Archiwa miesięczne: Luty 2014

beksa razy dwa

Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2014

Beksińscy. Portret podwójnyStrzał w dychę: tacy bohaterowie są jak podwójny magnes. Zdecydowanie bez sensu byłoby rozdzielanie postaci. Życiorys ojca naznaczał syn, ojciec determinował syna. A przy tym obie osobowości są pełne. Mroczne (to słowo jest skazane na nadużycia, słowo dyżurne), podbite tęsknotami i tajemnicą, stemplem dziwności, introwertyzmu i wylewności zarazem. Zdzisław – oryginalny malarz (zawieszę dopowiedzenia, pomnąc jak śmiał się z etykiet). Tomasz – krytyk muzyczny, dziennikarz, tłumacz. Po prawdzie, wbrew tytułowi, dostajemy do ręki biografię potrójną. Ale ta trzecia, pani Zofia Beksińska, cicha, oddana, „z niską samooceną i poczuciem klęski”, żona i matka, nie miała przebicia, by wcisnąć się na okładkę. Niemniej: jest.

Obrazy Beksińskiego znałam, mam album. Dawno do niego nie zaglądałam, lecz one są tak wyraziste, że przypominały się sugestią słowa. Może to – jak chcą niektórzy – sprawa maniery, monotematyczności, jednolitej tonacji nastroju. A może – jak chcą inni – piętno talentu. Dość, że kolorystyka i stałe motywy (czaszki, obłażąca skóra, krzyże, trumny, pejzaże „metafizyczne”) stały się scenerią tej lektury. Nic dziwnego. Czytam o tym, skąd się wzięły, jak powstawały, jaki był wokół nich ruch czy zastój. Wisiały przecież na ścianach. W tych dekoracjach rozgrywało się życie Beksińskich.

TomekTomek oglądał je od dzieciństwa, wyszukując co lepsze elementy. Patrzył wtedy na ojca (nomen omen) jak w obrazek. „W młodości trzeba mieć kogoś, kto stanie się dla ciebie przewodnikiem. Dla mnie był to stary”. Gdy jako trzydziestolatek przytwierdzi sobie wampiryczne zęby, zarzuci czarną pelerynę z czerwoną podbitką i po raz enty będzie szukał bladolicej, czarnowłosej piękności na wzór „kobiety-węża”, to będzie kontynuacja tego, czym rajcował się jako przedszkolak w sanockim domu Beksińskich. Szalenie dużo wziął od Zdzisława. Część pewnie świadomie: był w posiadaniu rockowych płyt, zanim dostępne były szerszej publiczności. To ojciec malował przy głośnej muzyce i kazał sobie płacić za obrazy sprowadzanymi z zagranicy na podkarpacką prowincję płytami. („potrzebuje wokół siebie huraganu dźwięków, marzy o aparaturze tak głośnej, że pocieknie mu krew z uszu”). Maniackie kolekcjonerstwo obaj mieli we krwi. Tomasz w warszawskim mieszkaniu (Mozarta 6) jeden pokój wypełni płytami, drugi filmowymi kasetami. Muzyka i film.

Dwa kurki, z których płynęła fikcja, emocje, esencja życia. Tak się jakoś splatały wizje, urojenia, koszmary ze snu i z życia, że niełatwo je było rozróżnić. Może rację miał Tadeusz Nyczek (przyjaciel rodziny, propagator twórczości malarza), że Zdzisław tworząc obrazy, dawał upust wyobraźni, Tomek tego wentyla nie znalazł, więcej zatrzymał w sobie. A to miało siłę toksyn.

ZdzislawZ pożegnalnego listu Tomka do ojca sączy się rozczarowanie, „pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej”: „Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie”. Samobójstwo Tomasza w Wigilię 1999 roku, po kilku próbach i licznych groźbach, stało się faktem. Materializowało wiszące nad rodziną przeczucie tragicznych alternatyw. Pięć lat później (i dwa miesiące) zamordowany zostanie ojciec. Zosia odeszła najwcześniej.

Twórczość Tomasza nie wiązała się z żadnym ściśle artystycznym fachem. Raczej sztukę zapowiadał i objaśniał (programy muzyczne w Trójce, arykuły i felietony w pismach typu „Tylko Rock”, tłumaczenia ścieżki dźwiękowej filmów – seria Bondów i Monty Pythona). Pozornie, bo w gruncie rzeczy szalenie artystowsko (z całym repertuarem tragicznie kabotyńskich znaków) kreował własny image. Niebezpiecznie wkręcając się w gotycko-romantyczno-neurasteniczno-depresyjne klimaty, w których zamotał się na amen.

Beksiński. C

Beksińscy. Portret podwójny to dobrze skonstruowana biografia. Duża porcja wiedzy o dorobku Zdzisława i Tomasza, podana z uwzględnieniem wielu perspektyw. Są wypowiedzi zawodowców, przeważa jednak podgląd codzienności, a więc wyznania tych, którzy na różnych etapach życia byli blisko Beksińskich. Naprawdę niesamowita jest różnorodność źródeł. Grzebałkowska dotarła do tak wielu osób (cześć kryje się pod zmienionym imieniem), do tak bogatych materiałów, że portrety są … nie powiem „pełne”, bo takie być nie mogą, ale zniuansowane.

