Zniewolony (12 Years a Slave), reż. Steve McQueen, USA, Wielka Brytania 2013
Nawet tytuł jest słaby. Zwłaszcza w wersji oryginalnej. Kto się dobrze wczyta, już nie musi oglądać. Dwanaście lat, czyli bardzo określony interwał czasu. Musiał być początek. Solomon Northup to wolny czarny mężczyzna, któremu ktoś narzuci niewolę – łatwo domniemać, że wystarczy wywieźć go na Południe, wmówić nową tożsamość, nowy status przylgnie do niego „samoprzylepnie”. Będzie tuzin trudnych lat. I nadejdzie wyzwolenie.
Głupio się ogląda historię, która ma zaprogramowany dobry koniec. Podskórnie liczę na jakąś przewrotkę, ale daremnie. Gdy Solomon cierpi, tęskni i źle mu w niewoli, chciałoby się mu podpowiedzieć: spoko, jeszcze chwilka, złe minie, znów będziesz sobie pan.
Chwilka-nie-chwilka… 133 minuty, o sto za dużo. A gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że aż o sto trzydzieści trzy.
Czułam pismo nosem. Co nowego można powiedzieć o niewolnictwie, o racji abolicjonistów, o podłości wszelkiej maści „panów”? Niby nic. Ale to właśnie rodzi nadzieję, że jeśli za temat weźmie się fachman (Steve McQueen!!!), to przeorze pole pod nowe żniwa. Rany! Porażka na całej linii. Pierwszą ćwiartkę filmu traktowałam jak wprowadzenie do „rewolucji”, drugą – jak stymulację oczekiwań widza, przewrotną ciszę przed burzą. Potem światełka gasły, bo co z tego, że finał coś zmieni, jeśli przez dwie godziny nudzę się i nie mogę wzruszyć nawet spektakularną sceną bicia czy popisu wredoty. Czy muszę dodawać, że nawet finał był o smaku landrynki?
Na plakacie dewiza: „Człowiek wolny pozostanie nim na zawsze”. Myślisz, że to tylko chwytliwy trick dystrybutora? A to sedno pomysłu. Jednowymiarowy ton, obraz bez cieniowania, więc bez głębi. Solomon Northup ma śliczną żonę, słodką córeczkę, żwawego syneczka i talent do gry na skrzypcach. Ile ma, tyle traci – prócz godności. Napotyka oszustów, tchórzy, białe buraczane typki spod ciemnej gwiazdy… Dostaje cios i wstaje jakby miał przy podeszwach sprężynki. Murzyn (zostawiam to słowo, by dostroić się do czasów sprzed Lincolna), który posmakował wolności, nigdy jej nie utraci. Czy mam coś przeciwko tej myśli? Nic poza tym, że to nie jest myśl, lecz wishful thinking.
Można polecić seans Zniewolonego wszystkim sympatykom kultowego serialu Isaura. W roli Leoncia – Michael Fassbender. Niewolnica ma na imię Patsey, jest bawełnianym stachanowcem (500 funtow zbioru dziennie – 250 % normy). Znosi pożądanie pana, zazdrość pani, baty, brud i znój. Nie wiem, jak to możliwe, ale ten stuprocentowy szturm na wzruszenia zamroził moją empatię na amen. Pewnie, że plecy w pręgach i czyjeś prawo do mydełka każą mi stawiać raczej na czarne niż na białe. Na pewno niejeden psychopata korzystał z praw do „własności” w podobny sposób. Co nie zmienia mojego podejrzenia, że jednak dzielenie świata na białe i czarne, dobre i złe, zdolne do głębokich humanistycznych uczuć i wyzbyte tej zdolności… jest grubo przesadzone.
