Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, USA 2013
„- Wiesz, co to jest fugazi?
– Lipa.
– Fu-gah-zi, fu-gay-zi, czyli ściema, pic na wodę”.
Nowojorska knajpka, gdzie przy stoliku maestro wtajemnicza adepta. Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) jest początkującym brokerem, Mark Hanna (Matthew McConaughey) to wyluzowany, cyniczny szpaner. Piękna scena! Mistrzostwo McConaugheya, wystukującego swoiste mruczando i z uśmiechem filozofa objawiającego elementarne reguły gry. Brak skrupułów przy drenażu kieszeni klientów. Narkotyki, by nakręcić haj intelektu. Seks dla odreagownia napięcia w ciele. Psychosomatyczny savoir vivre. Popisowy epizodzik. Ale cichutki DiCaprio (z rozrośniętym apetytem na kasę), onieśmielony, lecz podrajcowany i pytający nieśmiało: czy używki nie przeszkadzają w pracy? – też zapada w pamięć.
Zaczyna się jazda bez trzymanki (bez zasad, bez hamulców, bez refleksji).
Z hiperspożyciem i megaodlotem.
Z „towarem” w ilościach hurtowych. Dużo dragów, ekscesów i przekrętów. Łukasz Muszyński na FilmWebie (dobra recenzja) nazywa ten świat „królestwem zwierząt w rui”, a sam film brokerską wersją Chłopców z ferajny. Dodajmy: to komedia! Choć rzeczy same w sobie śmieszne nie są.
I za jedną z głównych myśli po seansie uważam tę o niesamowitej sile perswazji (gra aktorska, tempo i ton), która hibernuje refleksje. Scorsese nie tylko trafia tym filmem do czołówki niegrzecznych tytułów, ale bez najmniejszej dozy moralizatorstwa pokazuje, jak łatwo się wkręcić. Widzieć żenadę, ale bić brawo dla stylu. Rozumieć, że by mieć, trzeba komuś zabrać, ale zapominać o wydrenowanych w okamgnieniu. Nie mieć złudzeń, że zachłanność może cokolwiek naprawdę dawać, ale uśmiechać się na widok nonszalancko rozrzucanych zielonych banknotów. Można widzieć w Jordanie Belforcie żałosnego kabotyna i nie móc oderwać oczu od wcielającego się w tę rolę DiCaprio.
Grany przez niego Jordan Belfort to postać autentyczna. Ambitny typ. Zaczynał od zera, bez rodzinnych koneksji. Na przełomie lat 80. i 90. zdobył licencję maklera dzień przed krachem na giełdzie. Porażka stymuluje sukces. Swój dom maklerski (Stratton Oakmont) stworzył, przekształcając giełdę spółek groszowych. Sedno operacji polegało na sprzedaniu klientom nic niewartych akcji za niską cenę, ale z wysoką (50%!) prowizją. Kto umie wykreować popyt, ten zyskuje. Innowacja Belforta, która przyniosła mu prawdziwe kokosy, opierała się na dotarciu do bogatych inwestorów. Trzeba było oferować im poważne akcje, ale nic nie stało na przeszkodzie, by dorzucać w pakiecie ofertę akcji śmieciowych (tych, na których klient straci na pewno, a makler zawsze zyska). Nazwano to techniką „Kodak pitch” (Kodak na przynętę, śmieci w aneksie). Sława fałszywego Robin Hooda, który zabiera bogatym, daje swoim, przyciągała ryzykantów. Margines działań nielegalnych był szeroki jak wezbrana rzeka. Co doprowadziło do więziennej odsiadki, a przedtem do spektakularnej gry z prawem i konkurencją. Belfort – jak kot – ma siedem wcieleń. Siedem znaczy nieskończenie wiele. Dziś jest cenionym trenerem sprzedawców. Niższe loty, ale wciąż nie brakuje chętnych, by uczyć się u mistrza przekrętu. Biografia, która porusza wyobraźnię, a wyobraźnia hollywoodzkiego scenarzysty operuje paletą insywnych barw.
DiCaprio jest genialny.
Film ma wiele mocnych stron, ale świeżo po seansie w głowie szumi aktorstwo Leonarda. Poniżej kolaż kilku moich ulubionych scen – czytelny dla tych, którzy Wilka… już widzieli.
Najpierw szopa, bez komputerów, z której maklerzy wydzwaniają do listonoszy z wiadomą ofertą. I Jordan przy słuchawce (pozostali z wrażenia odkładają własne). Oferuje śmieć niczym złotko w celofanie. Mnie przechodzi dreszcz, by nigdy nie wierzyć sprzedawcom. „Listonosz” (chodzi o kategorię ubogich klientów) kupuje za wszystko, czym dysponuje. Widok miny współmaklerów – bezcenny.
Dalej: rozmowa z agentem FBI na jachcie. Belfort skąpany w luksusie, usiłujący wzbudzić zaufanie cnotliwego agenta, który podejmuje grę i nie da się osądzić, kto kogo bardziej nabiera. Dla tego dialogu, warto powtórzyć seans.
