Słowem wstępu zaznaczę, że mi się ma na odzwyczajenie. Odkleił się tamaryszek od rzeczywistości. Oglądam teraz filmy na potęgę. Mowy nie ma, by o każdym z nich pisać tekst. Co by tu…, jak by tu to przełamać? Sposobem, tamaryszku, sposobem. Słyszę schizofreniczną podpowiedź… Będzie więc cykl uwag wielce selektywnych, które nie pretendują do bycia recenzją.
Dwa w jednym. Filmy o miłości niemożliwej, wyidealizowanej, zrodzonej z tęsknoty i prowadzącej do nieuchronnego fiaska. O grze z tożsamością. Z mężczyzną w roli głównej i kobietą w tle, choć można by się kłócić, czy nie odwrotnie, skoro kobieta pociąga za sznurki i przejmuje ster.
Koneser, reż. Giuseppe Tornatore, Włochy 2013
Kto podrzucił reżyserowi Prusa? Virgil Oldman jest co najmniej o dekadę starszy od Stacha W., ale elastyczne dziś granice młodości czynią ich równolatkami. Dojrzały mężczyzna, samotny, oddany swej pracy, unikający życia towarzyskiego, na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie gbura. Może nawet nieświadomy tego jak bardzo tęskni za uczuciem. Świadomość obudziłaby w nim czujność. On tymczasem udaje się bezbronny do starej willi, w której trzeba wycenić nagromadzone przez zmarłych właścicieli dzieła sztuki. (Jak niegdyś Stach, któremu Rzecki kupił bilet do opery. A potem już nie było odwrotu. Poruszone serce tak bardzo dziwi się swemu ożywieniu, że brnie w zależność, ślepe na wszystkie znaki ostrzegawcze.)
Historia zaangażowania Virgila w pannę Claire grubymi nićmi jest szyta. Ale dziwak dopuszcza dziwactwa innych, nawet horrendalnie naciągnięte. Oglądałam z racjonalnym zwątpieniem. Ale nie krzyczałam do Virgila, że brnie w przepaść, bo chyba odpowiadała mu sceneria tej drogi. Poniewczasie dodam jednak memento: Mężczyzno, ZAWSZE ufaj kobiecie, ale NIGDY aż tak.
Ten film jest mieszanką składników świetnej jakości, które niekoniecznie dobrze się skomponowały. Jakby nie zdążyły sobą przeniknąć. Przede wszystkim wcielający się w tytułową postać Geoffrey Rush. Ten w farbowanych włosach, szpakowaty albo zarośnięty – trudno oderwać oczy. Po drugie: aukcje dzieł sztuki, tajemna wiedza znawców, cenione falsyfikaty, podstawieni licytatorzy. Zwodzenie widza, który przecież nie wie, co właściwie jest cenne, a co okaże się lipą. Jaką wartość ma osiemnastowieczna „maszyna”, składana z pojedynczych trybików i zębatych kółek? Albo obraz tancerki, któremu przypadnie rola zamiennika dla całej kolekcji. „W każdym fałszerstwie jest coś autentycznego”. Po trzecie: świetna jest trzecioplanowa postać karlicy o genialnej, matematycznej pamięci. Dalej: magiczne miejsca. Na przykład sceneria ostatnich scen: kawiarnia Night & Day w Pradze, której wnętrze jest niczym werk, mechanizm ogromnego zegara. A przede wszystkim – na koniec zostawiam najlepsze – gabinet Virgila Oldmana, pokój z portretami. Są bodajże trzy sceny, w których bohater udaje się w to miejsce: sam, z Claire, i znów sam, z obrazem tancerki… Dla tych scen można obejrzeć film. Dom Virgila (konesera, znawcy, człowieka przeprowadzającego prestiżowe aukcje dział sztuki – najlepszego w swym fachu) jest okazały. A do tajemniczego pokoju prowadzi przejście przez galerię rękawiczek! Zdjęcie jest namiastką wrażenia. Malowane przez mistrzów wszech czasów portrety intrygujących kobiet. Spojrzenie, tajemnica, piękno… Kobiecość, której nie tworzy przecież wielokrotność, ale takie zagęszczenie twarzy potęguje jej nieuchwytność.