Nie ma szlachetnych białych? Są. Jak już, to na amen. Na przykład taki Kanadyjczyk Samuel (Brad Pitt!!! – nie wierzę, że Pittowi przeszły jego kwestie przez gardło bez żadnego szczękościsku). Gdy już niemal nie ma ratunku, by z południowej farmy skontaktować się z kimś, kto potwierdzi wolność głównego bohatera, pojawia się dzielny biały, który odważy się na dobry uczynek. Zanim cokolwiek zrobi, wygłosi exposé. Osiem grzybów w barszczu. Film nominowany do Oscara (dziewięć nominacji!), obdarowany Złotymi Globami, film twórcy tak arcydzielnych obrazów jak Głód czy Wstyd, odwołuje się do łopatologii i serialowej dublerki (słowo powtarza to, co mówi obraz). Nie dowierzam. Może ja miałam zły dzień? Może Ktoś pójdzie i się wzruszy? Jeśli tak, proszę o odzew. Pomoże mi to wyjść z konsternacji, w jaką popadłam po seansie. Zaczęłam mówić sama do siebie. Zadawać pytania retoryczne, chwytać się za głowę (ostatkiem sił powstrzymując się od wyrywania włosów – jestem typem pragmatycznym, nie będę inwestować w perukę). Opowieść poparta autopsją, podszyta potencjalnym wzruszeniem, nie porusza zupełnie. Nie ma napięcia. Emocje kumulują się w ziewaniu. Albo widz winny, albo scenariusz. Jako że nie będę przeprowadzać samokrytyki, więc obstawiam to drugie.
Szukam choć jednej sceny, która budzi moje emocje. I coś chyba mam.
Dwie sceny, paralelne. Solomon Northup wraz z kilkoma towarzyszami niedoli jest eskortowany na Południe. On sam jeszcze nie wierzy w to, co się dzieje. Żył jak człowiek wolny, więc ze zdziwieniem słucha, jak przestraszony Murzyn niemal modli się o interwencję swego pana. Inni powątpiewają, ale pan stawia się i wymusza uwolnienie swojej „własności”. Niewolnik przytula się do pana jak wierny sługa (piesek zabrzmialoby niefortunnie, prawda?).
Po dwunastu latach, gdy na farmę potwornego Edwina Eppsa (Fassbender) przybywa wezwany listem dawny przyjaciel, Solomon pada mu w ramiona. Wbrew temu, co sugeruje główna linia filmu (wolny duchem niewolnik jest zawsze wyprostowany), ten obraz unaocznia, że wolność przynosi ktoś drugi. Ktoś, kto usankcjonuje nasze mniemanie na swój temat. Kto zaświadczy. Wtulenie się w ramiona wybawcy przypomniało mi ww. scenę z początku. Co z niej wynika? Może nic poza symetrią kompozycji. A może to, że Solomon Northup poczuł na plecach ciężar zniewolenia, bezgraniczną wdzięczność za to, że otrzymuje coś, co kiedyś było jego bez niczyjej łaski. Trochę będzie miał do przepracowania, zanim wejdzie w stare buty. Jakie stare? Oczywiście nowe, tak jak koszula, tużurek (?) i kapelusz w soczystych kolorach wolności.
Ten film jest ZŁY. Zły bo ugruntowuje stereotyp: Murzyn jest głupi i bez Białego jest nikim. Cała story to jeden poemat – bardzo nudny – na temat dlaczego Murzyni w Ameryce byli tym kim byli. Samuel niby inteligentny, wykształcony (czyta, pisze, gra pięknie na skrzypcach) w zderzeniu z prawdziwym życiem okazuje się być nikim. Bezradnym , głupim Nikim. Ma wszakże moment triumfu proponując ‚nową technologię’ ale zaraz Biły dotkliwie przypomni mu gdzie jest jego miejsce.
Film jest do bólu …nudny. Nudniejszy niż Dumont bo ten był nudny inteligentnie. Dwie godziny życia prawie stracone. Piszę prawie bo wszystko zależy od tego z Kim się ten film ogląda. Wtedy może być zabawnie i ciekawie :)
Jeszcze jedno co dobiło mnie w ostatnich minutach filmu: standardowe, amerykańskie ‚zniszczę Pana w sądzie’ i napisy końcowe ‚Salomon przegrał wszystkie sprawy sądowe’. Jak tu się nie śmiać?
Aż tak chyba nie. W zamierzeniu schemat słabego Murzyna i silnego Białego podawany jest na odwrót. Solomon (Samuel to Brad Pitt) jest szlachetny i wewnętrznie silny, niezniszczalny, niezatapialny i mocą posiadania pierwowzoru: prawdziwy. Inna rzecz, że prawdziwe papiery nie zapewniają prawdy przekazu w sztuce.
