Archiwa miesięczne: Styczeń 2014

zniewolony

Zniewolony (12 Years a Slave), reż. Steve McQueen, USA, Wielka Brytania 2013

Zniewolony. plakatNawet tytuł jest słaby. Zwłaszcza w wersji oryginalnej. Kto się dobrze wczyta, już nie musi oglądać. Dwanaście lat, czyli bardzo określony interwał czasu. Musiał być początek. Solomon Northup to wolny czarny mężczyzna, któremu ktoś narzuci niewolę – łatwo domniemać, że wystarczy wywieźć go na Południe, wmówić nową tożsamość, nowy status przylgnie do niego „samoprzylepnie”. Będzie tuzin trudnych lat. I nadejdzie wyzwolenie.
Głupio się ogląda historię, która ma zaprogramowany dobry koniec. Podskórnie liczę na jakąś przewrotkę, ale daremnie. Gdy Solomon cierpi, tęskni i źle mu w niewoli, chciałoby się mu podpowiedzieć: spoko, jeszcze chwilka, złe minie, znów będziesz sobie pan.

Chwilka-nie-chwilka… 133 minuty, o sto za dużo. A gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że aż o sto trzydzieści trzy.

Czułam pismo nosem. Co nowego można powiedzieć o niewolnictwie, o racji abolicjonistów, o podłości wszelkiej maści „panów”? Niby nic. Ale to właśnie rodzi nadzieję, że jeśli za temat weźmie się fachman (Steve McQueen!!!), to przeorze pole pod nowe żniwa. Rany! Porażka na całej linii. Pierwszą ćwiartkę filmu traktowałam jak wprowadzenie do „rewolucji”, drugą – jak stymulację oczekiwań widza, przewrotną ciszę przed burzą. Potem światełka gasły, bo co z tego, że finał coś zmieni, jeśli przez dwie godziny nudzę się i nie mogę wzruszyć nawet spektakularną sceną bicia czy popisu wredoty. Czy muszę dodawać, że nawet finał był o smaku landrynki?

Na plakacie dewiza: „Człowiek wolny pozostanie nim na zawsze”. Myślisz, że to tylko chwytliwy trick dystrybutora? A to sedno pomysłu. Jednowymiarowy ton, obraz bez cieniowania, więc bez głębi. Solomon Northup ma śliczną żonę, słodką córeczkę, żwawego syneczka i talent do gry na skrzypcach. Ile ma, tyle traci – prócz godności. Napotyka oszustów, tchórzy, białe buraczane typki spod ciemnej gwiazdy… Dostaje cios i wstaje jakby miał przy podeszwach sprężynki. Murzyn (zostawiam to słowo, by dostroić się do czasów sprzed Lincolna), który posmakował wolności, nigdy jej nie utraci. Czy mam coś przeciwko tej myśli? Nic poza tym, że to nie jest myśl, lecz wishful thinking

Można polecić seans Zniewolonego wszystkim sympatykom kultowego serialu Isaura. W roli Leoncia – Michael Fassbender. Niewolnica ma na imię Patsey, jest bawełnianym stachanowcem (500 funtow zbioru dziennie – 250 % normy). Znosi pożądanie pana, zazdrość pani, baty, brud i znój. Nie wiem, jak to możliwe, ale ten stuprocentowy szturm na wzruszenia zamroził moją empatię na amen. Pewnie, że plecy w pręgach i czyjeś prawo do mydełka każą mi stawiać raczej na czarne niż na białe. Na pewno niejeden psychopata korzystał z praw do „własności” w podobny sposób. Co nie zmienia mojego podejrzenia, że jednak dzielenie świata na białe i czarne, dobre i złe, zdolne do głębokich humanistycznych uczuć i wyzbyte tej zdolności… jest grubo przesadzone. 

