W ukryciu, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2013
Nie wierz, Człowieku, w to, co podają opisy. Może nawet w ogóle ich nie czytaj, tylko idź i obejrzyj. Bo jak przeczytasz, duże prawdopodobieństwo, że stchórzysz. Chwyciłam przed seansem dwie „zajawki”: że to historia miłości kobiety do kobiety i że jedna z nich jest ukrywającą się Żydówką. Nie wypatrzyłam nigdzie zapowiedzi: „wczesny Polański” – Wstręt albo Lokator. Stało się – zapewne – dobrze. Oczekiwania wzrosłyby niebotycznie i może z większym wyrachowaniem oglądałabym.
Tymczasem – czekałam na miłość. A jak wiadomo: kto czeka na miłość, temu wszystkie pociągi śmigają koło nosa.
Bardzo ładna, niepokojąca klamra: retrospektywny obrazek z dzieciństwa, możliwe, że jeden z kluczy do traumy głównej bohaterki. I sunąca po torach kolej, tunel, przyjazd-odjazd. Młoda dziewczyna wraca do domu, mieszka z ojcem (fotografem). Zastaje tam ukrywającą się piękną Esther. Nie bez znaczenia jest, że pierwszy raz widzi ją nagą w łazience. Później na ogół dziewczyna przesiaduje w pomieszczeniu pod podłogą salonu, często w bieliźnie, co być może jest wytłumaczalne okolicznościami, mnie jednak wydaje się surrealnie podbite sex appealem, kobiecością nieustraszoną, przebłyskującą w niesfornych lokach, nagich ramionach, błyszczących czernią oczach.
Główna bohaterka (grana przez Magdę Boczarską) wypełniająca soba całą niemal opowieść, to introwertyczna, ascetyczna, bojąca się życia Janka. Powiedzieć, że Janka zakochuje się w Esther, to popełnić nadużycie. Ona się w nią zapatruje, otula ją opieką, chroni przed tym, co zagraża, choć nie wiadomo, ile urojeń w tej grozie, a ile prawdy. Na tym – wydaje mi się – opiera się pomysł tego filmu, który ani o miłości, ani o wojnie wcale nie jest. Na tym, że wojenna groza, anormalność ludzkich postaw, absurd i powszechny strach stają się niczym wobec grozy, dzikości, absurdu i lęku zrodzonego w chorej głowie czy zaszpuntowanym sercu. Wojna staje się pretekstem. Pieśń nad pieśniami – na której Janka uczy się rozumieć miłość – jest obsesyjnym transem. Janka uzasadnia nimi swe narastające starania, by zachować przy sobie Esther jak najdłużej. Za wszelką cenę.
W ukryciu to studium obłędu. Eskalacja obsesji, która niszczy i wydrąża. „Jestem chora na miłość” – taką diagnozę stawia sobie Janka. Brzmi lepiej niż jest w istocie. Stan, w którym zawłaszcza się drugą osobę, izoluje od świata, wpędza w ułudę i podporządkowuje tej relacji całą rzeczywistość… – jest stanem gorączkowym. Destrukcja. Mit. Fatamorgana. Posłużę się cytatem z Pilcha:
„…gdyby nie obrzydzenie do tego rodzaju terminologii, powiedziałbym oczywiście: „toksyczny związek”; niczym feralne zaklęcie wyzwoliłoby to demony płycizn, tandet i banałów; jakbym już tego martwego wyrażenia użył, być może (w poczuciu jałowizny zupełnej) brnąłbym w jakieś dalsze spekulacje, w jakieś żałosne efekty, że niby każdy toksyczny związek ma się za wielką miłość i każda wielka miłość prędzej czy później obraca się w toksyczny związek, itp., itd.” (Drugi dziennik, s.27)
Gdyby więc szukać usprawiedliwienia i zrozumienia dla aberracji czynionych przez Jankę (zatajam, by nie streszczać), groziłaby nam żałosność i nieżyciowość równie wielka jak głupia. Nie sekundowałam „miłości”, obserwowałam osuwanie się w ciemność. Wciągnął mnie seans, zahuczał pod czaszką, oblepił jakąś gęstą mazią. Emocje rzeczywiście przeskakują na widza i jeśli to ma zaświadczać o sile filmu, to zaświadcza. Nie jest to jednak format Polańskiego (bo uparcie w takim kontekście osadzam ten tytuł).