Dodam, że tradycją Beksińskich było prowadzenie dziennika fonicznego, utrwalającego życie rodziny, a później każdego z panów z osobna. Obaj też pisali listy. Na ogromną skalę. Listy Tomasza są emocjonalne, wiwisekcyjne, konfrontujące go ze światem. Są skrajne: od fascynacji i marzeń o miłości, po żółć, obrzydzenie, pretensjonalne oskarżenia. Zdzisław, daleki od ekshibicjonizmu uczuciowego, jest z kolei mniej autokreacyjny, lubi komentować rzeczywistość. Poza tym: tych listów są krocie, niektórzy adresaci otrzymali ich ponad tysiąc! Rozmowy przebiegały na naprawdę licznych łączach. Ogromna dawka informacji – dla każdego, kto kiedyś zapatrzył się w obraz i chciałby bliżej poznać artystę lub dla tego, kto jeszcze pamięta kultowe audycje Tomka, bardzo osobiste, a przecież tajemnicze i budzące chęć poznania bliżej samotnego wampira-melomana. A przy tym materiał jest atrakcyjny w czytaniu, podzielony na krótkie rozdzialiki, z wyczuciem inkrustowany archiwaliami. Czyta się dobrze. Choć nie powiem, by lektura uskrzydlała.

Beksiński. B

Przekonuje mnie ten podwójny portret. Również dlatego, że rozstałam się z książką, nie mając gotowych etykietek. Opowieść wywoływała we mnie irytację, zaskoczenie dziwactwami czy infantylnością. Budziła przekonanie o upierdliwości charakterów.
Ale też przekonywała do oryginalności, niezależności, niesamowitej pasji, nieporadnej, lecz niepodważalnej miłości.

Wcale nierzadko ktoś kusi się o ocenę, diagnozę relacji między Beksińskimi. Tomkowe szafowanie śmiercią (od ekcentrycznego rozwieszania nekrologów o swym odejściu, po dużo subtelniejsze gesty) uruchamiało pytania i szukanie przyczyn. Przykład:
„Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”.
Prawda. Zdzisław brzydził się małymi dziećmi (nasiliło się, gdy pojawił się Tomek, więc prosił o pomoc psychiatrę). Nie znosił dotyku. Miał dziwaczne manie natręctw i obsesji. Szalenie irracjonalne, choć sprowadzające się do praktycznych sfer życia: lęku przed podróżą (choćby wyjściem na proszoną kolację), strachu, że zabraknie produktu, do którego się przyzwyczaił (stąd: chomikowanie na potęgę), niechęć do jakiejkolwiek przynależności. Egocentryzm i podporządkowywanie sobie bliskich. Przy totalnym braku asertywności (paradoksalnie). Oj, te jego prośby-zlecenia, by kupić mu to, czego brak w Sanoku! Od materiałów do pracy, płyt z muzyką, po drobiazgi prywatne. Dziurę w brzuchu wiercił i wybrzydzał. 

Tomek z kolei męczył swą potrzebą opowiadania filmów, przebywaniem w fikcji, nadętym osądem świata. Choć była to maska ochronna i przed wieloma potrafił ją (na moment) zdjąć. Rodziców nie oszczędzał: groził, oczekiwał obsługi i wsparcia, utwierdzał w nieporadności. Pewnie prawda. W świetle reflektorów te relacje dziwaczeją, są ekscentryczne i niezdrowe. Ale przekonuje też siła wzajemnej przynależności. Gotowość do poświęceń, pewność, że jest się dla drugiej strony kimś ważnym. Ból, który rodził się ze strachu o dziecko, niemające sił, by pokochać życie. Felietony syna, w których portretował ojca jako równego gościa, którego warto znać.

Beksiński. A

Dobrze skonstruowana biografia zyska na tym, że nie będę jej okrawać i streszczać. Wyciągnę więc z niej kilka przypadkowych nitek – mnie oplotły.

Podstawowa sprawa to pasja. Zdzisław (z wykształcenia architekt, przez pewien czas na etacie w sanockiej fabryce autobusów) nienawidzi pracy, jednocześnie bez czasowych ograniczeń oddaje się tworzeniu, czyli niezłej fizycznej harówce. Zaczyna od reliefów, grafik i rzeźb. Stawia na fotografię. Potem kosztuje malarstwa (uczy się wszystkiego sam, od podstaw, zachłannie i przeklinając swą niemoc). Nadejdzie czas grafik komputerowych i fotomontaży. Próbuje sił w literaturze (ponoć paralelnej do malarstwa). Chłonie nowości muzyczne. Wie „wszystko” o komputerze, zafiksowując się na posiadanie coraz nowszych modeli. To już obrzeża pasji: obłędne wręcz gadżeciarstwo. 