Nie ma szlachetnych białych? Są. Jak już, to na amen. Na przykład taki Kanadyjczyk Samuel (Brad Pitt!!! – nie wierzę, że Pittowi przeszły jego kwestie przez gardło bez żadnego szczękościsku). Gdy już niemal nie ma ratunku, by z południowej farmy skontaktować się z kimś, kto potwierdzi wolność głównego bohatera, pojawia się dzielny biały, który odważy się na dobry uczynek. Zanim cokolwiek zrobi, wygłosi exposé. Osiem grzybów w barszczu. Film nominowany do Oscara (dziewięć nominacji!), obdarowany Złotymi Globami, film twórcy tak arcydzielnych obrazów jak Głód czy Wstyd, odwołuje się do łopatologii i serialowej dublerki (słowo powtarza to, co mówi obraz). Nie dowierzam. Może ja miałam zły dzień? Może Ktoś pójdzie i się wzruszy? Jeśli tak, proszę o odzew. Pomoże mi to wyjść z konsternacji, w jaką popadłam po seansie. Zaczęłam mówić sama do siebie. Zadawać pytania retoryczne, chwytać się za głowę (ostatkiem sił powstrzymując się od wyrywania włosów – jestem typem pragmatycznym, nie będę inwestować w perukę). Opowieść poparta autopsją, podszyta potencjalnym wzruszeniem, nie porusza zupełnie. Nie ma napięcia. Emocje kumulują się w ziewaniu. Albo widz winny, albo scenariusz. Jako że nie będę przeprowadzać samokrytyki, więc obstawiam to drugie.

Szukam choć jednej sceny, która budzi moje emocje. I coś chyba mam.
Dwie sceny, paralelne. Solomon Northup wraz z kilkoma towarzyszami niedoli jest eskortowany na Południe. On sam jeszcze nie wierzy w to, co się dzieje. Żył jak człowiek wolny, więc ze zdziwieniem słucha, jak przestraszony Murzyn niemal modli się o interwencję swego pana. Inni powątpiewają, ale pan 
stawia się i wymusza uwolnienie swojej „własności”. Niewolnik przytula się do pana jak wierny sługa (piesek zabrzmialoby niefortunnie, prawda?).
Po dwunastu latach, gdy na farmę potwornego Edwina Eppsa (Fassbender) przybywa wezwany listem dawny przyjaciel, Solomon pada mu w ramiona. Wbrew temu, co sugeruje główna linia filmu (wolny duchem niewolnik jest zawsze wyprostowany), ten obraz unaocznia, że wolność przynosi ktoś drugi. Ktoś, kto usankcjonuje nasze mniemanie na swój temat. Kto zaświadczy. Wtulenie się w ramiona wybawcy przypomniało mi ww. scenę z początku. Co z niej wynika? Może nic poza symetrią kompozycji. A może to, że Solomon Northup poczuł na plecach ciężar zniewolenia, bezgraniczną wdzięczność za to, że otrzymuje coś, co kiedyś było jego bez niczyjej łaski. Trochę będzie miał do przepracowania, zanim wejdzie w stare buty. Jakie stare? Oczywiście nowe, tak jak koszula, tużurek (?) i kapelusz w soczystych kolorach wolności.

mocny anioł

Pod Mocnym Aniołem, reż. Wojciech Smarzowski, Polska 2014

Pod Mocnym Aniołem. LajkonikJedyny taki film, w którym krakowski lajkonik ma skopany tyłek. Lista innych smaczków i motywów ma swoich prekursorów (literackich czy filmowych), ale podbita stemplem Smarzowskiego jest naprawdę oryginalna. Choć mówią – żadna nowość: picie nie znika z jego filmów od dawna, wraca pętlą pijackiego ciągu i zawsze jest piciem na zabój. Tankuje się w Domu złym, chleje się w Drogówcewięc Pod Mocnym Aniołem trafia do widza, który niejedną kinową żołądkową przetrawił. Może tym szybciej wchodzi mu ona w krew i nastawia na stany ekstremalne. 