Ona (She), reż. Spike Jonze, USA 2013
Jeśli opowieść o koneserze sztuki działa się współcześnie, to jednak tuż za plecami bohaterów czaiła się przeszłość minionych artystów. W filmie Spike`a Jonze`a historia rozgrywa się w czasie lekko przyszłym niedookreślonym. Na to wskazują możliwości technologii informatycznej. Ale nie przesadzałabym z perspektywą futurystyczną – jest umowna, to prawie dziś. W obu filmach podglądamy uczucia mężczyzn, rozbrajająco pragnących kochać i napotykających na spore trudności. Chcieć to jedno, starać się to drugie, a trzecie to znaleźć kompromis między przeczuwaną jednością a faktyczną rozbieżnością dwojga istnień. Sporo łączy te filmy. W obu bohaterki są dziwnie nieuchwytne: albo nie wychodzą z pokoju (Claire), albo kondensują swe istnienie w głosie (Samantha). Co jest znaczące, bo obie są projekcją mężczyzny. Wcześniej czy później przestaną się mieścić w wymarzonym przez nich kształcie. A wtedy… ciekawa rzecz: miłość nie znika, staje się akceptacją bólu po tym, co utracone (lub niemożliwe).
Theodore (Joaquin Phoenix) ma ciekawy fach. Pisze listy na zlecenie. Wyznaje miłość, ubiera w słowa cudzą tęsknotę, pomaga w wyrażaniu pragnień, przeprosin czy próśb. Świetnie sobie radzi. Co sugeruje, że jest wrażliwy, empatyczny, otwarty, że umie słowami stwarzać relacje. I tu – konieczny – zgrzyt: słowami kreuje się niby światy, tymczasem rzeczywistość ma kilka innych wymiarów. Theodore jest rozpaczliwie sam. Przywiązany do nieudanego małżeństwa (nie stawia kropki, bo mu żal) i próbujący po omacku znaleźć więź na łączach wirtualnych.
Dopiero gdy najnaturalniej w świecie pojawia się Samantha, uczucia zaczynają się organizować i rosnąć. Samantha jest systemem operacyjnym, „duszą i mózgiem” jego komputera. Ma seksowny, czuły głos Scarlett Johansson i sporo wie o Theodorze. Widz stoi przed wyborem: dystans lub akceptacja. Zalecam to drugie. Ostatecznie nie sama historia znajomości jest tu istotna, a proces „rozkwitu” mężczyzny, odsłanianie obaw, budzenie się gotowości i ochoty na przynależność do kogoś drugiego.
Myślę, że spokojnie Joaquin Phoenix mógł zastąpić Chiwetela Ejiofora w grupie nominowanych do Oscara za rolę męską. Ten drugi rozgrywał szerokie spectrum doświadczeń niewolniczych stosunkowo wąską paletą środków aktorskich. Tymczasem Phoenix, wypełnia ekran za dwoje, gra właściwie cały czas to samo (przywiązanie-uczucie-tęsknotę), ale na mnóstwo różnych sposobów. Nie nudzi (wiem, subiektywne) i mimo tropów sugerujących nieudacznictwo życiowe, budzi sympatię, jest wiarygodny, odbiera się go serio, wbrew umowności sytuacji. Bardzo doceniam.
Dlaczego Samantha? Kim jest Samantha? Kogo chce w niej widzieć Theodore?
Inspirację. „Cudownie być z kimś, kto jest tak ciekaw świata”. Kogoś, kto nie zagraża, nie wymaga deklaracji i zmian, więc nie płoszy. Jest dowcipna, inteligentna, pełna pasji. Potrafi słuchać, pamięta, docieka wszystkiego, co wiąże się z Theodorem. Towarzyszy mu, jest blisko, wprowadza błogostan bycia z kimś w sposób nierozłączny. Nawet przeszkoda jaką jest wirtualność, bezcielesność Samanthy, może być przezwyciężona ekstraktem czułości i niezaprzeczalnej obecności.
Hmm… rozczarowanie nadejść musi, bo nawet jeśli coś takiego się komuś zdarzy, to przecież nie trwa dłużej niż sen. Dla mnie kwinesencją romantyczności w filmie Ona czy Koneser jest to, co dzieje się z mężczyzną po utracie. To właśnie interesowałoby mnie najbardziej, a zadowolić się muszę dwoma epilogami, które budzą dość przewrotną refleksję. Że jednak bardzo wzbogacające jest takie ogołocenie.