Tomasz – podobnie: „był niesamowicie pracowity i świetnie zorganizowany. Wstawał rano, szedł do szkoły, a potem do wieczora zapieprzał”. Jako nastolatek: pisze opowiadania, nagrywa słuchowiska kryminalne, później kryminalne komiksy fotograficzne, wydaje płyty (tekturowe, lecz z bajerancko dopracowaną oprawą graficzną), wreszcie: zostaje prowadzącym szkolny radiowęzeł. Jest do bólu profesjonalny, nie improwizuje, ma przygotowany tekst i muzykę przyciętą co do sekundy, nieprzypadkową. W życiu zawodowym – był dziennikarzem, zajmującym się tym, na czym się znał.
Z dużą frajdą czytałam o jego przygodach z tłumaczeniem anglojęzycznych filmów. Wiele mówi jeden z jego felietonów:
„Wyżej podpisany ma opinię upierdliwie wymagającego, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Poza tym uczy się na błędach. Zatem: 1. Będę wdzięczny za wskazanie każdego błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach. 2. Odcinam się raz na zawsze od wszelkich przekładów tekstów piosenek, które robiłem przed laty i czytałem na antenie. Była to robota translatorskiego analfabety. Od tamtej pory przeszedłem długą drogę i wciąż się uczę. 3. Gdybym mógł, poprawiłbym całego Monty Pythona. (…)”

Biografia podwójna obejmuje dwóch mężczyzn o zwielokrotnionych wcieleniach. Starszy był otwarty na powiew nowego i wszystkiego chciał doświadczyć na własnej skórze. Młodszy wypalił swoją ciekawość bardzo szybko. Czas płynął, a jemu wciąż się zdawało, że teraźniejszość nie dogoni przeszłości, że przyszłości po prostu nie ma. Nikt nie prześcignie Kruka Edgara Allana Poego. Nic nie zabrzmi tak jak przed laty End of the Night The Doors…

 

* Fotografie Tomasza i Zdzisława wzięłam z książki, obrazy dostępne są m.in. na stronieBeksińskiego.

molier na rowerze

Molier na rowerze (Alceste à bicyclette), reż. Philippe Le Guay, Francja 2013

Molier na rowerze. Luchini i Wilson

Ach, bo też seans był spontaniczny, a potem się posypało. Główną akcję filmu tworzą próby molierowskiej sztuki, odsłaniające analogie między charakterami z komedii a bohaterami filmu. Wróciłam do domu i przeczytałam Mizantropa. Pierwszy raz w życiu.  Świetny! A potem wstęp Tadeusza Boya-Żeleńskiego (bo już w kinie chodziło mi po głowie, jakie świeże są frazy w jego tłumaczeniu). Nazajutrz, zachęcona rozmową, kupiłam eseje Tomasza Łubieńskiego Molier nasz współczesny(Poprzestanę na pierwszym i ostatnim eseju). Moment…, czyli tak: od filmu do sztuki, do tłumacza (aż mnie nosi, by zapoznać się z biografią Boya) i do interpretatora.

Dalej. Grający w filmie Fabrice Luchini odegrał rolę pomostu między Molierem na rowerze a Zakochanym Molierem (Molière, film Laurenta Tirarda z 2007), cudowną komedią, w której biografia mistrza francuskiej sceny utkana jest z reminiscencji z jego sztuk. W roli Jean-Baptiste Poqueline`a wystąpił Romain Duris, a Fabrice Luchini był tutaj panem Jourdin, czyli postacią bezpośrednio wziętą z Mieszczanina szlachcicem. A jak się okazało: kompilacją Jourdina z Alcestem, tym z Mizantropa. I tyleż o zbieżność postaci i aktorów mi chodzi, co o ten splot biografii i sztuki, z którego komedie Moliera wyrosły, a który w obu filmach tak pięknie się prezentuje. Stąd był już tylko kroczek, by przypomnieć sobie ubiegłoroczny film Ozona: U niej w domu. Primo, ze względu na rolę Luchiniego. Secundo, ze względu na przeplatanie się literackiego tekstu z realnym życiem tych, którzy go czytają.

Tak, posypały się skojarzenia, wpadłam w pułapkę intertekstualności. Nie istnieje tekst w izolacji, zewsząd atakują hiperłącza. Wiem, Czytelniku, że można dostać kręćka od tego, co piszę. Więc: hejże na rower, przewietrzyć głowę, poodcinać splątane synapsy powiązań i na spokojnie, brać tyle tylko, ile się chce. A w celu terapeutycznym chwycę się Mizantropa, by znaleźć grunt. Jakiś początek i koniec, jakąś ramę. Bez ramy ani rusz.

Molier na rowerze. Fabrice Luchini i Lambert WilsonMolier napisał Mizantropa będąc u szczytu sławy, z bagażem doświadczeń i rozczarowań, które zapewne uzasadniały gorzkie prawdy o blichtrze salonów, o płytkości relacji, o fałszu i słabości ludzkiej natury. Swoje przeszedł (wcześniej – włócząc się z teatrem obwoźnym po prowincji, później – chroniąc się pod skrzydła Króla-Słońce przed atakami małostkowych świętoszków, pyszałków, pozerów i hipokrytów).

