobra – mówi mu, co stoi na przeszkodzie, by było normalnie. Jaś próbuje poskładać puzzle i nic mu nie wychodzi. Podpowiadam (zgadując), że w takiej sytuacji po prostu trzeba bezdyskusyjnie zrealizować jedno z kobiecych pragnień i jeszcze jedno (ekstra) spoza listy. 

Trzy pasje ma mężczyzna (nadmienię, że to on prowadzi narrację). I w każdej z nich bardzo mu sekunduję. Jedną jest nosacz, którego podgląda dzięki mapom Google. I ja zajrzałam, dziwny dziw, zgodność nazwy z wyglądem niezwykła. Drugą jest gotowanie. Trzecią – pisanie. Jest blogerem! Niezbyt chyba poczytnym, ale nie o to w tym chodzi, pisać trzeba, nawet gdy brak chętnych odbiorców. Wiadomo: dziś czytelnik to skarb, a piszący jest tylko jednym z milionów. 

Zupa z gwoździa jest możliwa do upichcenia, przepis na blogu o tym samym co książka tytule. Sednem kulinarnego gustu Jana jest prostota. Nie wiem, czy jest to zamysł ironiczny, mnie akurat przekonuje. Gdy razu pewnego cała rodzina zamawia kolację w restauracji, wybory trafiają na frymuśne w nazwie dania: „wątróbki cielęce na gnieździe z brokułów, z pieczonymi kasztanami, nadziewanymi szynką parmeńską i wędzonym pieprzem, pod dymną osłoną” i inne, w których odrobina konkretu jest „pod kołderką” lub „wsparta na postumencie”…. Jan prosi o herbatę miętową. Jako jedyny zamawia „spaghetti z wody, osobno oliwa i parmezan”. 

Pisze Jan bloga i pisze listy. Zawodowo odpowiada za kontakt pisma z czytelnikami. Gdyby czekał aż listy same nadejdą, toby pracę stracił, więc pisze do siebie sam. Listy są cudnie absurdalne i świetnie komentują perypetie życiowe Jana. Skoro na niego coś padło, to mogło też paść na innych. Przykład: 
„Kochany Panie Redaktorze,
może mi pan odpowie, dlaczego jednym coś się udaje, a innym nie. Weźmy przykład pierwszy z brzegu: zderzają się trzy samochody na pustyni. Zwykle tylko wielbłądy po niej biegają, a tu – takie zjawisko nadprzyrodzone. Że samochody, że trzy, no i wypadek. Dwa trupy, a trzeci nawet niedraśnięty. Kto tym kieruje? (…) U mnie póki co aż tak źle nie jest, ale odpukuję w niemalowane, unikam trzynastek, spluwam przez lewe ramię, nie przechodzę pod drabiną, robię, co mogę. Chociaż przesądny nie jestem. Gdyby miał Pan jakiś pomysł, jak oszukać przeznaczenie, albo chociaż przechytrzyć, proszę o kontakt.
Jarosław z Milanówka, skrytka pocztowa 33”

Cóż, z fatum nikt nie wygrał (vide: Edyp), ale dużo daje dobre przemycie oczu i odnalezienie tego, co już się ma. Nie przeczę, że satysfakcjonuje mnie taki przebieg fabuły, który wyjaśnia mężczyźnie, że nigdy dość doceniania kobiety i trzymania za rękę, by nie uciekła (bo też czasami każda ma na to ochotę). Choć, myślę sobie, że w swej lekkości książka Onichimowskiej jest jednak dość przewrotna.
(Jan o Marysi): „Ona nie ma takich lęków. Czasem wydaje mi się, że jest odważniejsza ode mnie. Nie boi się latać, przebiega na czerwonym świetle, chodzi na wysokich obcasach, no i w ogóle”.