***
Tak więc oba filmy są odsłoną męskich emocji, takich nieoczywistych, mocno skondensowanych i na ogół niedostępnych w przekazie. Albo też są spojrzeniem na kobiecość jak na animę męskiej tożsamości. Animę, czyli dopełnienie. Wypełnienie jej czymś obcym a upragnionym. Tu oddam głos Oldze Tokarczuk, która w eseju o Lalce (Lalka i perła) tak pisała o tej zależności. Nie chcę nachalnie nakładać Wokulskiego na Theodora czy Virgila, ale kobiety, które kochają są z takiej „animistycznej” materii utkane. Jedna z możliwych teorii. Wydaje mi się, że ani Tornatore, ani Jonze nie odżegnują sie od niej.
„Anima jest archetypową postacią „obrazu duszy” i reprezentuje komplementarną, odmiennopłciową część psychiki. Przedstawia sobą obraz drugiej płci, jaki mężczyzna nosi w sobie jako jednostka i jako przedstawiciel gatunku. Mówiąc najprościej – każdy mężczyzna nosi w sobie swoją Ewę, każda kobieta – swojego Adama. Ponieważ ta część psychiki jest nieświadoma, według więc praw psychologii głębi, jak wszystko, co nieuświadomione, niezróżnicowane, nieprzeżyte, ulega projekcji. Każda osoba, w której się zakochujemy, nosi cechy nas samych, ukrytych w animie lub animusie. To właśnie dlatego Wokulski, widząc Izabelę po raz pierwszy w teatrze, ma wrażenie, że ją rozpoznaje. […]”
widzialam tylko ten drugi – i przekornbie powiem: a moze to j nasza przyszlosc? dla phoenixa przezycie kontaktu z johansson j na tyle intensywne, iz nie pragnie niczego wiecej. podobnie zreszta jak sasiadka i przyjaciólka. kto powiedzial, ze trzeba sie zwiazac z józkiem czy stacha, skoro gdzies taka dowcipna i ogólnie smart/ wit samantha na nas czeka? to nie tyle milosc pozytywistyczna, co romantyczna. cierpienia mlodego wertera (teraz mloodosc rozciaga sie w czasie). wazne j przezycie, a nie wspólne konto z banku (coraz zreszta rzadziej wystepujace). mnie sie wryl a pamiec glos scarlet – joaquin bywa wyrazistszy w rolach oprychów typu kaliguli. chociaz do twarzy mu z wasikiem, to jednak za bardzo misiowaty sie zrobil. jak dla mnie zdecydowanie za dlugi film – fabuly starczylo, po mojemu, zaledwie na godzine
:) Prawda, że misiu. Porteczki pod same żebra. Uśmiech anioła. Mam taki złożony stosunek do obu opowieści. To zagęszczenie męskich uczuć tak mnie zaskakuje, że aż nie dowierzam. Choć sama siebie strofuję, że przecież może tak być. Że te tęsknoty za bliskością to wszyscy mamy pod skórą.
Przywykłam już do bardziej introwertycznej narracji. Może w tym rzecz. Mówisz, że fabuły starcza na pół godziny. Fabuła jest niemal przezroczysta. Konstrukcja stoi na emocjach. Do pewnego momentu przeszkadzał mi pomysł związku z systemem operacyjnym. Potem zaakceptowałam umowność. W filmie Jonze`a ciekawa jest nieodwołalna rozbieżność. Samantha prowadzi kilka tysięcy rozmów jednocześnie, zakochuje się w 641 użytkownikach…;) Ok, bajka. Ale to, że każdy rozwija się w innym tempie, to już mrugnięcie w stronę życia.
te spodnie byly na prawde okropne! jak wszyscy maja nosici takie w przyszlosci, to ja mam nadzieje nie dozyc…
a mezczyzni miewaja ciekawe wnetrza – czyzbys jeszcze sie na takiego nie natknela?
:)) Mają ciekawe wnętrza i emocje z jedwabnej woalki. Nie zawsze, ale bywa. ;)
b ladnie to ujelas!
czyli zadajesz sie z odpowiednim rodzajem ludzkim ;-)
Dla odmiany, widziałam tylko pierwszy,bez zachwytu. Przyznam rację: Koneser jest dziewiętnastowieczny. Wtedy, te dwa wieki temu, może by miał znamiona autentyczności, teraz razi sztucznością i nadmiarem egzaltacji.