Wątki, choć zbieżne, dotyczą kilku spraw. Pierwszy skupia się na intrydze miłosnej. Panna Celimena ma adoratorów wielu, wszystkich zwodzi (czyli: źle), być może po prostu szuka (więc: nie osądzajmy). Jednym z zalotników jest Alcest – trochę dziwak, bo natrząsa się z dworskiego lizusostwa i obłudy, a kocha się w kobiecie, która jest generatorem intryg. Cnotliwy Alcest cnotliwych panien nie dostrzega. C`est la vie. Drugi wątek to konfrontacja Alcesta z Orontem, kiepskim wierszokletą, któremu wypalił ostry osąd bez pardonu, czym napytał sobie biedy. Nie dość, że kłócą się o wartość sztuki (Alcest niezmiennie odrzuca schlebianie czyimkolwiek gustom), to jeszcze zetrą się w szrankach o serce panny C. Trzeci wątek to po prostu plotki i obgadywanie każdego, kto się odwróci, a następnie przygarnianie w ramiona, gdy wypadnie rundka towarzyskich powitań. Szermierka na cyniczne bon moty. Wątek czwarty to dialogi między Alcestem a Filintem – których stawką jest akceptacja gierek lub niezgoda na ludzką wredność. Zgadzać się na zło? O, nie, zwracam bilet, uciekam na pustynię przed bandą salonowych prymitywów. Mówi Alcest niczym Hamlet w swoim odwiecznym „to be or not to be”. Filint obstaje przy kompromisach, przy opakowywaniu prawdy w ładne papierki i woale, słodzeniu i przemilczaniu. Jest w tym dwuznaczne przyzwolenie na słabość, ale też ludzka wielkoduszność wobec grzechów, od których samemu nie jest się wolnym. Pojedynek to wcale nieprzesądzony.

ALCEST
Patrzeć co dzień na ludzi, jak żyją ze sobą,
To grozi melancholią lub ciężką chorobą.
Gdzie spojrzeć, wszędzie zgraja pochlebców przebrzydła;
Podstęp, niesprawiedliwość; zdrady, fałszu sidła;
Dłużej już nie wytrzymam; dławię się; a zatem
Wolę do upadłego walczyć z całym światem. (…)

FILINT
Słabą naturę ludzką sądzisz zbyt surowo.

ALCEST
Nienawidzę jej, powiedz: to zbyt wątłe słowo.  (…)

Nie odmienisz mych uczuć nazwaniem niczyjem:
Jednymi gardzę, bo są źli i niegodziwi,
Drugimi, że na podłość ludzką zbyt cierpliwi
I że nie płoną dla niej tym gniewem wieczystym,
Jaki winien występek budzić w sercu czystym. (…)

Do kroćset! to są dla mnie rany nazbyt krwawe 
Patrzeć na tę uprzejmą z łajdactwem zabawę
I doprawdy czasami bierze mnie ochota
Uciec gdzie na pustynię od waszego błota.

FILINT
Mój Boże! mniej się troszczmy o moralność cudzą,
A błędy świata tyle gniewu w nas nie zbudzą;
Nie wnikajmy w naturę ludzką zbyt głęboko,
Na słabostki jej uczmy się przymykać oko.
Być szlachetnym, rozumnym, to jeszcze za mało:
Bądźmy ludzcy, gdy z ludźmi wciąż nam żyć przystało. (…)

I ja, jak ty, spostrzegam co dzień rzeczy tysiąc: 
Że mogłyby iść lepiej, gotów jestem przysiąc,
A przecież, choć spotykam złe na każdym kroku,
Gniewu z tego powodu nie dojrzysz w mym oku.
Biorę człowieka za to, czym on jest w istocie;
Nie potępiam słabości, nie dziwię niecnocie
I mniemam, że filozof podzieliłby ze mną
Raczej mój chłodny spokój, niż twą żółć daremną.

Film Philippe Le Guaya, Molier na rowerze, w centrum umieszcza przyjaźń (i wrogość) Alcesta i Filinta, pozostałe wątki zepchnięte są na dalszy plan lub wycięte. Jak wynika z powyższych wierszowanych ripost (trzynastozgłoskowiec zastępuje francuski aleksandryn) obaj panowie są mizantropami. Złudzeń nie mają, różnią się swą reakcją na znane im status quo. W sztuce Moliera byli to bohaterowie dość młodzi, w filmie Le Guaya – to mężczyźni w połowie drogi (albo ciut dalej).

Żeby w temacie była pełna jasność: dałam mu na FilmWebie dziewięć gwiazdek, co oznacza film „rewelacyjny”. Niszowy, bardzo teatralny, może nie najlepszy na weekendowe wyjście z paczką przyjaciół… Dla tych, co odrzucają mowę wiązaną może trudny do przełknięcia… Odczytywane fragmenty Moliera to ważny składnik struktury fabularnej. Na pewno nie dla wszystkich tak samo jak dla mnie rewelacyjny, ale ja mu niższej noty dać nie mogę. Bo nie dość, że temat i Molier, to jeszcze 104 minuty wpatrywania się w Fabrice`a Luchiniego. Super sprawa.