anons

Nietypowo, ale jak się tak zastanowić, to już sama nie wiem, jaki mój typ. Co ze mnie za typ? Bo najchętniej pisałabym o książkach. O klasyce lub świeżynkach, o literackich retrospektywach intrygujących mnie pisarzy. Takie bym sobie przekrojowe podglądy robiła. Gdyby to było proste, oczywiste i ciut łatwiejsze. Tymczasem zauważam niebezpieczny zanik książkowych inspiracji. Nie jest to zjawisko ostateczne. Wciąż inspirują mnie głównie słowa. Rzadziej natomiast skłaniają mnie do zabrania głosu. Możliwe, że jest to przejawem eskapizmu (od codzienności, od wpisanych w zawodowy grafik rozmów o literaturze tudzież od studiowania literaturopodobnych konstrukcji zwanych potocznie wypracowaniami). Możliwe też, że tempo czytelnicze odrobinę pokryła rdza. Się kręci, ale brak oliwy. Trochę obwiniam Kindle`a. Dawniej czytałam jeden tytuł od początku do samego końca, a odkąd noszę z sobą całą bibliotekę (rosnącą z dnia na dzień!), przerzucam się i porzucam, niszczę dobre nawyki i czasem aż dziw, że mnie nie mdli od takiej diety. Tą konfesyjną dygresją zamierzam zmobilizować się do ucywilizowania dzikich obyczajów. Wierząc w magiczną funkcję języka: „nazwane istnieje, a przynajmniej jest in statu nascendi„.

Dziś piszę sobie ku pamięci (a może jeszcze komuś ku zauważeniu) o tym, na co się czaję i czekam lub co w przelocie dostrzegłam i uznałam za warte zauważenia. 

W sobotniej Trójce audycja o Rwandzie (Raport o stanie świata – z tej strony można przejść do odsłuchania audycji, 45`). Dziś czystej i bezpiecznej, objętej szeroko zakrojonym pakietem programów pomocowych, sterowanej polityką odzyskiwania tożsamości. Już niemal dwadzieścia lat minęło, od wiosny 1994 roku, od tych stu dni rzezi, które długo jeszcze będą stanowić cezurę między tym, co było przed, a tym, co po. Hutu i Tutsi, nie potrzebowali najeźdźców, by doświadczyć piekła. „Ścinać wysokie drzewa” – to hasło nadawało radio, zachęcając plemię Hutu do wzięcia w dłoń maczety i ruszenia ku sąsiadom. Znamy to z Hotelu Rwanda (reż. Terry George, 2004), z książek reporterskich Jeana Hathfelda (Stategia antylop) czy Wojciecha Tochmana (Dzisiaj narysujemy śmierć). Reportaże zazwyczaj posługują się metodą rekonstrukcji wydarzeń z perspektywy kilku, kilkunastu lat kwarantanny. Pisane po latach, rejestrują to, co zostało w umysłach i psychice. Diagnozują stan traumy. Pytają – jak żyć dalej?

Ludobójstwo przejmuje grozą. To, co nastało później, niepokoi czymś kuriozalnym, nie do pojęcia. Nową rzeczywistość tworzą przecież ci, którzy doświadczyli starej (w roli morderców lub w roli ofiar). Wiadomo, że nie sposób było ukarać winnych, bo brakło miejsca w więzieniach, kary były więc symboliczne. I oto dzisiejsza Rwanda – ponoć świetnie radząca sobie na płaszczyźnie działań państwowych, pozostaje miejscem, w którym trauma domaga się przepracowania w każdym z osobna. Z audycji zapamiętałam opowieść o mężczyźnie w dresie, który regularnie uprawia jogging. Zdrowo. Zawsze ma przy sobie paszport i mówi, że dba o kondycję, bo od niej zależy tempo ucieczki. Z polowania na Tutsich ocaleli tylko najszybsi.

Joanna Kos-Krauze, Krzysztof KrauzeGościem audycji była również Joanna Kos-Krauze, która wraz z mężem pracuje nad nowym, rwandyjskim projektem. Roboczy tytuł: Ptaki śpiewają w Kigali. Premiera zapowiada się na przyszły rok. Punktem wyjścia było opowiadanie Wojciecha Albińskiego (Kto z państwa popełnił ludobójstwo z tomu Antylopa szuka myśliwego). Podobno ostatecznie scenariusz podryfował w innym kierunku. Rzecz będzie o radzeniu sobie z przeszłością, a jednym z lejtmotywów są ptaki. Badania ornitologów wskazywały na wymieranie sępów. Tendencje zahamowało ludobójstwo – sępy odżyły, karmiąc się trupami, zagrożenie przesunęło sie na ptaki śpiewające. Dość wymowna metafora. 