DiCaprio jako gość z charyzmą. Sama już nie wiem, czy mam mówić, że on tak gra, czy że naprawdę tę charyzmę w sobie nosi. Jego Belfort jest ćpunem z fantazją, obsadzonym w szeregu komicznych scen. Ale gdy w kryzysowym momencie staje naprzeciw wpatrzonych w niego maklerów, którym szefuje, staje się mistrzowskim retorem. Ja wiem, że Amerykanie mają to wpajane od dziecka: sztukę autokreacji i przemawiania do wspólnoty. Na ogół twierdzę, że na mnie by to nie działało. Tu jednak mogę przynajmniej zrozumieć, dlaczego działa. W ogóle: choć komediowa konwencja filmu operuje przerysowaniem, jest też wnikliwie demaskatorska i celna.
Wreszcie: sekwencja z narkotykami. Jordan i Donnie są w impasie, na pociechę biorą ponoć legendarnie mocne piguły. I nic. Mija kwadrans, drugi, trzeci, czwarty, i nic. Ale nadszedł moment, gdy jednak coś. I to, w jaki sposób DiCaprio gra pełzającego kierowcę z językową afazją, to jest crème de la crème Wilka z Wall Street. Białe ferrari mknie, lawirując, niczym sterowany boskim zamysłem celnie wymierzony pocisk. Choć, gdy z chorej jaźni zdejmie się jedną warstwą i kolejną, to zdarzenia odzyskują alternatywną wersję. Można powiedzieć, że gra aktorska ma wiele aspektów i niekoniecznie najwyżej cenić takie spektakularne wygibasy. Jasne, prostota pozostanie szczytem wyrafinowania. Ale DiCaprio w roli Belforta na haju działa oszałamiająco.
***
Podobno percepcja filmu ostyluje między skrajnościami, do mnie dotarły zachwyty, wręcz peany na cześć reżysera. Jeśli więc mówią, że to jeden z najlepszych tytułów Scorsese`a, to jest powód, by osobiście to sprawdzić. Dodatkowym argumentem niech będzie kontekst, w jakim Wilka z Wall Street można osadzić. Z jednej strony Ziemia obiecana, z drugiej Tarantino!
Triumwirat golców, którzy nie mając nic, „mają w sam raz”, aby osiągnąć wszystko („zbudować fabrykę”) rozgrywa się w XIX-wiecznej Łodzi, gdy pieniądz przewartościowuje dotychczas obowiązującą etykę. Może nie na taką skalę jak w Nowym Jorku sto lat później, ale chodzi o to samo. Pieniądze trzeba kochać bardziej niż zasady, to cudowny katalizator wszelkich karier. Tyle że świat Wajdy (ściślej: Reymonta) ma jednak wciąż czytelne punkty odniesienia. Borowiecki jest cynikiem, lecz jego ojciec, narzeczona Anka, nawet Maks Baum (ogniwo trójcy) są ludźmi honoru. Są tu tacy, którzy strzelą sobie w łeb, gdy zawiedzie ich fart (Trewiński, czyli Łapicki), choć bardziej giętkie karki nagięłyby się do nowych trendów. Scorsese ten równoległy świat unieważnia.
I tu – do opisania Wilka z Wall Street – przychodzi w sukurs Tarantino. Beczka przypraw: przekleństwa, nagość, żądze i przyspieszenie obrotów: tu wszystko ma tempo galopu. Akcja, montaż, wir pieniędzy. Od Tarantino zapożyczony (?) jest również żywioł parodii i groteskowość postaci. Garstka tych, z którymi Belfort rozkręca swoją firmę to skończone łapserdaki, banda frajerów, z których co jeden, to mniej rozgarnięty. Widać nie trzeba używać obu mózgowych półkul, by coś osiągnąć. Może nawet się nie powinno. Im bardziej ograniczymy przestrzeń, która wyznacza cele, tym mniej rozpraszających wątpliwości. Tarantino moralistą nie jest. Scorsese… morały zostawia za drzwiami, ale one chyba jednak wskakują przez okno. Po seansie. Diagnoza świata i temperatura ludzich żądz nie stygnie w sosie komedii. Bardzo intensywnie ten komizm przyprawia.
***
Oczywiście, gdy ktoś ma fazę na Domek na prerii, to po Scorsese wyjdzie znokautowany. Niemniej warto(!) przeżyć trzygodzinny seans z Leonardem, wśród szelestu pieniędzy, na 50-metrowym luksusowym jachcie, na sali maklerskiej z opętanymi użytkownikami telefonów, którzy raz po raz zamierają, by wejść w trans spotkania z charyzmatycznym przywódcą.
Fugazi, wielka ściema, którą wprowadza się w obieg niczym ersatz na głód sukcesu. Ściemą są śmieciowe akcje i grubsze malwersacje, i ułuda kolorowego życia, i wykreowany w nas sztucznie popyt na bajeranckie życie. Co do wniosków, jakie wyciągnie widz: niechby zbyt wielu nie uczyło się rzemiosła Belforta zbyt dosłownie. Ale z pewnością każdy z widzów przyswoi sobie elementarną sztuczkę – jak sprzedać długopis! ;)