Widziałam i wiem, że o meritum mam do powiedzenia tyle, co nic. Autopsja milczy jak zaklęta. Mnożące się na potęgę artykuły o alkoholizmie Polaków też nie czynią mnie ekspertem. Ani dane socjologiczne, ani wsłuchiwanie się w wynurzenia jednostkowych przypadków. Tyle, że dostrzegam – z jednej strony wachlarz możliwych wkręceń, tysiące dróg prowadzących do upojenia (pomysłowość niewyczerpywalna!), z drugiej zaś analogię i wspólny mianownik. Na podstawowe pytania odpowiedzi nie mam.  – Dlaczego?  – Jak głęboko wsiąkają w to postronni?  – Czy pętla wymusza obieg zamknięty (repetycje i skażone początki), czy też moc wyprostowania koła jest w zasięgu?

Smarzowski żongluje odpowiedziami. Uczestniczymy przecież w grupowych terapiach i czasem (patrz: zwiastun) pacjenci na odwyku mówią do kamery „od kiedy” i „dlaczego”. Z nieśmiałości, z uniesienia seksualnego lub w jego zastępstwie, z ogólnego „wkurwienia”, dla uczczenia, z bezprzyczynowego „lubienia”, dla kurażu lub dla towarzystwa. Każdy powód się nada. Żadna diagnoza nie jest samouzdrawiająca.

Myślę, że wybiorę się powtórnie i sprawdzę, czy będzie o tym samym. Bo tym razem było przede wszystkim o Jerzym (Robert Więckiewicz), mniej, lecz intensywnie, o jego dziewczynie (Julia Kijowska), o wymyślonym alter ego (Woronowicz) i o przypływach i odpływach alkoholowego transu. 

Głupio byłoby pominąć, więc wyliczę plejadę aktorów, z których każdy ma chwilę na popisowe odegranie swojego upadku. Mania (Kinga Preiss) – nie można oczu oderwać! Eksfarmaceutka (Iwona Bielska) – niegdyś niewinne dziewczę, które nieśmiałość przełamywało kieliszkiem miętowej nalewki męża (potem dawki i częstotliwość ich wchłaniania strasznie się rozrosły). Joanna (Iwona Wszołkówna, starsza druhna z Wesela) – samotna, zdesperowana. Kolumb (Jacek Braciak) – czyli ksiądz, idący w zaparte. Terrorysta (Arkadiusz Jakubik) – kierowca, który jadąc w Polskę, musi pić, by się kręcił interes (połowa roli to trafiony image!). Doktor Granada (Andrzej Grabowski) – może jedyny niepopadający w groteskę, lekarz nad lekarze, choć bez złudzeń, że recepty mogą leczyć. I tak dalej, ci, tórych znamy z innych filmów Smarzowskiego: Dorociński, Dziędziel, Kiersznowski czy Dyblik.

Pod Mocnym Aniołem. Jerzy i Ona

Otwarty „od rana do rana” bar Pod Mocnym Aniołem przyciąga namagnesowanego Jurka nieuchronnie. Uruchamia w nim mechanizm, który przestawić na inne tory diablo trudno. Chyba że Ona? Spotkana pod bankomatem, gdy prezencja i jasność umysłu Jerzego były niezbyt ostre. A mimo to. Nawet zdania nie dobiegały do kropki, choć to rzecz zasadnicza, by pełnymi zdaniami mówić.  Dla Jerzego – kluczowa. Wszystko sobie taką śliską, okrągłą mową może wytłumaczyć. „Są tacy, którzy mogą pić i tacy, co nie powinni. Ja mogę”. Co może kobieta (nawet tak rozumna i czuła, inteligentna i cierpliwa) wobec grubej warstwy zaszłości? „- Gdybym spotkał cię dwadzieścia lat temu, tobym nie pił”.

Lubię dwie sceny, trzy, może nawet więcej, które ukazują ten związek. Tę, gdy Ona czyta lekko absurdalny wiersz. I czyta go tak, że do kotła łagodności, może nawet bezbronnej naiwności, którą przypisać jej łatwo, dorzuca garść pieprzu i bazylii (coś konkretnego w smaku).