PolańskiCiekawie zapowiadają się też kolejne  Rozmowy poszczególne Żakowskiego z Polańskim. Dziennikarz rekomenduje je na portalu pisma: „Polityka” on-line. Zapowiada się dwuodcinkowy wywiad – w TVP 2, o 17.20 – dziś i za tydzień. Konwencja latynosko-hitchcokowskiego serialu. Nie wiem tylko, po co rozdzielać na części 40 minutowy materiał. Wyjaśni się. Zapowiedzi Żakowskiego nieprecyzyjne, bo sam programu jeszcze nie widział, ale spotkanie z Mistrzem odbiera jako doświadczenie życiowe. Ja sobie uświadamiam oczywistość: Polański ma już osiemdziesiąt lat (!). Na oko, sądząc po stylu bycia i energii, dziennikarz oszacował go na czterdziestkę. Brzmi wiarygodnie. I skłania mnie do refleksji nad tym, co by tu robić i czego się wystrzegać, by mieć podobnie. Najbardziej przekonuje mnie pomysł, by nigdy nie robić tego, na co się nie ma ochoty, a zawsze to, co w duszy gra. Ale ten pomysł jest, niestety, samobójczy. Jeszcze mu się przyjrzę.

Agata KuleszaTrzeci anons dotyczy ogłoszonych w najnowszym numerze nominacji do Paszportów „Polityki”. Swoje zdanie mogę mieć tylko co do jednej kategorii: film. Ale nie żałuję, że nie mam mocy decyzyjnej, bo trudno wybrać. Wybór obejmuje Tomasza Wasilewskiego (Płynące wieżowce m.in.), Dawida Ogrodnika (Chce się żyć i Ida, m.in.) i Agatę Kuleszę (Ida, ale ostatnio aktorka bierze udział w wielu projektach – dla niej oglądam niedzielny serial Krew z krwi). Nie ma co dyskutować nad tym, komu się bardziej należy, bo i tak rozstrzygnie wybór kryterium. Ciekawe wydaje mi się przesunięcie granicy wieku. Wśród nominowanych i wśród kandydatów do nominowanych (również ciekawa lista!) sporo jest twórców wcale nie początkujących. Mój sentyment kieruje się w stronę pani Agaty. Dodam: szok-nie szok, ale dziw – Kulesza wciąż nie ma notki biograficznej na FilmWebie. Nominacje literackie nie budzą we mnie potrzeby trzymania kciuków, choć interesuje mnie rumuński reportaż Małgorzaty Rejmer (Bukareszt. Krew i kurz), który posiadam i który jest w moich czytelniczych planach. 

Kevin SpaceyPozostał anons ostatni. To odcinek FilmWebowego cyklu Znani nieznani, opowiadającego na ogół o początkach kariery lub mniej oczywistych odsłonach twórczości różnych ulubionych ulubieńców. W tej kategorii nie dziwi obecność bohatera najświeższego materiału. Kevin Spacey – i jego wcielenia sprzed American Beauty! Sprzed House of Cards. Nie skomentuję (ale wypomnę!) głosu z offu, który chyba nie mnie wybrał sobie na swój target, skoro sięga do takich wyjaśnień: „Po latach pracy w teatrze (…) aktor zdał sobie sprawę, że w ten sposób nie dorobi się fortuny i legionu fanek”. Wow! no tak, wszystkim nam chodzi właśnie o to, a Kevinowi Spaceyowi to już bez wahań. Ten, kto to mówi, wie, co mówi i wie, co czuje lekko w ten sposób uprzedmiotowiony podmiot jego wypowiedzi. Przecież.