Molier na rowerze. Alcest i Filint

Molierowski Alcest odgrażał się, że opuści Paryż i będzie wiódł samotne życie. Voilà! Serge (Fabrice Luchini) realizuje tę groźbę. Niegdyś wzięty aktor, dziś odżegnuje się od zawodu, w zaniedbanym domu, bez fajerwerków, upływają mu kolejne dni. Źle wspomina wielki paryski świat. Przegrał jakiś proces na własne życzenie. A tak! – żeby mieć dowód, że świat jest podły. Spokój naruszy Gauthier (Lambert Wilson), dawny przyjaciel, aktor u szczytu popularności, któremu marzy się powrót na sceniczne deski. Na co dzień gra gwiazdę serialu telewizyjnego Dr Morange. Na prowincji kogo spotka, ten opowiada mu swój ulubiony odcinek. Każdy schlebia, ale czy to jest prawdziwe uznanie? Obaj są nieufni wobec świata. Na pozór Serge to Alcest, Gauthier to Filint. Jednak gdy dojdzie do prób z Mizantropem, obaj chcą grać Alcesta. Uzgadniają, że innowacyjnie wyreżyserują spektakl, grając zamiennie obie role, tymczasem rzucają monetą kto jest kim na kolejnej próbie. A później życie pokaże swoje…

I trwają przymiarki, recytacje, analizy. Komiczne w tym samym stopniu co Mizantrop. W zasadzie wszyscy są tu serio, lecz komizm wchodzi szczelinami. Jest zadziorny taksówkarz, adeptka aktorstwa, doskonaląca warsztat w filmach porno, piękna Włoszka porzucona przez męża, właścicielka restauracji z zamiłowaniem do jacuzzi etc. Są próby, rowerowe przejażdżki i wypady samochodem do miasta. Wielkie entrée (fot. poniżej), fiasko i triumf.

Co z tego wynika? Z jednej strony śmieszność naczupurzeń. Niechby Alcest miał najsłuszniejsze racje, idealizm ciągnie ze sobą wredność. Świetna scena, w której we troje (z Franceską) zamierzają oglądać serial z Gauthierem. Ten niby się wstydzi, ale jest ciekaw reakcji, gotów wysłuchać oceny. Serge „ogrywa” tę sytuację bezlitośnie. O, nie, nie krytyką – to byłoby godne, lecz nonszalanckim zlekceważeniem. Inna rzecz, że ta satysfakcja jest przemyślnym rewanżem i „na niewinnego nie trafiło”. Małe triumfy Serge`a pokazują, ile teatralności jest w jego grze ze światem (że to chłopięca gra). Mistrz kompromisu nie jest dojrzalszy ani ciut bardziej. Filozoficzny spokój i akceptacja słabości ma swe granice i – tak jak w Molierowskiej sztuce – okazuje się, że dopóty się sprawdza, dopóki ukłucie nie staje się bezpośrednie. Kompromisy są zawsze podejrzane. A jednak coś tu trzeba wybrać. Więc komizm komizmem, ale i pytań serio nie braknie. Dodajmy, nie wszystko odsłaniając, że potyczki ze światem mocno stymuluje fart lub niefart sercowy. Co wiele przekonań ujmuje w cudzysłów.

Molier na rowerze to świetne studium gry aktorskiej, rozłożone na warstwy. Jedna z nich to popis Luchiniego i Wiliamsa. Druga, jakby wydzielona, to odgrywana na naszych oczach próba, w której pewne kwestie padają po wielokroć, nasycone różnym stężeniem emocji, sztuką aktorską in statu nascendi. Wzajemne przenikanie gry i życia. Każdy gra sobą, tym, co sam uzbierał i kim się stał. I to już naprawdę nie ogranicza się do sceny. Bo w życiu jest analogicznie.

Molier na rowerze. Fabrice Luchini jako Alcest

Zaczynam kolekcjonować sceny ze śpiewem w samochodzie. W Molierze na rowerze jest scena pierwszorzędna. Włoszka prowadzi, więc płyną włoskie piosenki. A ona śpiewa, z pasją, która zarazi zdezorientowanego Serge`a. Miniasty Serge z początku nie dowierza. Coś go jednak porusza, bo niemrawo, półgębkiem, nieporadnie próbuje wskoczyć w ton. Być Alcestem i śpiewać? Niepodobna. :)
Pamiętam inną z Pokoju syna Morettiego. Cała rodzinka zapakowana do auta i tata-kierowca rozochocony przy miłosnej melodyjce. Śpiewa na całego, mimo uśmieszków żony, córki i syna. I kto wygra? Po chwili dołączają do niego ochoczo, lekko się wygłupiając. Na moment przed tragedią ten obrazek ilustruje rodzinne szczęście i bliskość.
Początek kolekcji. Innych scen chwilowo nie pomnę.

ćmik na odwagę

Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Niemcy, Francja, Luksemburg 2012

Hannah ArendtĆmik, po poznańsku: papieros, to bohater pierwszoplanowy. Ach, jak się Hannah zaciąga! Gdy gawędzi z przyjaciółmi (kto inny piłby kawę), gdy obserwuje oszklonego Eichmanna (zamiast gryzienia paznokci), szukając słów nad maszyną do pisania (mogłaby zagryzać wargi), myśląc nad niepojętą „banalnością zła” (tu w zasadzie nie ma zamiennika, musi być papieros). A najbardziej widowiskowy wydaje mi się dymek podczas zajęć ze studentami. To były czasy! Profesor Hannah Arendt nie musiała zważać na poprawność polityczną, ani troszczyć się o zdrowie biernych palaczy. Gdy z zaawansowaną grupą lektoratu niemieckiego zapuszczała się w tyrady o źródłach i przejawach zła, gdy jak na talerzu miała przed sobą powszechną aprobatę i zachwyt… siadała na stole, zakładała nogę na nogę i najnaturalniej w świecie uruchamiała gest, który jej ciało niezawodnie miało wdrukowany na amen. W kulminacyjnej scenie wykładu, podczas którego zmierzy się z postawionymi jej oskarżeniami, wyciąga papierosa już na początku: „Pozwólcie, że dziś od tego zacznę”.