Lubię wyznanie: „wcale nie chciałam cię pokochać”, bo choćby nie wiem ile razy było już mówione przez innych, zawsze wnosi jakiś element wyższego porządku. Nie było w świadomych planach, a jest, czyli miało być (los, Bóg albo fatum).

Najbardziej zaś tę scenę (dziwnie przerywaną, niedokończoną, arcyprawdziwą), gdy Ona chce mu coś ważnego powiedzieć (chyba ustalić jakieś granice, wyjaśnić, co czuje, określić, czego nie może dalej być, jeśli cokolwiek ma być…). Jerzy siedzi bez ruchu, Ona chodzi w tę i we w tę i nie umie znaleźć dobrego początku. Facet nie może trafić na właściwy kanał odbioru, nie ma komunikatu, nie musi się do niego odnosić. A przekaz jasny jak słońce. Albo ciemny jak zapaść, zależy jak spojrzeć.

Jedna z pierwszych scen jest zarazem sceną ostatnią. Zorientowałam się dość późno. Aula wykładowa, Jerzy bryluje i po swojemu zwodzi słowem. „Nie wierzcie, gdy mówię, że nie piję”. – oklaski. Na sali młode twarze, również Ona i Ten Gość zza baru (Woronowicz), co to sumieniem jest i z boku się przygląda. Jeśli potraktować to wyznanie jak kokieterię, to przegrana sprawa albo po prostu element pijackich zalotów. Jeśli jednak to coming out, wyznanie krętactw, danie innym prawa do nieufności i czujności – to trop dający nadzieję. Zwłaszcza, że na sali jest Ona (więc nie odeszła!). Nie wiem na pewno – wokół słyszę, że koniec jest na końcu, czyli tam, gdzie Jerzy stoi na skrzyżowaniu blisko Mocnego Anioła. Ale nie wyrzekłabym się i takiego wariantu, bo przecież skoki są w tej fabule na porządku dziennym.

Pod Mocnym Aniołem. Jerzy

Stawiając na Jerzego, stawiam na Pilcha. Polecam wywiad z pisarzem w styczniowym „Kinie”. Rzeczowy, skupiony na kontekstach pijackiej literatury czy filmu, analizujący zabiegi adaptacyjne. Przeżył Pilch swoje obawy, zaakceptował rezultat. O swojej książce mówi z dysansem, Smarzowskiemu się kłania. „Realista co się zowie” zabrał się za prozę od realizmu daleką, której żywiołem jest słowo, nie obraz, a mimo to pozostał wierny. Pilch zaświadcza, a filmoznawcy mogliby to nazwać (za Alicją Helman) „twórczą zdradą”. Zmienia się rytm, fabuła, zakończenie. A pisarz błogosławi, mówiąc: o to mi chodziło, to nawet lepsze niż mój zamysł. Film oddziałuje dosadniej, dookreśla metafory i aluzje. Nie rozstrzyga o dalszych losach Jureczka: może mu ta miłość pomoże, a może nie, wejdzie do baru, by przerwać „suchość” albo go ominie. Raz czy na zawsze?

Niejeden wywiad wpadł mi przed seansem w ręce. Ale wiekszość wywoływała znudzenie. Ileż można pytać kogoś o to, po co i w jakich ilościach popija? W ogóle: Pod Mocnym Aniołem tyle mówi o alkoholizmie, że komentator nie powinien wykładać kawy na ławę i pytać o oczywistości. I chyba też na niewiele się zda opis pijackich ekscesów. Powiem tylko, że powracający motyw brudnej wody, która wzbiera i zalewa zasyfiony świat to obraz-symptom. Sięgamy do trzewi, do dna żołądka, skąd eksplodują – często w fatalnych okolicznościach – resztki niestrawionego pokarmu. Żadnego wygładzania. Fizjologia i dosadność. Cielesna deformacja, psychiczna niedyspozycja, zachłanny ciąg i potworny kac. 