Ale potwierdzam: można sobie darować. I ciekawa rzecz – jak różna bywa nuda. Ta u Dumonta (na przykład) i ta u McQueena. ;)
Przegrana w sądzie jest jednak zaskakująca. I mniej przewidywalna niż to, co ją poprzedza. Może nawet bardziej filmowa. Żal, że epilog nie jest treścią główną. Ryzykowna ta deklaracja „ubawu” dzięki dobremu towarzystwu. Fakt faktem, ale śmiech jest tu wielce niepoprawny (politycznie). ;)
„…niby inteligentny, wykształcony (czyta, pisze, gra pięknie na skrzypcach) w zderzeniu z prawdziwym życiem okazuje się być nikim. Bezradnym, głupim Nikim.”
To podobnie jak Żydzi w zderzeniu z „prawdziwym życiem” na rampie w Auschwitz.
O, Staszku, Ty na pewno już widziałeś. Doceniasz Zniewolonego?
Ja potraktowałam go karykaturalnie, bo mnie rozczarował. Jasne, pewnie należal się akapit o tym, że film wypowiada się w słusznej sprawie. Że nie ma co drwić z niewoli, że szlachetność można w sobie przenieść nawet w podróży przez piekło etc.
Temat to jedno, realizacja drugie. Jestem tak nie przekonana, że aż nadąsana na McQueena.
Mam podobne zdanie o tym filmie, co Ty (no, cóż – zdarza się ;) )
Ale raczej nie szydził bym z niego i jednak nie pisał, że nudny (to chyba bardziej ze względu na temat, niż jego realizację).
Nie mogłem jakoś dostrzec w tym filmie klasy (a zwłaszcza powściągliwości) McQueena, którego bardzo sobie cenię, (nie tylko za „Wstyd”). Film był przesadzony, przejaskrawiony (przypomina mi się tutaj trochę to, co z „Pasji” zrobił Gibson – toutes proportions gardées). Epatowanie okrucieństwem – oczywiście w dobrej wierze, ale bez stopniowania dramaturgii, co po jakimś czasie może stępić wrażliwość wielu widzów.
Nie podobała mi się także kreacja Chiwetel Ejiofor w roli głównej (Solomona) – ten sam zestaw (cierpiętniczych zazwyczaj) min – granie na jednej nucie (doprawdy nie wiem skąd ta nominacja do Oscara – pewnie z powodu politycznej poprawności).
Po przeczytaniu wywiadu z McQueenem, mogę się domyślać skąd się to wszystko wzięło – otóż wydaje mi się, że z mocnego, bolesnego – mającego swoje źródło w doświadczonym wobec siebie rasizmie – kompleksu murzyńskiego McQueena (dzieciństwo, młodość), który do tematu ma bardzo osobisty i nader emocjonalny stosunek – i być może to właśnie zaburza mu intelektualną, artystyczną perspektywę, z jaką powinno się według mnie potraktować ten temat w filmie.
Ale film miał swoje dobre momenty – i elementy (zdjęcia, montaż, scenografia… dobre mimo wszystko wystąpienie Fassbendera – tyle tylko, że ono chyba bardziej pasowałoby do innego filmu).
Niestety, McQueen poszedł za bardzo w amerykańskość – od tej gorszej, bo schematycznej i przerysowanej emocjonalnie, strony.
Zdjęcia ciekawe. Bardzo dużo zbliżeń, nie tylko na twarz. Sensualnie bardzo.
Właśnie stąd się bierze mój dystans do tego filmu, że forma nie nadąża za tematem. Na przykład taki fragment: na plantacji całkiem dobrego pana Forda (tego, który dał Solomonowi skrzypce) jedna z Murzynek lamentuje, bo rozdzielono ją z dziećmi. Kupiono ją, dzieci poszły gdzie indziej. Jej lament. Krzykliwy, irytujący, nieczytelny (o co chodzi? przeciwko komu?). Naprawdę wkurza zamiast budzić litość. I tak bez przerwy. Emocje mam wystudzone, a umysł podpowiada mi, że tu powinnam się wzruszyć lub zaprotestować. Więc dlaczego nic tych emocji nie budzi? Kompletne fiasko dramaturgii. Zrzucam to na karb scenariusza. Ale gra aktorska też nie winduje filmu na wyższy poziom.
Może najtrudniej zrobić film o sobie, doświadczenia i traumy McQueena raczej mu przeszkadzają zamiast pomagać. A więc zgoda w temacie. :)
Lepiej, by McQueen wrócił do Anglii
Najważniejsze, że wszyscy twórcy są niezwykle zadowoleni. Poczytałam sobie o tym w sieci…
Nie nowina, ten rodzaj zadowolenia można spotkać wokół. Próbować zniewalać tego rodzaju myślenia chyba nie ma poco, skoro „niewolnictwo to surrealistyczna podróż’ (cytat z video-wypowiedzi twórcy). Sorry tamaryszku, gdy możliwe, oszczędzę sobie mówienia sama do siebie :)
Ożżżż. No jak to „sama do siebie”? A gdzie ja? Ja Tobą jestem? No, popatrz, jak to się przysłowia sprawdzają (z kim przystajesz…).
