Archiwum dnia: 2 Lu 2014

anioły jedzą trzy razy dziennie

Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2014

Anioły jedza trzy razy dziennieKto czytał Miłość z kamieniapo ten tytuł sięgnie z pewnością. Naczynia połączone, z centralnym doświadczeniem zasygnalizowanym w podtytule: 147 dni w psychiatryku.
To nie jest fikcja. I nie są to puszczone samopas obserwacje. Literatura. Dobrze zredagowana, bez ekshibicjonistycznego szału, ciążąca ku uniwersalnym obserwacjom, wolna od mrocznej bebechowatości.

Grażyna Jagielska, żona korespondenta wojennego, trafia do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Życiowa niedyspozycja, przeciążenie lękiem, urojenia wojenne. Krótki pobyt na oddziale zamkniętym i niemal półroczna terapia szpitalna.

Pierwszy tytuł powstał z zapisków tworzonych w ramach terapii, sporo miejsca zajmuje w nim rzeczywistość spoza psychiatryka. Jagielska przygląda się przeszłości, wyprawom męża, własnemu wyczekiwaniu, potem osuwaniu się w niepoczytalność. Psychiatryk jest tu ledwie tłem, punktem dojścia. 

Anioły… to wejście na oddział, „świat” przestaje istnieć. Codziennością jest rutyna: posiłki, dzielony z kimś pokój, rozpoznawanie cudzych dziwactw, sesje terapeutyczne wzorowane na metodzie znanej AA. Opowiadanie „życiorysu”, przyjmowanie komentarzy na swój temat, psychodramy. Mądrze to Jagielska wyważyła. Wiadomo, że bohaterowie tego reportażu po to znaleźli się w klinice (wszyscy na własne życzenie, wielu po raz kolejny), by przejść żelazne fazy, a prawie wszystkie wydają się czymś trudnym. Nienaturalnym nawet. Lektura nałożyła mi się na przeżywanie seansu Smarzowskiego, więc bolesność terapii, pętla powrotów do stanu sprzed hospitalizacji, i niechęć do przełamania oporu przed „kręgiem” (à la Jureczek!) wydają mi się „mocne”. Mocne jak Anioł, który i u Pilcha-Smarzowskiego, i u Jagielskiej rozmościł się w tytule, niewiele mając wspólnego z cherubinem łagodności.

Drugi tytuł (Anioły…) to portrety pacjentów kliniki psychiatrycznej. We wstępie pojawia się wyjaśnienie, że pierwowzory zgodziły się na publikację, że wygląd fizyczny, imię, rozpoznawalne szczegóły zostały zmienione. W przewadze są weterani afgańskiej wojny. Czasem to bohaterowie z gazet, nagrodzeni za męstwo, którym nie chce się już żyć. Często mężczyźni z koszmarami, w których powraca przyjaciel, poległy na ostatnim patrolu przed powrotem lub kumple wyciągani z wozu w cząstkach, trudnych do identyfikacji. Na ogół „zdradzeni”, obcy w swoich rodzinach, z narastającą agresją, w której wyładowuje się wściekłość i niemoc. Ale w klinice leczącej z lęku sporo jest pacjentów cywilnych. Pozornie zadowolona z życia kobieta z tupiącą nogą (p. Stasia), doktorantka, której zdaje się, że jest aniołem, wczytująca się w książeczki dla dzieci, bojąca się jeść, a czasem też ruszyć, by nie obudzić obserwującego oka (Karolinka). Młoda, aktywna menedżerka, ktora z każdym dniem chciała być lepsza, aż niespodziewanie obcięła sobie ucho… (Julia). Krzyś, zwany Jezuskiem, niepotrafiący bronić swego.  „Życie chyba nie polega na tym, żeby cały czas wyszarpywać coś dla siebie?” 

Spektrum przypadków. Otóż, nie tylko przypadków. Czytałam, będąc bardzo blisko tych postaci, nie dzielił mnie od nich mur psychiatryka. Coś się w nich rozregulowało, bo stężenie doświadczeń przekroczyło jakąś granicę. Ale esencja tych przeżyć jest dostępna mojej wyobraźni. To nie są doświadczenia kosmitów, lecz (w innej skali lub przy innej wrażliwości) nas wszystkich. Choroba narasta niepostrzeżenie. Na ogół nie tuż po traumie, dopiero później, gdy najgorsze wydaje się przeszłością, do głosu dochodzi wydrążona w człowieku pustka. I lęk przed nią.

Jagielskiej  udało się z empatią przedstawić pacjentów psychiatrycznej kliniki dlatego, że samej sobie dała ten sam status. Odważne. Miłość z kamienia, mimo wszystkich autobiograficznych tropów, zostawiała Jagielską w aurze niedosłowności. Coś tam jej się stało, za dużo lęku, smutku, może depresji. Anioły… są konkretne. Jeśli którykolwiek z pacjentów sprawia wrażenie dziwaka, to p.Grażyna patrzy na niego, stojąc po tej samej stronie linii, dzielącej dziwność od „normalności”. Świetnie oddają to dialogi. Można sobie wyobrazić, że wkurzenie afgańskiego weterana to nie będzie kwiecisty anonsik, lecz dosadna żołnierska wiązanka. Jagielskiej długo śnił się koszmar, w którym na afrykańskiej drodze zbierała części ciała swego męża. Miała natrętny zwyczaj, by nocą odwiedzać pokój weteranów i dotykając delikatnie ramion śpiących, pytać ich o wątrobę czy nogę. Przebudzony biedak dostawał szału, bo sam nie zawsze był pewien, czy wszystko ma na miejscu. – ” Weź się, ciotka, w garść albo będzie trzeba coś z tobą zrobić”. 