Wystrzegam się jak diabeł święconej wody zawołań w stylu „zmarnowana okazja, gdyby to zrobiono tak a tak, byłoby lepiej”. Ale tym razem kusi mnie ta opcja. Bo składniki, choć staroświeckie, są dobrej jakości. A się rozłażą. Ostatni kwadrans stawia wszystko na nogi. Scenariusz siada.
Piękna recenzja, jak na nie-recenzję. Czytało się, że ani oczu oderwać; coś jak tobie od tego G.R.
;) Zaczynałam z myślą, że to będzie wpis o pięciu filmach. Ale te dwa, jak się dobrały, to trudno było coś wcisnąć, by nie psuć „nieprzypadkowości”.
Moment nieodrywania oczu, które śledzą tekst, to jest to, czego autor pragnie najgoręcej. Na wszelki wypadek dodałam dwie fotki, by przyciągały w momentach zawieszeń. ;)
Tamaryszku niezwykła Twoja notka .. w jaki sposób uchwyciłaś .. niestety Konesara nie widziałem choć staram się widzieć filmy Tornatore od czasu uwielbianego przeze mnie CInema Paradiso .. może już niedługo na Netflix
ale ‚Her’ ..to był dla mnie najorginalniejsza historia i film 2013 .. bardzo na mnie działał być może przez osobiste doświadczenie takiej miłości niemożliwej albo niemalże niemożliwej do spełnienia .. załowałem bardzo, że Phoenix nie dostał nomijancji .. ten portret zakochanego mężczyzny ma w sobie tak wiele prawdziwych nutek … i tak jak napisałaś pomimo przejmującego poczucia pustki i nigdy nie zagojonej tęsknoty … ‚Że jednak bardzo wzbogacające jest takie ogołocenie. ‚ ..:^) .. to znaczy to można poczuć z dystansu lat już :^)
bardzo ciepło pozdrawiam :^).
Peregrino, no niesamowite. To jednak film dla facetów. We mnie jest lekkie niedowierzanie, czy aby mężczyźni nie schowają się do skorupki po tak wprost wyrażonych emocjach. Trafności sporo. I podejrzewam, że na różne celności jesteśmy wyczuleni. Mnie na przykład uderzyło, że Theodore, mimo że uczucia szuka, boi się wszystkiego, co mogłoby przedwcześnie (?) go związać. Dopiero totalne niezobowiązanie jest jak serek na ślimacze rogi.
Czyli kino sentymentu? Pozdrawiam :)
różni są mężczyźni .. na pewno jest spora część mocno sentymentalno-romantyków .. scena kiedy Theodore biegnie jak szalony nie mogąc znaleźć połączenia z Samanthą aż mnie ukłuła .. tak właśnie jest kiedy jest cisza nie do zniesienia … nie sposób tego opwiedzieć po prostu trzeba doświadczyć .. poczytalem poniżej w komentarzach, że może miłość Theodore była jakaś egoistyczna trochę ..hmm nie wiem czy aby na pewno ten sam film widziałem .. być może tłumaczenie dialogów na ekran było aż tak koślawe .. każda miłość ma w sobie trochę narcyzmu to prawda ale czuć było prawdziwą potrzebę kontaktu .. a rozwód Theodore … no cóż w scenie lunchu widać było, że pomimo wzajemnej czułości jego eks po prostu miała tendencję do ‚ustawiania’ go a to tu a to tam .. a on raczej nie lubił być ‚ustawiany’ co odczuwał jak najazd na jego niezależność :^) .. i to też bardzo rozumiem :^)
Peregrino, ta scena jest bardzo intensywna. Tu zawieszam wszelką podejrzliwość. W moim mniemaniu częściej kobiety potrafią całe zmienić się w czekanie. Więc zobaczyć coś równoważnego w wydaniu męskim (i wybić sobie z głowy rozdział emocji na płeć) to jest coś!
o tak Tamaryszku .. prawdziwe uczucie ‚rozkłada’ niejedną/niejednego .. jak to Bryan Ferry śpiewał kiedyś :
”
Tell her I’ll be waiting in the usual place
With the tired and weary and there’s no escape.
To need a woman you’ve got to know
How the strong get weak and the rich get poor ” :^) .. i tak już pewnie będzie niezależnie od technologii czy tego co wokół nas
:)
:^)
”
Sometimes I think I have felt everything I’m ever gonna feel. And from here on out, I’m not gonna feel anything new. Just lesser versions of what I’ve already felt.