Twardy orzech do zgryzienia. Łup, po zębie.
Ja bym dyskutowała, czy to był surrealizm. Mogę się zgodzić co najwyżej na oniryzm. Pod warunkiem, że chodzi o to, że w cenie biletu jest obietnica drzemki, a co się komu przyśni, to jego.
A skoro już nam się poplątały osoby, to co mi się przyśni, to Twoje. Szczodrze się dzielę, bo sny mam odjechane. Czarno-biale lub w kolorze, wedle woli i życzenia. Dobry wieczór, czyli dobranoc. :))
I teraz sobie jeszcze całe to towarzystwo wzajemnej adoracji wręczy Oscary i poklepie po swoich hollywoodzkich tyłkach. A jedyna nagroda jaka powinna przypaść to za stężenie sentymentalizmu na centymetr kwadratowy taśmy filmowej.
Film jest niedobry! Zaczyna mnie nużyc schematyczne traktowanie tematu. Jedyny wyłom w schemacie stanowił dla mnie „Django” Tarantino i to był najlepszy film o niewolnikach ostatnich lat. A w ogóle od czasów „Missisipi w ogniu” nie powstał dobry film o konflikcie biali-czarni na Południu. (Chociaż „Służące” jeszcze mi się w miarę podobały). Cała reszta jest mdła, łzawa i jednowymiarowa. Nawet nic do końca nie pokazują te filmy (bo przecież narzędzi tortur, jakimi się posługiwano na plantacjach bawełny, nie ma nawet już w muzeach amerykańskich i na przykład noblistka Toni Morrsion natknęła się na nie dopiero w Brazylii), bez wyłożenia kawę na ławę, że jednak były to małe obozy koncentracyjne dla ludności murzyńskiej i za to Amerykanie mają się bić w piersi.Poza Quentinem robią te filmy na pół gwizdka.
tamaryszko, wiedziałam, no wiedziałam tylko opublikowałam. Ja tak tylko dlatego, że znać dać chciałam; tego filmu nie wybrałam. He, he. I nie tylko dlatego, że do kina nie latam nałogowo, że nie surrealistyczny (choć licho go tam wie). Dlatego raczej, że nie wykluczone; po projekcji zachowywałabym się podobnie. Skoro sama twierdzisz, z jakim przystajesz…
Jak nie masz musu na nałogowe wizyty w kinie, to masz wygodniej. Bo teraz taki wysyp, że nie razbieriosz. Trzeba mieć końskie zdrowie i anielską cierpliwość. I portfel z przegródką „na rozrywkę”. :)
Z Oscarami to aż nie dowierzam. Jasne, wiem, że silne lobby i amerykanska tradycja, skłonność do lekkiej konserwy i słusznych racji… Ale tu pojechali po bandzie. Słusznie: Django jest świeżutkie i wybuchowe. Bo ograny temat to oczywiście nie problem. Tyle że nie wolno grać tych samych nut.
Robimy antylobby Osarowe. Paluch w dół. Zniewolony zniżkuje.;)
Uuuu. Ten seans musiał być dla Ciebie prawdziwym cierpieniem. Może to masochizm, a może po prostu Twoje recenzje tak działają, że nawet kiepsko oceniony przez Ciebie film chce się obejrzeć. Dla samej możliwości ( i przyjemności) dyskusji z Tobą :).
:) Tyle cierpienia na ekranie, że nic nie miało prawa mnie pobolewać. ;)
Seans lekko senny, mimo to uważny (bo czekałam!), później ironiczny – trochę i bardzo.
Nie ma tak złego filmu, który by nas czegoś nie nauczył. Zniewolony nie zasługuje na Maliny, aż tak nie. Jak już wspomniałam – krytyczną ocenę podbijają oczekiwania i szacunek dla McQueena.
Wybierz się. :) Chętnie zajrzę, by przeczytać, co zobaczyłaś. Trochę gonię, więc na Wilka… jeszcze nie zajrzałam, ale nadrobię.
