Jerzy Pilch, Drugi dziennik, Wydawnictwo Literackie 2013
Nie podsumuję blogowego roku, nie czuję, by czaiła się za progiem domagająca się tego cezura. Może zapuka w jakiś przypadkowy czwartek, ani na początku, ani w środku miesiąca czy roku? Może cyfry daty ułożą się magicznie, a może nie? Przyjdzie czas na nowe, to będzie.
Pilch w swym dzienniku pisze o natręctwie typowania dobrych początków. Lubię opowieść o dwóch cnotliwych palaczach, którzy przegapili okazję, by rzucić nałóg. „- Tak, Janku – mówił pod koniec lat sześćdziesiątych biskup polskich lutrów – była sposobność, ale przeszła nam koło nosa… – Tak, Andrzeju – odpowiadał biskupowi polskich lutrów biskup polskich kalwinów – nieprędko powtórzy się taki jubileusz, przespaliśmy… – Przespaliśmy – powtarzał jak echo Wantuła i obaj zaciągali się ze smakiem, i zaraz też wiekuisty kaszel palaczy brał ich w swoje posiadanie, i pokasłując jeden przez drugiego, niby się przekomarzali, ale przecież powaga zdobiła ich oblicza: – Tak, Andrzeju… – Tak, Janku… Taka data nie prędko się powtórzy… Swoją drogą, jak mogliśmy być tak lekkomyślni… Teraz przyjdzie nam palić, nie wiadomo jak długo”. (s.37) Cóż, zważywszy, że chodzi o tysiąclecie chrztu Polski, równie mocna karta może już nie wrócić. Co tam sylwester, nie ten, to za rok!
Gwiazdkowy Drugi dziennik sprawił mi frajdę ogromną. Zachwycił. Przypomniał oczywistość, że „fraza Pilcha” ma moc stawiania na nogi i moc wprawiania w stan intelektualnego kręćka. Autoironiczny. Czasem złośliwy (duży stopień złagodnienia, lecz i tak kilka demaskatorskich operacji przeprowadzono z chirurgiczną precyzją). Błyskotliwość? Jasne. Erudycja? Umie gość czytać i rozumie werbalny przekaz lepiej, niż stu innych razem wziętych i zmieszanych. Barokowa składnia nic a nic nie szwankuje i potrafi omotać, aż do dekonstrukcji siebie samej. A przy tym jasność pełna. Błysk cięcia i blask ostrza. Czytać Pilcha trzeba! Z tysiącznych powodów. Wyliczać? Podam jeden. Niezwykła kombinacja dystansu do siebie, humoru (nie jowialnego, ironicznego bardziej, ale wciąż działającego jak wentyl) i rozpaczy, na skraju której się stoi, w którą się zerka, choć nie po to stoi się samotnie nad przepaścią, by innym ją opisywać czy w nią wciągać.
Przebitki są. Wiadomo, że choroba nie odpuszcza, przyciąga myśli, a więc i refleksje czy tematy dziennikowych wpisów. Parkinson rządzi się bez pardonu, rozdaje karty, wyciąga zza pazuchy wyrocznie, hipotezy, statystyczne ciągi dalsze. Lecz nie w tym rzecz, ile tych chorobowych zapisków, a jakie one są.
„Nie ma co ukrywać: zamiast licznych narzeczonych jeden Pan Jezus człowiekowi został. Niby wysoko, a markotno”. (s.75) „…niby szlachetniej, ale jednak wolałbym na odwrót”. (s.33)
„Starczy utyskiwań, resztę piszemy z punktu widzenia człowieka absolutnie zdrowego. Tylko taka strategia opowiadania ma sens, tylko do głębi przeświadczony o swym niczym nie zmąconym zdrowiu narrator ma szansę zdania sprawy z powoli pożerającej go gruźlicy, pylicy, trzepawicy, motylicy, dżumicy, szczypawicy, czy innej kurwicy. Kwestia stylu. Stylem się to załatwia! Stylem!” (s.39) Dlatego temat choroby, gdy wraca, to jako żonglerka cytatami, pytaniami, pomysłami na to, jak podstawić jej nogę. Mówi Pilch – za okazję jej zmiażdżenia, unicestwienia choćby w słowie, niejedno by oddał: „… za możliwość napisania takiej rzeczy zrobię, Panie Boże, wszystko, dziecku – jeśli każesz – wyrwę z zaciśniętej piąstki ostatnią landrynkę”. (s.205)
***
Bieda z recenzowaniem na tym polega, że bardziej mnie wciąga czynienie wypisów i czytanie po raz wtóry najlepszych fragmentów. Cóż, nie będę wydłubywać rodzynków z ciasta, ani porządkować materii tych mniej lub bardziej spójnych dygresji, żadnej przecież zamkniętej fabuły nie tworzących. Fabuły. Bo dziennik jest zawsze autokreacją. Choć pojawia się w nim wyznanie, że w opinii odbiorców szczerości zawsze jest za mało lub za dużo, tymczasem w zamierzeniu ma być wyłącznie ona. „Wybierajcie jaką chcecie opcję. Ja wybieram spowiedź ekstremalną. Jak już, to już. Oto niekłamany w niczym jeden rok mojego życia”. (s.)