Nie wiem, czy nie zabrzmi to głupio, ale czytałam bardzo emocjonalnie. Od współczucia po irytację, od przerażenia po śmiech. Tak, chichotałam sobie w najlepsze. To z pani Stasi, to z absurdów, których niemało, gdy emocje są tuż pod naskórkiem. I to największa zasługa autorki: że niczego nie trywializując, oswaja patos tragedii humorem (albo po prostu dystansem).

Największe natężenie (jakiś wir odśrodkowy) jest tam, gdzie pozornie czysta tafla. Pani Stasia – niepozorna siedemdziesięciolatka, która uparcie twierdzi, że wszystko w swym życiu robiła jak należy i w ogóle na nic się nie uskarża. „Miałam wrażenie, że czegoś jej brakuje, jest cała tylko na pozór i z wierzchu”. Nikt nie irytował bardziej niż ona. Każdy, kto podzielił się żywą raną swoich lęków, nie mógł zdzierżyć samozadowolenia pani Stasi, tego, że potrafiła zasnąć, gdy omawiany był najboleśniejszy życiorys. Została przezwana Królicą vel Starą Wydrą i była to metka nie do zdarcia. Weterani klęli w żywy kamień, trzeba było powstrzymywać się od rękoczynu (Mikołaj opowiadał sobie Króla Lwa lub Szeregowca Ryana, by się uspokoić). Sporo komizmu w tym paradoksie. Wojnę przetrwali, a rozwalała ich staruszka. Ściślej: jej kłamstwo, które unieważniało zasadę szczerości. 

„– Człowiek sobie flaki wypruwa, ludzie sobie flaki wypruwają, próbują coś ze sobą zrobić, aż krew im z nosa idzie, a kurwa tylko siedzi albo śpi, mówi, że nic jej nie jest. Dzieci ją zostawiły, powiedziały, że nie chcą jej znać, ale ona nie! Nic jej nie jest, wszystko jest cacy, „ja nic złego nie zrobiłam”. Ja to pierdolę, wychodzę! Nie będę na to czasu tracił…”

„(…) Królica patrzyła prosto przed siebie, raz po raz podrywało jej nogę. – Byłam zawsze dobrą żoną, matką. Zawsze gotowałam, sprzątałam, mieszkanie lśniło jak lustro, dzieci chodziły ładnie ubrane, niczego im nie brakowało. – Ja się na to nie zgadzam – ryczał Mikołaj i uderzał pięścią w to, co było najbliżej. – Nie zgadzam się. Niech idzie kłamać gdzie indziej! Nie tutaj!”

„– To jest oddział psychiatryczny, ale grubo przesadziliście. Skąd ją wytrzasnęli? – Zwrócił się do grupy: – Nie wierzę, żeby ona była prawdziwa. Chcę zobaczyć jej kartę chorobową, inaczej nie będę tu z nią siedział. – Wysunął stolik, grzmotnął w niego pięścią i schował z powrotem. – Wchodzę do tej sali i nie wierzę własnym oczom, co rano wchodzę i nie wierzę! Wstaję rano i myślę, no nie, znowu mi się śniło, a potem tu wchodzę, i widzę, że nie, wcale mi się nie śniło! Diablica siedzi tu sobie jakby nigdy nic, siódmy tydzień mówi, jakie ma piękne życie, w ogóle nie wie, po co tu jest. Znowu więc myślę, że to mnie całkiem pokręciło, coś tu okropnie nie gra”. 

Nikt bardziej nie szkodził, i nikt bardziej nie pomógł. Gdy pani Stasia wracała do domu (do pustej klatki, w której raz na dwa lata odwiedzała ją przypadkowo sąsiadka lub listonoszka), nie zmieniła się ani o jotę. Terapia spłynęła po niej, nie naruszając naskórka. Świadomość, że tak można – że nic się nie zmieni, że nie ma ratunku, że daremny jest ten cyrk pracy w kręgu… – działała jak kubeł lodowatej wody. 

Pominęłam barwne, wzruszające, niepokojące opowieści pozostałych bohaterów. Warto odnaleźć je w Aniołach…. Niejedna historia ma w sobie pestkę, która ściska coś uniwersalnego. Jak ten wspomniany lęk przed brakiem zmiany. Każdy go zna. Na ogół jest sprzężony z lękiem przed zmianą. Chcemy trwać w stabilności i żywimy nadzieję, że coś się będzie zmieniać. Bez tej paradoksalnej perspektywy trudno jest żyć.