Tak się więc sprawy mają, takie są moje typy na dziś. Trochę ulotne, bo z aury informacji wyrwane. Ale wszystkie dotyczą twórców z kręgu niezmiennie przeze mnie docenianych.

wypełnić pustkę

Wypełnić pustkę, reż. Rama Burshtein, Izrael 2012 

W polskich kinach ten film pojawił się latem (lipiec 2013). Kto to widział, by taki film wprowadzać w obieg w takim czasie?! I właśnie dlatego niejeden może westchnąć, że nie widział. A szkoda, bo warto. Ja mogę dodać, że nawet nie słyszałam, choć zapewne mogłam, bo tytuł został doceniony m.in. Pucharem Volpi (Wenecja 2012), czyli nagrodą dla najlepszej aktorki – Hadas Yaron w roli Shiry.
I tak jak wszystko w życiu przydarza się parami, tak jednym przypadkiem zobaczyłam ten film w sali kinowej, a drugim przypadkiem dostrzegłam go dwa dni później w roli gadżetu przy najświeższym numerze „Focusa”. I już go mam.

Chasydzi

Wchodzimy w świat współczesnych chasydów. Brzmi co prawda jak oksymoron: jaka tam współczesność, skoro rytuały i styl życia wywodzą się z najstarszych tradycji, a celowe zamykanie się na wpływy świata (media, kontakty z gojami, modne trendy) tworzy warstwę impregnującą przed nowoczesnością. Ważne, że poznajemy współczesnych chasydów z perspektywy reżyserki, która się z tego środowiska wywodzi. I darzy je zrozumieniem, które i widzowi może się udzielić. Rzecz jasna oglądam świat egzotyczny. Rozumienie bierze się stąd, że w tę opowieść nie wkracza „obce oko”, więc to, co się zdarza, przyjmowane jest naturalnie, osadzone w zrębach, które nikogo tu nie dziwią.

Uderza mnie zwłaszcza silne poczucie wspólnoty. W czas jednego z chasydzkich świąt mężczyźni tłoczą się w domu rabina, wchodzą gromadnie do salonu, gdzie dzielą się problemami, otrzymując po wysłuchaniu stosowne finansowe wsparcie. Jak – nie przymierzając – na seansie u Vito Corleone ;). Śpiewa się przy tym i energicznie wystukuje rytmy. Śpiew i muzyka są fenomenalne. I te oryginalne pieśni chasydzkie, i to, co przygotowano specjalnie do filmu. Akordeonowa muzyka Shiry czy tło muzyczne ilustrujące wybrane sceny. Proszę posłuchać motywu przewodniego.

Drugie, na co zwracam uwagę, to określony model rodziny. Małżeństwa kojarzone przez swatów, tworzone pod czujnym okiem starszyzny, z konieczną aprobatą rabina. Spojrzenie człowieka Zachodu bywa w tym temacie sceptyczne. Bo mamy w głowach inne wzorce: miłość, która wiąże nie czekając na błogosławieństwo, która rodzi się z ognia i bez przymusu albo ze wspólnoty przeżyć, z bliskości, manifestującej się na tysiąc sposobów zanim okrzepnie w decyzji na tak. Różne tam mieć możemy w głowie i sercu matryce, ale na ogół chcemy spontaniczności i nieskrępowania w wyborze. A tu: swaty, ślub z człowiekiem, o którym więcej nie wiesz niż wiesz i w ogóle… ta gotowość do małżeństwa jakby ono było jedyną możliwą drogą i jakby trzeba było na nią wstąpić najszybciej jak się da. Powiem tak: nie będę tu roztrząsać wolności człowieka zanurzonego we wspólnocie i tradycji, bo nie starczyłoby mi kompetencji i mogłoby zabraknąć wirtualnej przestrzeni. W tym konkretnym przypadku, którego dotyczy opowieść, ujmuje mnie dojrzałość, gotowość do miłości i świadomość, że ona możliwa jest wtedy, gdy nie zatracasz siebie.