To widać. Siła pijackich historii to jedno. Druga rzecz to sposób poskładania ich w całość. Forma. Nieprawda, że to opowieść, którą buduje wyłącznie naturalizm. Jest go niemało. A ja wciąż myślę, ile przegapiłam (za pierwszym razem) tropów i wskazówek. W obrazie (gra kolorem, brudne kadry obok tych czystych, z ptasiej perspektywy oglądany odwyk), w kompozycji (pętla goni pętlę – bo nie tylko jazda taksówką z odwyku pod bar powtarza się jak refren), w grze aktorskiej – podwójne role Dziędziela czy Grabowskiego. W grze z czasem (opowieść nie jest linearna).

Ciekawe są cytaty i mrugnięcia w stronę kontekstu. Jerofijew i Lowry? Też. Pilch podpowiedział mi sceny, w których i ja później dostrzegłam nawiązania. Gdy chłopak skacze z okna, zostawiając obrys swego ciała w zadaszeniu poniżej, a potem wraca poraniony na górę – jak Trelkowski z Lokatora Polańskiego. Układ ciał na łóżku, gdy Jerzy i Ona rozmawiają ze sobą – jak w Miłości blondynki Formana. Pętla Hasa nadawana w telewizji, gdzieś na dalszym planie. Nie wiem, czy ta gra to wsadzanie rodzynków do ciasta, czy rozsadzanie dosłowności. Ale rozpoznania są przyjemne.

Pod Mocnym Aniołem. Bar

nigdy więcej Dumonta

Camille Claudel, 1915, reż. Bruno Dumont, Francja 2013

To będzie recenzja pobieżna, nierozczytująca wieloznaczności scen i nieogarniająca kontekstów, zwłaszcza metafizycznych. Bez refleksji nad genialnością reżysera, który ma swoją markę i półkę z nagrodami. Ufff, ooooo… ja nie mogę, jak mnie ten film udręczył! Prawdziwe arcydzieło, które snuje się niemożebnie i wsysa w lej ciążący ku otchłani.

Camille Claudel, genialna rzeźbiarka, uczennica i kochanka Rodina. Przeżywa załamanie nerwowe lub popada w chorobę psychiczną – najprawdopodobniej z powodu splotu bodźców: utraty dziecka (poronienie), odrzucenia  przez Rodina, nadwrażliwości cechującej artystę pragnącego spełnienia. Depresja, afektywność dwubiegunowa, obsesje. Trafia do zakładu psychiatrycznego, później (co niewytłumaczalne!) na oddział zamknięty, gdzie siostry zakonne z anielską cierpliwością opiekują się ludźmi głęboko upośledzonymi.

Rok tego zamknięcia ukazany jest w filmie. Camille, wycofana, lecz bardzo świadoma swej sytuacji, potrzebuje wolności, by znaleźć balans. Znikąd pomocy. Osaczenie, chorzy współpacjenci, rezygnacja z tworzenia, które dotąd było jej pasją. Cisza i monotonnia klasztoru (zakładu). Wrzaski, bełkot i dołujące podrygi tych, z którymi jest po jednej stronie niedoli. Bez szans, by znormalnieć. To raczej widz jest bliski fiksacji. Był moment, gdy o mało co nie wyrwałam się, wymachując ramionami, z Alleluja! na ustach. Jeśli to nie piekło, to niższe piętra czyśćca.
Camille Claudel, 1915Nie dzieje się prawie nic. Spacer, wysiadywanie w słońcu, obserwowanie upośledzonych, posiłki. Oczekiwanie na wizytę brata. Tęsknota, chyba jeszcze niewyzbyta nadziei.

Brat – straszny. Świętoszkowaty poeta, Paul Claudel. To on ją ubezwłasnowolnił. Łaskawym gestem opłacał leczenie, raz na kilka lat odwiedzał. Może to dużo, bo matka i siostra nie odwiedziły jej ani razu, choć Camille tego pragnęła. Paul to ten typ, który musi się pojawić w każdym filmie Dumonta, co to chce ponad śnieg wybieleć, w ekstazie Boga odnaleźć, zatracić się w religii aż po mistykę. Alergię mam na takich, przeogromną. Wiem, że to kreacja i zamysł, ale tracę dystans i budzą się we mnie odruchy mordercze. Przynajmniej chęć zdarcia z szyi lśniącego bielą kołnierzyka.