PS gdy otwiera się ten post widać jak na dłoni – zniewolony/tamaryszek.- Czy aż tak cię to kino wzięło, niebogo? Jutro chcę iść do kina Nowe Horyzonty, ale nie na film, spokojnie. Na Debatę w sprawie ESK 2016 spróbuję się dostać. Spróbuję, by tłum przeraźliwy!
Wzięło. Ale bez założeń, że tak będzie notorycznie. Póki co są tytuły, które mnie korcą i nie mam cierpliwości czekać na dvd. Piractwa nie uprawiam. Legalną kulturę legalnie asymiluję.
O, to ciekawe (ESK)! Trzymam kciuki – za wciśnięcie się w tłum i wygodne miejsce do obserwacji. I za wenę w pisaniu relacji. Życiowa sprawa. Wrocław od Poznania niedaleko. Gdybyś mogła głosować, to mądrze i na kino, of course. :)
renée, dopiero teraz do ciebie dotarlam – kamien spadl mi z serca! dla mnie to tez byly wyrzucone pieniadze i zmarnowany czas. jedynie fassbender wcina sie w pamiec. ejiofor j duzo lepszy w „dancing on the edge”. to taka chata wuja toma w ujeciu makro – o co nikt nikogo nie prosil.
Puenta godna Twego pióra: „o co nikt nikogo nie prosił”. :)
Podobno McQueen to sam dla siebie nakręcił i ku pożytkowi Ameryki, potrzebującej impulsu, by przerobić stare traumy. Jeśli taka potrzeba jest, to ja jej nie neguję. Ale i nie podzielam.
Trwam w zdumieniu nad zachwytem polskich recenzentów. Próbuję się wczuć w ich racje, ale bez przekonania. Wszystko słuszne i poprawne, ale nudne.
Fassbender – no, dobrze, ok. To mój ulubiony aktor i tą rolą ani nie wskoczył wyżej, ani nie spadł w rankingu. Eeee tam, niech juz zagra coś nowego, to się otrząsnę. ;)
tutejsi krytycy takze w zmowie – i tez chwala, za nie wiadomo co. jestem pelna niewiary w czystosc intencji ludzi rozwiazujacych problemy bliznich. niech sobie ameryka przepracowuje swoje traumy, a brytyjczycy swoje. ten film j niczym obraz socrealistyczny – ani troche pola do wyobrazni czy wlasnej interpretacji
nareszcie dostalam DVD z polskimi filmami: poklosiem, róza i oblawa. i to sa o wiele lepsze filmy – choc poza poklosiem slabo czytelne dla obcokrajowca. dzieki bogu nasi zdazyli zanim mcqueen dal nam w prezencie swoja wersje ,-)
Zmowa! :)
Otóż, film filmem, niech mu będzie – do jednych trafi, do innych nie. Wyraźnie rysują się dwa kręgi percepcji: amerykański i reszty świata. Ameryka ma swoje traumy i gdy dojrzeją, rozlicza się z nich w mega stylu (z patosem i czcią dla ofiar). Kontekst świata jest szerszy i na ogół można przytoczyć porównywalne dramaty. Najlepiej z góry odpuścić sobie ich ranking.
I tak do tego podchodząc, wolałabym być potraktowana bez szantażu. Żal mi Solomona, wiem, to historia prawdziwa. Żal mi po stokroć. Lecz film nie może liczyć na mój powtórny ogląd. ;)
Róża, Obłęd i Pokłosie uruchamiaja moją wyobraźnię dużo silniej. Przecież niebezkrytycznie, ale dramaturgia w nich jest nieporównywalnie ciekawsza (dla mnie). Czyli też kompletujesz filmy na dvd? :)
troche trudno mówic o kompletowaniu – ale jestem z tych, co to lubi miec ;-) chociaz kazdorazowe uruchomienie DVD to dla mnie katorga – no i wole kino! ale dzieki DVD moge zobaczyc polskie filmy, kt mi czasami kuzynka podsyla. a w piatek nabylam pare filmów w sklepie spozywczym; w tym sympatyczny film z depardieu z golebiami na lawce oraz historie niemiecko-zydowskiej lekkoatletlki. dobrze miec jak na polu plucha, a w TV pustki
Witam,
obejrzałam ten film tylko ze względu na Fassbendera i ledwo udało mi się dotrwać do końca.
Hmmm…więc nie jestem sama w swym znudzeniu. ;)