Fotografia powyżej, „portret rodziny we wnętrzu”, jest dobrym punktem wyjścia. Panowie w czarnych chałatach, z obowiązkowym nakryciem głowy – żonaci w futrzanych sztrajmlach, kawaler ma kapelusz. Kobiety ubrane skromnie, odświętnie, więc na biało, również z nakryciem głowy (na co dzień ten zmyślny kapelusik bywa weselszy). Niezasłonięte włosy może mieć tylko panna.
Plan pierwszy: rabin i jego żona, Rivka. Ich córki: niezamężna Shira z zaproponowanym przez swata kawalerem oraz (po prawej) Esther z mężem Yochayem. 

W środku drugiego rzędu – ciotka, nie ma rąk, nigdy nie wyszła za mąż, a mimo to w kapeluszu, bo tak doradził rabin. To unik od uciążliwych pytań. Nie unika ich nieobecna na zdjęciu Frieda – piękna i dobra, ale niemająca szczęścia do swatów. Gdy zaręcza się jej młodsza siostra, słyszy zewsząd: „obyś ty była następna”. Słowa ciepłe i współczujące, ale nie wątpię, że doprowadzające do szału („myślisz, że nie mam życia, bo nie wyszłam za mąż?!” – odpowie później i brzmi to tak, że chętnie obejrzałabym film o Friedzie).

Esther jest w ciąży, niestety, umrze przy połogu. A jej (przystojny jak sto diabłów!) mąż, który wyznawał: „Kocham cię, jesteś moją Torą”, pogrąży się w rozpaczy. Pustka, którą w sobie odnajdzie, wyda się nie do wypełnienia. Pustkę, równie dotkliwą, choć inaczej doskwierającą, czuje również ojciec i matka Esther. I jej osiemnastoletnia siostra, Shira, której swatanie usunie się na dalszy plan, by móc wpierw przeżyć ból i stratę. Tylko co dalej z pustką? Życie domaga się, by ją wypełnić.

Shira, Yochay, Rivka i MordechajŚmierć Esther jest jedną z początkowych scen, to pierwszy moment zwrotny. Dalsze wydarzenia koncentrują się na tytułowym wypełnianiu pustki  i priorytet ma to, co dzieje się wewnątrz bohaterów. Jeśli zdążyłam zaakceptować chasydzkie otwarcie się na wspólnotę, która wkracza i porządkuje świat każdego brata i siostry od spraw najprozaiczniejszych (kupno kuchenki) po egzystencjalne, to teraz muszę to przyzwyczajenie porzucić. Są propozycje i sugestie, ale też mocne veto samych zainteresowanych, którzy znają cenę życiowych decyzji. Nie podejmują ich nim dorosną, by je udźwignąć i zaakceptować skutki. 

Nietrudno się domyślić, że równolegle do swatania Shiry pojawi się temat szukania drugiej żony dla Yochaya. I że prędzej czy później pojawi się pomysł, by… Ale ani on tego nie chce, ani ona. Nie będzie fabularnych atrakcji, które zawiłością perypetii przekonałyby widza do nieuchronności tego związku. Paradoksalnie: ograniczenie akcji na rzecz subtelnej ilustracji dojrzewania i rodzenia się szansy na szczęście okazuje się czymś fenomenalnym. Kilka rozmów, spojrzenia, obecność i znikanie. Konieczność odsłonięcia swych pragnień, a najpierw rozpoznanie ich w sobie. Pomaga w tym prowadzenie kamery. Przewaga ujęć bliskich, zbliżenia twarzy. Dialog musi być oszczędny, by nie dublować obrazu. 

Oglądałam z dużymi emocjami. To bardzo kobiecy film – choć ma niejedno do powiedzenia mężczyznom.

Ujęły mnie dwie rzeczy. Pierwsza dotyczy gotowości serca, która poprzedza cały ciąg dalszy (i której brak ów „cdn” uniemożliwia). Druga to lęk, by nie być kimś zastępczym, nie wypełniać pustki po kimś innym. Dopóki nie zabliźnią się rany, nic nie jest możliwe. Zabliźnienie nie oznacza tu zapomnienia, zwłaszcza, że istnieje Mordechaj, synek Esther i Yochaya – to stan, w którym potrafimy widzieć tę drugą osobę bez potrzeby konfrontacji z własną (i jej) przeszłością. 

Yochay i Shira