Co tu dużo mówić, po dziewięćdziesięciu pięciu minutach oddających klimat jednego roku życia Camille (który dłużył się jak migrena) pada informacja, że w tej konfiguracji dane jej było trwać 29 kolejnych lat. Aż do wyzwalającej śmierci.

Dlaczego nie lubię Dumonta?
Bo przecież nie on jest winien, że panna Claudel miała rozklekotaną psychikę. Paul Claudel istniał naprawdę i lubił rozmawiać z Bogiem. Głębokie upośledzenie to nie mit i może nawet takie kuriozalne sceny jak tragifarsowe odgrywanie Don Juana przez dwoje chorych mogłyby mieć miejsce.

Ale Dumont z premedytacją zagęścił je według własnej receptury. Powinnam powiedzieć: raczej rozrzedził. Minimalizm środków (np. nie ma muzyki ilustrującej akcję), sama akcja jest zapętlona w filozofię i w dodatku ten ktoś szukający Boga w iluminacji… a nie widzący Go w oczach drugiego. Dumont zapada w pamięć, bo trudno zapomnieć, jak się człowiek umęczył, oglądając. A żeby mieć pewność, zapiszę sobie, że innych Dumontów już nie obejrzę. Nie moja poetyka.

Obejrzałam w ramach T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee 2014.

fugazi (wilk z wall street)

Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, USA 2013

„- Wiesz, co to jest fugazi?
– Lipa.
– Fu-gah-zi, fu-gay-zi, czyli ściema, pic na wodę”.

Nowojorska knajpka, gdzie przy stoliku maestro wtajemnicza adepta. Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) jest początkującym brokerem, Mark Hanna (Matthew McConaughey) to wyluzowany, cyniczny szpaner. Piękna scena! Mistrzostwo McConaugheya, wystukującego swoiste mruczando i z uśmiechem filozofa objawiającego elementarne reguły gry. Brak skrupułów przy drenażu kieszeni klientów. Narkotyki, by nakręcić haj intelektu. Seks dla odreagownia napięcia w ciele. Psychosomatyczny savoir vivre. Popisowy epizodzik. Ale cichutki DiCaprio (z rozrośniętym apetytem na kasę), onieśmielony, lecz podrajcowany i pytający nieśmiało: czy używki nie przeszkadzają w pracy? – też zapada w pamięć.

Wilk z Wall Street. plakat

Zaczyna się jazda bez trzymanki (bez zasad, bez hamulców, bez refleksji).
Z hiperspożyciem i megaodlotem.
Z „towarem” w ilościach hurtowych. Dużo dragów, ekscesów i przekrętów. Łukasz Muszyński na FilmWebie (dobra recenzja) nazywa ten świat „królestwem zwierząt w rui”, a sam film brokerską wersją Chłopców z ferajny. Dodajmy: to komedia! Choć rzeczy same w sobie śmieszne nie są.

I za jedną z głównych myśli po seansie uważam tę o niesamowitej sile perswazji (gra aktorska, tempo i ton), która hibernuje refleksje. Scorsese nie tylko trafia tym filmem do czołówki niegrzecznych tytułów, ale bez najmniejszej dozy moralizatorstwa pokazuje, jak łatwo się wkręcić. Widzieć żenadę, ale bić brawo dla stylu. Rozumieć, że by mieć, trzeba komuś zabrać, ale zapominać o wydrenowanych w okamgnieniu. Nie mieć złudzeń, że zachłanność może cokolwiek naprawdę dawać, ale uśmiechać się na widok nonszalancko rozrzucanych zielonych banknotów. Można widzieć w Jordanie Belforcie żałosnego kabotyna i nie móc oderwać oczu od wcielającego się w tę rolę DiCaprio. 