Janka. Uwięziona ekspresja. Ściśle związane włosy na karku, zaciśnięte usta, jakoś tak siermiężnie skrojona sukienka (biała, splamiona czerwonym rzucikiem). Seks z kochankiem, który nie budzi w niej emocji (ukazywany zawsze chwilę po, co podkreśla drętwość tej relacji, strząsanej z siebie do następnego przygodnego razu). Lękliwe, szorstkie relacje z ludźmi, od których ucieka. Nawet wiolonczela nie uczłowieczy tego wizerunku. Zresztą wiolonczela… (nieeeee, oj!) została mi w głowie jako straszak. A wydawałoby się, że wiolonczelistki są prześliczne i powabne…
Bardzo dziwny to film. Doceniam piękną Magdalenę Boczarską, która ujarzmia swą urodę, eksponując to, co splątane, żarzące się zatrutym ogniem. Toksyczność, która odrzuca. Naprawdę, nie polubiłam tej postaci, nie chcę do niej wracać. Choć to odepchnięcie powinno budzić we mnie jednoczesne współczucie. Tymczasem coś mi mówi, żeby nie lekceważyć odpowiedzialności za emocje, którym dajemy się prowadzić. Nie jestem przecież orędowniczką uczuć wyłączie rumianych i zdrowych jak owsianka. Ale dajcie żyć! Żeby rozchorować się tak bez opamiętania?
oj, to widze, ze ci film zupelnie nie podszedl? zajrzalam na inne recenzje na necie i mam wrazenie, iz w zamierzeniu byl ciekawy. niespecjalnie spodobaly mi sie etykietki – takie czy inne – bo czlowiek, to istota emocjonalnie zlozona (a moze wlasnie b prosta, tylko realizuje uniwersalna potrzebe bliskosci na rózne sposoby?). w kazdym razie dobrze, ze mi o tym tytule przypomnialas. wypowiem sie jak zabacze
serdecznosci miedzyswiateczne \ m
Nie to, że „nie podszedł”. Byłam pod wrażeniem.
Do powiedzenia mam tyle, że jak na film o chorobie psychicznej (wysoka stawka), to jednak czegoś zabrakło. Raczej w scenariuszu niż w grze Boczarskiej, ale nie lubię wytykać braków, bo pewnie ich „załatanie” wcale nie dźwignęłoby filmu wiele wyżej. Dobry film, daje kopa, lecz po obejrzeniu ma się ochotę uciec od niego jak najdalej, co wcale nie jest łatwe, bo wraca w myślach (!).
Ciekawa rzecz, że to, co się początkowo wydaje nośne (wojna – ukrywanie Żydówki; erotyczna fascynacja drugą kobietą) staje się tak naprawdę drugorzędne. Bo przecież, mówiąc o „chorobie” Janki, nie wydziwiam na obiekt jej uczuć, raczej na same „uczucia”. Trudno aż tak uelastyczniać pojęcie miłości, by objąć nim niszczenie drugiego.
Niszczenie ma, oczywiście, swą filmową siłę. Ale ostrzegam: nigdy za blisko wiolonczeli. ;)
Janka nie ma nic i nikogo. Traci matkę i ojca. Jest bardziej niż sama więc kiedy Esther wyciąga do Niej rękę ta ją kurczowo chwyta…. Gęsty i niebezpieczny film. Nie oglądajcie go bez Kogoś obok.