”
…..
„Dear Catherine, I’ve been sitting here thinking about all the things I wanted to apologize to you for. All the pain we caused each other. Everything I put on you. Everything I needed you to be or needed you to say. I’m sorry for that. I’ll always love you ’cause we grew up together and you helped make me who I am. I just wanted you to know there will be a piece of you in me always, and I’m grateful for that. Whatever someone you become, and wherever you are in the world, I’m sending you love. You’re my friend to the end. Love, Theodore.
”
Peregrino,
dziękuję :)
Piękna muzyka. Kilka dni temu przeprowadzałam konkurs filmowy (który wysysał ze mnie wszystkie siły ostatnich trzech tygodni) – wybierałam sceny i muzykę z filmów sezonu. Padło m.in. na piosenkę śpiewaną przez Scarlett i Joaquina (The Moon Song).
A pożegnalne słowa listu miłosnego… ;) U mnie bardzo na czasie.
Pozdrawiam!
Pięknie wybrałaś Tamaryszku …. wiele dobrych fal ~~~~~~ :^) .. takie listy zdarzają się nieczęsto w życiu a często nigdy ..
a tu jeszcze jedna piosenka ze Scarlett .. z niesamowitego filmu Chasing Ice .. dokumentalny jeden z najlepszych jakie widziałem
„W obu filmach podglądamy uczucia mężczyzn, rozbrajająco pragnących kochać i napotykających na spore trudności”. Widziałem tylko ten drugi ale jako mężczyzna inaczej go odebrałem. Dla mnie to smutna i przerażająca wizja spłycenia wszystkiego co składa się na relację między Kobietą a Mężczyzną. Theo nie pragnie kochać – on chce być kochanym i nie dawać jednocześnie za wiele od siebie. Zjeść ciastko i mieć ciastko, a jak się znudzi lub sprzykrzy – po prostu wyłączyć. I to jest męskie i prawdziwe. Część z nas nigdy nie wyrasta z portek jakie nosi Theo i nie dorasta do Miłości jako dawani i brania.
Gorzej jest z drugiej ‚strony’. Samantha typowo kobiecym obyczajem jak modliszka oplątuje mężczyznę tylko po to by się od niego nauczyć wszystkiego czego potrzebuje. Po czym głaszcząc go po głowie i fundując ‚gumową lalkę’ – erzatz samej siebie – oświadcza, że jest jednym z 642 kochanych przez nią. I nie wiemy czy tylko mężczyzn. Jeżeli do tego zmierza rozwój ludzkich uczuć to ja bardzo dziękuję. Swoją drogą ciekawy motyw uczłowieczania sztucznej inteligencji. Asimov swego czasu popełnił ‚Ja, robot’ a Robin Wiliams świetnie uczłowieczał robota. Tylko on po to by mieć prawo umrzeć jak jego Właściciele a Samamtha chce dzięki wypłynąć i móc ‚kochać’ jeszcze bardziej jeszcze wielu.
Zgadzam się z Tobą Tamaryszku – ‚Her’ jest o niebo lepsza od ‚Zniewolonego’ a Phoenix mógłby konkurować z McConaughey o Oscara bo każdy z nich zagrał swoją rolę wspaniale. A że mieli różne zadania Oscar poszedł tam gdzie poszedł.
Paweł, to Twój seans był smutny i gorzki. A portki Theodora najwyraźniej symboliczne. ;)
Coś w tym jest. Ale ja inaczej widzę. Dałabym spokój Samancie, ona musi gnać dalej. Po prostu: bo jest os-ką. I drugie po prostu, bo to kim jest, i to, co tak urzekło TH., każe jej szukać, poznawać, zmierzać…gdzieś tam, dokąd nie może Theodora zabrać. I tu się robi trudno. Czy zgoda na rozbieżność (na odejście) jest czymś cenniejszym od sztuki kompromisu i rezygnacji – na rzecz bycia przy kimś, kogo się oswoiło.
A Theodore? Peregrino mówi: tak, on jest zakochany mocno. Ty mówisz: że tylko w samym sobie. Nie rozstrzygnę. Czasami mi się zdawało, że czuję ironię. Częściej jednak gotowa byłam rozumieć tę męską baśń o bliskości. Paradoksalnie więź to raczej totalna niż spłycona. Tyle że nie mająca wymiaru cielesnego.