Grany przez niego Jordan Belfort to postać autentyczna. Ambitny typ. Zaczynał od zera, bez rodzinnych koneksji. Na przełomie lat 80. i 90. zdobył licencję maklera dzień przed krachem na giełdzie. Porażka stymuluje sukces. Swój dom maklerski (Stratton Oakmont) stworzył, przekształcając giełdę spółek groszowych. Sedno operacji polegało na sprzedaniu klientom nic niewartych akcji za niską cenę, ale z wysoką (50%!) prowizją. Kto umie wykreować popyt, ten zyskuje. Innowacja Belforta, która przyniosła mu prawdziwe kokosy, opierała się na dotarciu do bogatych inwestorów. Trzeba było oferować im poważne akcje, ale nic nie stało na przeszkodzie, by dorzucać w pakiecie ofertę akcji śmieciowych (tych, na których klient straci na pewno, a makler zawsze zyska). Nazwano to techniką „Kodak pitch” (Kodak na przynętę, śmieci w aneksie). Sława fałszywego Robin Hooda, który zabiera bogatym, daje swoim, przyciągała ryzykantów. Margines działań nielegalnych był szeroki jak wezbrana rzeka. Co doprowadziło do więziennej odsiadki, a przedtem do spektakularnej gry z prawem i konkurencją. Belfort – jak kot – ma siedem wcieleń. Siedem znaczy nieskończenie wiele. Dziś jest cenionym trenerem sprzedawców. Niższe loty, ale wciąż nie brakuje chętnych, by uczyć się u mistrza przekrętu. Biografia, która porusza wyobraźnię, a wyobraźnia hollywoodzkiego scenarzysty operuje paletą insywnych barw.

Wilk... Leonardo DiCaprioDiCaprio jest genialny.
Film ma wiele mocnych stron, ale świeżo po seansie w głowie szumi aktorstwo Leonarda. Poniżej kolaż kilku moich ulubionych scen – czytelny dla tych, którzy Wilka… już widzieli.

Najpierw szopa, bez komputerów, z której maklerzy wydzwaniają do listonoszy z wiadomą ofertą. I Jordan przy słuchawce (pozostali z wrażenia odkładają własne). Oferuje śmieć niczym złotko w celofanie. Mnie przechodzi dreszcz, by nigdy nie wierzyć sprzedawcom. „Listonosz” (chodzi o kategorię ubogich klientów) kupuje za wszystko, czym dysponuje. Widok miny współmaklerów – bezcenny.

Dalej: rozmowa z agentem FBI na jachcie. Belfort skąpany w luksusie, usiłujący wzbudzić zaufanie cnotliwego agenta, który podejmuje grę i nie da się osądzić, kto kogo bardziej nabiera. Dla tego dialogu, warto powtórzyć seans.

DiCaprio jako gość z charyzmą. Sama już nie wiem, czy mam mówić, że on tak gra, czy że naprawdę tę charyzmę w sobie nosi. Jego Belfort jest ćpunem z fantazją, obsadzonym w szeregu komicznych scen. Ale gdy w kryzysowym momencie staje naprzeciw wpatrzonych w niego maklerów, którym szefuje, staje się mistrzowskim retorem. Ja wiem, że Amerykanie mają to wpajane od dziecka: sztukę autokreacji i przemawiania do wspólnoty. Na ogół twierdzę, że na mnie by to nie działało. Tu jednak mogę przynajmniej zrozumieć, dlaczego działa. W ogóle: choć komediowa konwencja filmu operuje przerysowaniem, jest też wnikliwie demaskatorska i celna.