Film mi się podobał. Chyba najbardziej ten retro styl przyprawiony „niemieckim” temperamentem uczennicy Heideggera. Archiwalne materiały z Jerozolimy, wypowiedzi osądzanego Eichmanna, fragmenty zeznań świadków… integrowały się z nim bez zarzutu. Oczywiście, pomysł na „biografię” myślicielki (de facto rok z jej życia) niósł z sobą karkołomne zderzenie niefilmowego intelektualizmu z obrazem, który jeśli miał zachować dynamikę dyskursu, musiał „rozprawy” filozoficzne sprowadzić do chwytliwych cytatów. Takich w sam raz na gazetowy lead. Ale to ryzyko – z drugiej strony – stało się błogosławieństwem, bo Hannah była nie nie tylko myślą, lecz i ciałem.

Mnie się podobało, ale natrafiłam nazajutrz na filmwebową recenzję Darka Aresta, która nicuje film – i to, niestety, przekonująco. Więc w końcu nie wiem, jak jest, ale będę się trzymać swoich wrażeń i dla wygody nie wchodzić w polemikę.

Jest papieros, i jest pocztówkowy Manhattan – w ekspozycji i na finiszu. Czerń nocy i tysiące światełek w drapaczach chmur. A w środku zbliżenie na Nowy Jork i Jerozolimę (1960-1961). 

Wybitna filozofka (Żydówka, która emigrowala z Niemiec, doświadczając po drodze obozu dla internowanych), mająca już w swoim dorobku książki, z którymi liczył się akademicki świat (Korzenie totalitaryzmu), na wieść o procesie Eichmanna gotowa jest wcielić się w korespondenta z Jerozolimy. „New Yorker” daje jej szansę. (To nobilitacja dla pisma, ale też spore ryzyko – nie przypuszczano nawet, jak wielkie). Jedzie, obserwuje i widzi nie to, co założono, że zobaczy. I zgodnie z tym, co zrozumiała, pisze relację, która narobi sporo zamieszania, stając się z czasem publikacją o kluczowym znaczeniu: Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła.

Film akcentuje kilka aspektów widzenia sprawy przez Hannah Arendt. Primo: ukrywający się w Argentynie Eichmann, porwany w spektakularnej akcji Mossadu i postawiony przed jerozolimskim sądem, jest człowiekiem, którego chcą osądzić za całe zło nazizmu. Prawda, że jako główny koordynator Zagłady, obciążony jest potworną zbrodnią, ale jednostka to nie system i tylko za swoje winy może być sądzona. Secundo: dostrzega w „potworze” miernotę, urzędnika, wykonawcę rozkazów, bez diabolizmu i dewiacji. Eichmann jest kimś, „kto odebrał sobie prawo bycia człowiekiem”, zwolniwszy się z myślenia i podejmowania świadomych decyzji. Doprowadziło to do katastrofalnych skutków, a mimo to, on mógł czuć się niewinny, bo zdegradował się do roli wykonawcy rozkazów. Takich jak on są rzesze, zło jest banalne, ma twarz biurokraty. Arendt interesują nie tylko bezpośrednie ofiary Shoah, lecz sam proces wyzbywania się woli i myśli, czyli kastracja człowieczeństwa. Tertio: skala zbrodni zależna była od postawy żydowskich przywódców, których współdziałanie z nazistami najprawdopodobniej ją zwiększyło. (Arendt nie nazywa ich współwinnymi, jedynie nie dość mocno stawiającymi opór).

Hannah Arendt ani nie oskarża, ani nie uniewinnia, lecz płazem jej to ujść nie mogło. Uderz w stół… Nożyc odezwały się tysiące. I ta część filmu jest najbardziej interesująca. Bohaterka nie ustępuje. Póki może, nie chce nawet tłumaczyć się ze swoich wniosków. I jest to niezłomność bezkompromisowa. Drżą w posadach jej uniwersyteckie stanowisko, dobre imię, przyjacielskie układy. Interpretatorzy zniekształcają myśl, wedle swych możliwości percepcyjnych lub ambicji politycznych, dość, że deformują ją znacznie. Naczelnym orężem w walce z Arendt staje się oskarżenie o deprecjonowanie ofiar (kalanie żydowskiego gniazda) i „bycie bez uczuć” – to zawsze zręczny zarzut wobec kobiety-intelektualistki.

Hannah Arendt. Barbara SukowaNiuanse

1) Tony papieru, plon obserwacji jerozolimskich – do przeczytania, zanim stworzy własny tekst. A i tak najważniejszy jest proces czytania w myślach, tu się kłania papierosik i leżenie na kanapie z dala od papieru. 

2) Komentarze sceptycznej redaktorki „New Yorkera”: „Tołstoj potrzebował mniej czasu na Wojnę i pokój„! 

3) Bezpardonowość Hannah, w drobnych szczegółach, zdecydowana nie-miękkość. Na przynaglający telefon naczelnego NY, odpowiada bez skruchy: proszę nie przeszkadzać, to skończę wcześniej. ;) 
Spytana, czy aby nie uważa, że nie wszyscy zrozumieją greckie słowo w jej tekście, stwierdza, że owszem, należy je zostawić: niech się uczą greki.