Hmm… motyw surogatki to duże pudło. ;)
Zgadzam się z komentarzem Pawła, że Theodor nie chciał kochać, tylko chciał być kochanym. Miał pewne swoje wyobrażenia, oczekiwania, nie był w stanie (moim zdaniem) zakochać się w kimś z krwi i kości. Spójrzmy na jego pierwszą żonę, nie był w stanie zaakceptować jej taką jaką jest. Moim zdaniem miał również problem z zaakceptowaniem rzeczywistości ;) Rola Phoenixa faktycznie rewelacyjna, ale mnie film bardzo wymęczył. Niestety. Bardziej mi się podobał Ruby Sparks, chociaż ten film jest pewnie nieco niższych lotów ;) Ale tam facet przynajmniej odkrywa, że wymaga od partnerek niemożliwego, i na końcu sam akceptuje, że drugiej osobie, nieważne jak bliskiej, też trzeba dać żyć.
Czyli kubeł zimnej wody na gorącą głowę Theodora.
Trudno. Ja go na wszelki wypadek podtrzymam na duchu. Choć chyba się obejdzie, bo ma u boku Amy Adams.
Ale wszelkie zarzuty bledną przy ostatnim liście Theodora. List prywatny, nie zawodowy, czyli we własnym imieniu – do Catherine, byłej żony. To najpiękniejszy tekst w całym filmie. Pełen zrozumienia i wdzięczności. Bez liczenia na cokolwiek. Zapewnienie o czułej pamięci i wdzięczności. Piękne.
Obejrzałam ‚Her’ dlatego, że znajomy ( samotny mężczyzna, 30 +, uzależniony od nowoczesnych technologii) bardzo go zachwalał. Mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać, tzn, czułam, że to będzie ogólnie mówiąc o ‚samotności w sieci’. Bardziej niż uczucia ‚zakochanego mężczyzny’ poruszyła mnie właśnie ta samotność. To, że tęsknimy za czymś nierealnym, nieuchwytnym, a nie zauważamy człowieka, który siedzi obok nas. W czasach przed telefonami i internetem ludzie pisali piękne listy. Beksiński jest tego świetnym przykładem, pisał tysiące długich, szczegółowych listów, a bał się tego, że ktoś go dotknie… Tak, zdecydowanie film dla facetów. Mój znajomy pewnie byłby pierwszym klientem firmy sprzedającej takie OS-y :)
A propos listów, choć z innej mańki. Nie bez znaczenia jest ta wrażliwość na słowo, praca polegająca na przekazie słownym. Theodore w kontakcie z Samanthą porusza się w oswojonej przestrzeni. Pełna drożność, wyczulenie na niuanse, smakowanie harmonii. Nie sugeruję, że dotyk i inne wymiary życia spłoszyłyby go. Może nie. Ale z wszystkich zmysłów ten jeden (wyczucie słowa) opanowany miał do perfekcji. To chyba (?!) powinno pomagać. ?
Dwie są linie odbioru. Jedna skupiona na technologii i zakładająca, że to opowieść o byciu w Sieci. Druga („moja”), że koncept informatyczny to rzecz wtórna, a sedno to emocje i bliskość. I że można przyłożyć matrycę relacji Theodora z Samanthą na każdy realny związek.
Samotność to fakt. Takie same ma szanse na zaistnienie, dawniej czy dziś. To znaczy może dziś bardziej. A może tak samo, niezmiennie?
Oszalałabym z taką OS-ką. Mogłaby wykasować lub nadwątlić wszystko inne. Bo – że wspomnę erotyczny taniec z lodówką – przyjaciółkę Theodora wzięło na amen. ;)
Jak tu ciekawie! I wiem, o czym się mówi! ;) A mówi się np., że Ona (bo tylko Ją widziałem) to film dla mężczyzn. Ale bzdura. Kobiety, które tak uważają albo nie próbują zrozumieć mężczyzn (może nie chcą?), albo mają tylko przykre doświadczenia. I nie wierzą (a tu wiary niemałej potrzeba :)). Mówi się też o egoizmie T. …, a któż z nas nie jest egoistą (poza nielicznymi wyjątkami)? To niech pierwszy rzuci … czym może. „Ona” to, w moim odczuciu, film o samotności ; o smutku po utracie; o tęsknocie, tej odwiecznej, za ideałem … A tęskni nie tylko men, bo przecież jest też świetnie skrojona women (Amy). Pokazane to z przymrużeniem oka, bo OS jest tylko pretekstem, snem, wyobrażeniem. To, co najważniejsze dzieje się bez uczestnictwa OS-a: listy, rozmowa z żoną, z sąsiadką. Spłycenia nie ujrzałem, dlatego bliżej mi do odczytania Peregrino. Nie odebrałem tego filmu jako „prawdy objawionej” ale pięknie pokazaną projekcję reżysera (i jak zagraną!), co to, jak sądzę, wierzy, że istnieją osobniki „rozbrajająco pragnący kochać” i mający „emocje z jedwabnej woalki” (ech, tamaryszku, któż Ci dorówna!?). To może pozwólmy im tęsknić? Niepoprawnym marzycielom?