Wreszcie: sekwencja z narkotykami. Jordan i Donnie są w impasie, na pociechę biorą ponoć legendarnie mocne piguły. I nic. Mija kwadrans, drugi, trzeci, czwarty, i nic. Ale nadszedł moment, gdy jednak coś. I to, w jaki sposób DiCaprio gra pełzającego kierowcę z językową afazją, to jest  crème de la crème Wilka z Wall Street. Białe ferrari mknie, lawirując, niczym sterowany boskim zamysłem celnie wymierzony pocisk. Choć, gdy z chorej jaźni zdejmie się jedną warstwą i kolejną, to zdarzenia odzyskują alternatywną wersję. Można powiedzieć, że gra aktorska ma wiele aspektów i niekoniecznie najwyżej cenić takie spektakularne wygibasy. Jasne, prostota pozostanie szczytem wyrafinowania. Ale DiCaprio w roli Belforta na haju działa oszałamiająco.

***

Podobno percepcja filmu ostyluje między skrajnościami, do mnie dotarły zachwyty, wręcz peany na cześć reżysera. Jeśli więc mówią, że to jeden z najlepszych tytułów Scorsese`a, to jest powód, by osobiście to sprawdzić. Dodatkowym argumentem niech będzie kontekst, w jakim Wilka z Wall Street można osadzić. Z jednej strony Ziemia obiecana, z drugiej Tarantino!

Triumwirat golców, którzy nie mając nic, „mają w sam raz”, aby osiągnąć wszystko („zbudować fabrykę”) rozgrywa się w XIX-wiecznej Łodzi, gdy pieniądz przewartościowuje dotychczas obowiązującą etykę. Może nie na taką skalę jak w Nowym Jorku sto lat później, ale chodzi o to samo. Pieniądze trzeba kochać bardziej niż zasady, to cudowny katalizator wszelkich karier. Tyle że świat Wajdy (ściślej: Reymonta) ma jednak wciąż czytelne punkty odniesienia. Borowiecki jest cynikiem, lecz jego ojciec, narzeczona Anka, nawet Maks Baum (ogniwo trójcy) są ludźmi honoru. Są tu tacy, którzy strzelą sobie w łeb, gdy zawiedzie ich fart (Trewiński, czyli Łapicki), choć bardziej giętkie karki nagięłyby się do nowych trendów. Scorsese ten równoległy świat unieważnia.

I tu – do opisania Wilka z Wall Street – przychodzi w sukurs Tarantino. Beczka przypraw: przekleństwa, nagość, żądze i przyspieszenie obrotów: tu wszystko ma tempo galopu. Akcja, montaż, wir pieniędzy. Od Tarantino zapożyczony (?) jest również żywioł parodii i groteskowość postaci. Garstka tych, z którymi Belfort rozkręca swoją firmę to skończone łapserdaki, banda frajerów, z których co jeden, to mniej rozgarnięty. Widać nie trzeba używać obu mózgowych półkul, by coś osiągnąć. Może nawet się nie powinno. Im bardziej ograniczymy przestrzeń, która wyznacza cele, tym mniej rozpraszających wątpliwości. Tarantino moralistą nie jest. Scorsese… morały zostawia za drzwiami, ale one chyba jednak wskakują przez okno. Po seansie. Diagnoza świata i temperatura ludzich żądz nie stygnie w sosie komedii. Bardzo intensywnie ten komizm przyprawia.

***

Oczywiście, gdy ktoś ma fazę na Domek na prerii, to po Scorsese wyjdzie znokautowany. Niemniej warto(!) przeżyć trzygodzinny seans z Leonardem, wśród szelestu pieniędzy, na 50-metrowym luksusowym jachcie, na sali maklerskiej z opętanymi użytkownikami telefonów, którzy raz po raz zamierają, by wejść w trans spotkania z charyzmatycznym przywódcą. 

Fugazi, wielka ściema, którą wprowadza się w obieg niczym ersatz na głód sukcesu. Ściemą są śmieciowe akcje i grubsze malwersacje, i ułuda kolorowego życia, i wykreowany w nas sztucznie popyt na bajeranckie życie. Co do wniosków, jakie wyciągnie widz: niechby zbyt wielu nie uczyło się rzemiosła Belforta zbyt dosłownie. Ale z pewnością każdy z widzów  przyswoi sobie elementarną sztuczkę – jak sprzedać długopis! ;)