4) Piękne róże, od męża lub od Mary, białe z różowymi przebarwieniami.

5) Zdjęłam z półki Eichmanna w Jerozolimie, jeśli nie całego, to choć kilka rozdziałów przeczytam. Kupiony w czasach, gdy zdawało mi się, że wszystko, co ważne, przeczytam osobiście…

anioły jedzą trzy razy dziennie

Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2014

Anioły jedza trzy razy dziennieKto czytał Miłość z kamieniapo ten tytuł sięgnie z pewnością. Naczynia połączone, z centralnym doświadczeniem zasygnalizowanym w podtytule: 147 dni w psychiatryku.
To nie jest fikcja. I nie są to puszczone samopas obserwacje. Literatura. Dobrze zredagowana, bez ekshibicjonistycznego szału, ciążąca ku uniwersalnym obserwacjom, wolna od mrocznej bebechowatości.

Grażyna Jagielska, żona korespondenta wojennego, trafia do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Życiowa niedyspozycja, przeciążenie lękiem, urojenia wojenne. Krótki pobyt na oddziale zamkniętym i niemal półroczna terapia szpitalna.

Pierwszy tytuł powstał z zapisków tworzonych w ramach terapii, sporo miejsca zajmuje w nim rzeczywistość spoza psychiatryka. Jagielska przygląda się przeszłości, wyprawom męża, własnemu wyczekiwaniu, potem osuwaniu się w niepoczytalność. Psychiatryk jest tu ledwie tłem, punktem dojścia. 

Anioły… to wejście na oddział, „świat” przestaje istnieć. Codziennością jest rutyna: posiłki, dzielony z kimś pokój, rozpoznawanie cudzych dziwactw, sesje terapeutyczne wzorowane na metodzie znanej AA. Opowiadanie „życiorysu”, przyjmowanie komentarzy na swój temat, psychodramy. Mądrze to Jagielska wyważyła. Wiadomo, że bohaterowie tego reportażu po to znaleźli się w klinice (wszyscy na własne życzenie, wielu po raz kolejny), by przejść żelazne fazy, a prawie wszystkie wydają się czymś trudnym. Nienaturalnym nawet. Lektura nałożyła mi się na przeżywanie seansu Smarzowskiego, więc bolesność terapii, pętla powrotów do stanu sprzed hospitalizacji, i niechęć do przełamania oporu przed „kręgiem” (à la Jureczek!) wydają mi się „mocne”. Mocne jak Anioł, który i u Pilcha-Smarzowskiego, i u Jagielskiej rozmościł się w tytule, niewiele mając wspólnego z cherubinem łagodności.

Drugi tytuł (Anioły…) to portrety pacjentów kliniki psychiatrycznej. We wstępie pojawia się wyjaśnienie, że pierwowzory zgodziły się na publikację, że wygląd fizyczny, imię, rozpoznawalne szczegóły zostały zmienione. W przewadze są weterani afgańskiej wojny. Czasem to bohaterowie z gazet, nagrodzeni za męstwo, którym nie chce się już żyć. Często mężczyźni z koszmarami, w których powraca przyjaciel, poległy na ostatnim patrolu przed powrotem lub kumple wyciągani z wozu w cząstkach, trudnych do identyfikacji. Na ogół „zdradzeni”, obcy w swoich rodzinach, z narastającą agresją, w której wyładowuje się wściekłość i niemoc. Ale w klinice leczącej z lęku sporo jest pacjentów cywilnych. Pozornie zadowolona z życia kobieta z tupiącą nogą (p. Stasia), doktorantka, której zdaje się, że jest aniołem, wczytująca się w książeczki dla dzieci, bojąca się jeść, a czasem też ruszyć, by nie obudzić obserwującego oka (Karolinka). Młoda, aktywna menedżerka, ktora z każdym dniem chciała być lepsza, aż niespodziewanie obcięła sobie ucho… (Julia). Krzyś, zwany Jezuskiem, niepotrafiący bronić swego.  „Życie chyba nie polega na tym, żeby cały czas wyszarpywać coś dla siebie?” 

Spektrum przypadków. Otóż, nie tylko przypadków. Czytałam, będąc bardzo blisko tych postaci, nie dzielił mnie od nich mur psychiatryka. Coś się w nich rozregulowało, bo stężenie doświadczeń przekroczyło jakąś granicę. Ale esencja tych przeżyć jest dostępna mojej wyobraźni. To nie są doświadczenia kosmitów, lecz (w innej skali lub przy innej wrażliwości) nas wszystkich. Choroba narasta niepostrzeżenie. Na ogół nie tuż po traumie, dopiero później, gdy najgorsze wydaje się przeszłością, do głosu dochodzi wydrążona w człowieku pustka. I lęk przed nią.