Bardzo lubię zapiski wspomnieniowe, utrwalające portrety rodziny lub sąsiadów z Wisły. Wraca babcia Czyżowa i stary Kubica, ojciec rozczytany w Tomaszu Mannie i matka. Luterańscy przodkowie katolickiego papieża (Wojtyły). Mocny jest portret Jurusia z Poczty, dla którego ten rok był ostatnim. Lub wspomnienie kobiety, która była muzą powieści Pod Mocnym Aniołem. Będę do tego tomu jeszcze wracała. Również ze względu na poruszający wpis o samotności z 21 kwietnia 2013. Gdybym jednak miała polecić Pilcha z jednego szczególnego powodu (a wspominałam: takich powodów są tysiące), to byłyby nim opowieści o lekturach – o czytaniu i o pisaniu. Świetne!
Czyta Pilch wielkich i mniejszych. Dostaje się Lechoniowi i Grassowi. Dziennik tego ostatniego przekształca się w poradnik „jak dzienników nie pisać”. Jedno ze szlachetnych zaleceń: nie objaśniać samego siebie! I mrugnięcie: „Tylko Umberto Eco potrafi z lekkością własne powieści komentować, skądinąd w kontekście dzieł o wadze ołowiu o lekkość nietrudno”. ;) Pamiętam własne zaintrygowanie esejami o sztuce Daniela Arasse`a (Nic nie widać) – napisanych z oszałamiającą charyzmą i tak pod prąd moich przyzwyczajeń, że na długo zostawiły wrażenie. Ubawiły mnie zapiski Pilcha. Owszem, doceniające, ale przekłuwające balon z wprawą urwipołcia, który grzecznie dziwi się, że uleciało powietrze, a balonik był taki ładny…
Zaznaczyć? To przecież oczywiste! Pilch nie wypowiada się z góry, więc przynajmniej we mnie nie wywołuje reakcji polemicznych, tym bardziej, że subiektywizm jest założeniem. Admiracja wobec prozaików rosyjskich (Babel! Izaak Babel, koniecznie chcę go poznać). Docenianie genialnych tłumaczy. Grymas współczucia wobec tych, którzy najlepsze napisali na początku, a potem mogli być już tylko epigonami samych siebie (znów Günter Grass). Refleksje o grafomanach (nie odżegnujmy się, nosimy w sobie choć krztynę grafomaństwa, często dobrotliwego, czasem z przerośniętą wątrobą-ambicją)…
W tej skrótowej recenzji nie oddzielę konstrukcji Pilcha od refleksji zaczerpniętych od Nabokova (literatura jest „po nic”, na tym polega jej luksus) czy Maraiego (każdy grafoman chce wyrazić pełnię, podczas gdy szczytem ambicji winno być uchwycenie szczegółu). Wśrod zapisków Drugiego dziennika jest taki, w którym Pilch podejmuje wyzwanie wskazania literatów, którym do pełni stosunkowo blisko. I po swojemu konfiguruje z nich dwie piłkarskie drużyny.
„Kolejność wedlug kolejności przychodzenia do głowy.
1. Płatonow, Faulkner, Mann, Dostojewski, Tołstoj, Flaubert, Gogol, Borges, Proust, Babel, Szekspir.
Zmiany: po szesnastu minutach w miejsce kontuzjowanego (w wyniku ostrego starcia z Cervantesem) Prousta – Beckett. Po przerwie za Szekspira – Broch. W doliczonym czasie gry za Gogola – Joyce.
Kartki: czerwona za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann.
2. Rabelais, Cervantes, Poe, Baudelaire, Nabokov, Melville, Czechow, Kafka, Bellow, Schulz, Conrad.
Zmiany: po przerwie za Conrada wchodzi Márquez, od siedemdziesiątej piątej minuty za Melville`a – Dante. Zwraca uwagę doskonała forma i kondycja Schulza, przewidziany na zmiennika Bułhakow nawet się nie rozgrzewa.
Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka; za ubliżanie sędziemu – Czechow”. (s.166)
Myślę, że rodzynki pozostały nienaruszone. Najcenniejsze dla mnie wskazówki wydają się lepiej osadzone w kontekście dziennika niż w czynionych tu próbach cytatologicznych. Ja się zachwycam!
„Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia tekstu. Zachwyt nie jest żadnym dowodem rozumienia czegokolwiek. Zachwyt – o wiele częściej, niż się wydaje – jest gwarantem niezrozumienia niczego”. (s.90)