Tym mocniej przebija bezwzględna prawda, że łapczywość nie sprzyja miłości. Łapczywość w sensie: nasycanie wszystkich życiowych głodów. Choć, oczywiście, rozumiem, że każdy by chciał się nasycić. A najeść mogą się tylko najedzeni.
:) Przypomniałam sobie teraz tę scenę w politbiurze, gdy Suchora (?) mówi do Boczarskiej, podając papierosa: „wal, jak kobieta kobiecie”. Taka, nieco ordynarna, ale ponadczasowa babska sztama. Gęsty, potwierdzam
Aberracja, fatamorgana, gęstość… Bardzo spójnie ten film opisałaś z punktu widzenia fizyki, a właściwie optyki :) Fatamorgana związana jest ze zmianami temperatury powietrza, a więc z jego gęstością. Wszystko się zgadza. Studium obłędu ? Chyba nie chcę tego filmu oglądać, tyle obłędu dookoła. To już lepiej znajdę : ‚Dziewczynkę w trampkach’, tak się składa, że zielony rower już mam. Pozdrawiam poświątecznie.
A, czasem używam słów, których do końca nie rozumiem. Na szczęście intuicja stoi na straży. ;)
Jeśli już masz zielony rower (ja – czerwony!), to jest to znak, by obejrzeć Dziewczynkę w trampkach. Trzeba być przygotowanym na ewentualne mrugnięcia diabła, ale może akurat będzie spał. „Zamknij Koran! Jeszcze diabeł napluje!” „Dziewczynki ciasno, ciasno, żeby sie diabeł nie wcisnął”. Mnie, oczywiście, kłuje obraz szkoły. Skąd się biorą takie nauczycielki??? A ta mała bardzo mi kogoś przypomina. Nie mogłam oczu oderwać.
Dziwne, że jednak temat filmu nie jest tak całkiem obojętny na zapotrzebowanie. Można by sądzić, że reżyser opowiada o czym chce i pozostaje tylko kwestia, czy robi to ciekawie. Tymczasem – zgadzam się – można nie mieć w sobie miejsca na chorą Jankę. Brutalne. ;)
Poświątecznych wspaniałości!
Intuicja intuicją, ale najwięksi reżyserzy to fizycy właśnie, coś jest na rzeczy. Co do zapotrzebowania to koniecznie jakiś pozytywny, emocjonalny film by się przydał, w stylu : Nietykalni czy Sugar Man, żeby przełamać zimowe mroki.
Kto był (jest) fizykiem? I reżyserem. Coś jest na rzeczy, ale teraz mi z głowy wypadło. No Zanussi, pamiętam. I Konecki (od Testosteronu).
Sugar Man na każdy dzień, na każdą pogodę! :)
No nie wiem, nie wiem, skoro i tak można o ‚drażliwym filmie’ pisać. Ja tu zbieram się tęgo, by i u siebie coś podobnego (o nie do opowiedzenia zjawiskach) napisać, a tu klops taki. No nie wiem.
A tu klops! Ale „klops”, że film nie taki, czy że ja o nim w ogóle piszę, czy że mało stanowczo??? Wszystko mi się rozsupła, gdy podpatrzę, o czym piszesz.
No nie wiem. :))
Ja zdecydowanie wolę „Dziewczynkę w trampkach” (sam fakt, że taki film pochodzi z kraju, gdzie nie ma kin, fiu fiu! Bardzo mnie urzekł.) „W ukryciu” mnie…zmęczył. Doceniam aktorstwo, wachlarz emocji szeroki jak Amazonka, ale za gęsto tu, to nie „moje” kino.
To sie dobrze składa, że obie mamy w głowach oba filmy. :) Seansu z Boczarską nie żałuje. Ale po wyjściu z kina miałam odruch, by zrzucić emocje. Gdy teraz o tym piszę, to żal mi, że może kogoś odstraszę (niechcący). Ale ból to ból. Nie sposób zaprzeczyć. ;)