Jagielskiej  udało się z empatią przedstawić pacjentów psychiatrycznej kliniki dlatego, że samej sobie dała ten sam status. Odważne. Miłość z kamienia, mimo wszystkich autobiograficznych tropów, zostawiała Jagielską w aurze niedosłowności. Coś tam jej się stało, za dużo lęku, smutku, może depresji. Anioły… są konkretne. Jeśli którykolwiek z pacjentów sprawia wrażenie dziwaka, to p.Grażyna patrzy na niego, stojąc po tej samej stronie linii, dzielącej dziwność od „normalności”. Świetnie oddają to dialogi. Można sobie wyobrazić, że wkurzenie afgańskiego weterana to nie będzie kwiecisty anonsik, lecz dosadna żołnierska wiązanka. Jagielskiej długo śnił się koszmar, w którym na afrykańskiej drodze zbierała części ciała swego męża. Miała natrętny zwyczaj, by nocą odwiedzać pokój weteranów i dotykając delikatnie ramion śpiących, pytać ich o wątrobę czy nogę. Przebudzony biedak dostawał szału, bo sam nie zawsze był pewien, czy wszystko ma na miejscu. – ” Weź się, ciotka, w garść albo będzie trzeba coś z tobą zrobić”. 

Nie wiem, czy nie zabrzmi to głupio, ale czytałam bardzo emocjonalnie. Od współczucia po irytację, od przerażenia po śmiech. Tak, chichotałam sobie w najlepsze. To z pani Stasi, to z absurdów, których niemało, gdy emocje są tuż pod naskórkiem. I to największa zasługa autorki: że niczego nie trywializując, oswaja patos tragedii humorem (albo po prostu dystansem).

Największe natężenie (jakiś wir odśrodkowy) jest tam, gdzie pozornie czysta tafla. Pani Stasia – niepozorna siedemdziesięciolatka, która uparcie twierdzi, że wszystko w swym życiu robiła jak należy i w ogóle na nic się nie uskarża. „Miałam wrażenie, że czegoś jej brakuje, jest cała tylko na pozór i z wierzchu”. Nikt nie irytował bardziej niż ona. Każdy, kto podzielił się żywą raną swoich lęków, nie mógł zdzierżyć samozadowolenia pani Stasi, tego, że potrafiła zasnąć, gdy omawiany był najboleśniejszy życiorys. Została przezwana Królicą vel Starą Wydrą i była to metka nie do zdarcia. Weterani klęli w żywy kamień, trzeba było powstrzymywać się od rękoczynu (Mikołaj opowiadał sobie Króla Lwa lub Szeregowca Ryana, by się uspokoić). Sporo komizmu w tym paradoksie. Wojnę przetrwali, a rozwalała ich staruszka. Ściślej: jej kłamstwo, które unieważniało zasadę szczerości. 

„– Człowiek sobie flaki wypruwa, ludzie sobie flaki wypruwają, próbują coś ze sobą zrobić, aż krew im z nosa idzie, a kurwa tylko siedzi albo śpi, mówi, że nic jej nie jest. Dzieci ją zostawiły, powiedziały, że nie chcą jej znać, ale ona nie! Nic jej nie jest, wszystko jest cacy, „ja nic złego nie zrobiłam”. Ja to pierdolę, wychodzę! Nie będę na to czasu tracił…”

„(…) Królica patrzyła prosto przed siebie, raz po raz podrywało jej nogę. – Byłam zawsze dobrą żoną, matką. Zawsze gotowałam, sprzątałam, mieszkanie lśniło jak lustro, dzieci chodziły ładnie ubrane, niczego im nie brakowało. – Ja się na to nie zgadzam – ryczał Mikołaj i uderzał pięścią w to, co było najbliżej. – Nie zgadzam się. Niech idzie kłamać gdzie indziej! Nie tutaj!”

„– To jest oddział psychiatryczny, ale grubo przesadziliście. Skąd ją wytrzasnęli? – Zwrócił się do grupy: – Nie wierzę, żeby ona była prawdziwa. Chcę zobaczyć jej kartę chorobową, inaczej nie będę tu z nią siedział. – Wysunął stolik, grzmotnął w niego pięścią i schował z powrotem. – Wchodzę do tej sali i nie wierzę własnym oczom, co rano wchodzę i nie wierzę! Wstaję rano i myślę, no nie, znowu mi się śniło, a potem tu wchodzę, i widzę, że nie, wcale mi się nie śniło! Diablica siedzi tu sobie jakby nigdy nic, siódmy tydzień mówi, jakie ma piękne życie, w ogóle nie wie, po co tu jest. Znowu więc myślę, że to mnie całkiem pokręciło, coś tu okropnie nie gra”. 

Nikt bardziej nie szkodził, i nikt bardziej nie pomógł. Gdy pani Stasia wracała do domu (do pustej klatki, w której raz na dwa lata odwiedzała ją przypadkowo sąsiadka lub listonoszka), nie zmieniła się ani o jotę. Terapia spłynęła po niej, nie naruszając naskórka. Świadomość, że tak można – że nic się nie zmieni, że nie ma ratunku, że daremny jest ten cyrk pracy w kręgu… – działała jak kubeł lodowatej wody. 

Pominęłam barwne, wzruszające, niepokojące opowieści pozostałych bohaterów. Warto odnaleźć je w Aniołach…. Niejedna historia ma w sobie pestkę, która ściska coś uniwersalnego. Jak ten wspomniany lęk przed brakiem zmiany. Każdy go zna. Na ogół jest sprzężony z lękiem przed zmianą. Chcemy trwać w stabilności i żywimy nadzieję, że coś się będzie zmieniać. Bez tej paradoksalnej perspektywy trudno jest żyć.