Tekst o animie bardzo ciekawy i … przekonujący, jak dla mnie. A Wokulski to mój ulubiony bohater literacki. Noszę go w sobie, choć nie jestem pewny, czy jest moim Adamem, czy Ewą? …
Stachu jako animus? ;) Nie, Ty na pewno nosisz w sobie Ewę (albo wiele różnych Ew).
Ciekawe, czy te „nieliczne wyjątki” wychodzą na tym dobrze? Kolczasty egoizm na pewno wpada w pułapki (o tym pisali Paweł i Patrycja). Ale kto wie, czy nie ma swoich racji. No, i tu się zacięłam. Bo nie wiem, co jest za tym znakiem zapytania.
Ty masz dużo racji, Janku. Jak zawsze, choć tak z retorycznym pytajnikiem je podajesz. Pozdrawiam (wykrzyknikowo)! :)
No piękny zestaw :) Spodziewałam się jakoś „Her” po Twoim wstępie i po „Koneserze”. Cieszę się, że zestawiłaś te dwa filmy, bo to mi daje dużo do myślenia. Rzeczywiście jest podobieństwo i w filmach, i w bohaterach (bohaterkach).
A karlica fantastyczna była!
La-di-da!, pozdrawiam. :)
Karlica od pierwszego tekstu, który dolatywał z trzeciego planu, była naznaczona rolą. Niczym stzelba u Czechowa. ;)
A pozornie to takie różne i odrębne filmy…
Oj, mam korkociąg, jak się odkręcę, to napiszę coś nowego. Jakiś katalog obejrzanych. I wtedy się odbiję ku czemuś regularnemu – może.
„Koneser” wyjątkowo nieudany, pomimo świetnego Rusha. Scenariusz był napisany po włosku i przetłumaczono go na angielski, co słychać, bo wszystko brzmi jak stek komunałów i prawd życiowych rodem z Harlequina. Zero życia. Nie rozumiem, czemu to wszystko jest tak bardzo serio. Nic się nie klei, od początku w zasadzie wiadomo, jak się to skończy i za nic nie byłam w stanie wejść w sytuację głównego bohatera. Ale związku z tym, że było właśnie tak serio, to nie mogłam też się śmiać. Zatem jako widz siedziała skonfundowana przez dwie godziny, by odetchnąć w ostatniej scenie. Piękna ta kawiarnia.
Otóż, otóż. Świetny Rush i kawiarnia, i gabinet, i karlica. I parę innych puzzli.
Ale święta racja, że z klejem krucho. ;) Albo raczej mało elastycznie. Tak nawet nie ma się o co kłócić. Trójka z plusem. Humor i lekkość – może to są dobre tropy.
Pozdrawiam:)
Pingback: androidka | tamaryszkowe pre-teksty
Tamaryszku, wracam jak zwykle do Ciebie po seansie, tym razem „Onej”. Twoje teksty to za każdym razem przyjemne dopełnienie oglądania i przeżywania więc pisz, pisz, komentuj i inspiruj :) Ale do rzeczy. Otóż zgadzam się z Tobą co do joty, z subiektywną oceną aktorstwa protagonisty zwłaszcza, co za wyzwanie, wypełnić tak swoim ciałem cały film, tam gdzie przecież zazwyczaj mamy cielesności dwie. Dla Scarlett też wielki plus – rety nie wiedziałam, że to jej głos – jako głos jest niesamowicie sprawną aktorką!
Tylko co z tym zakończeniem? Poczułam, jak i Ty, niedosyt. Przyznam, nie wiem jak je interpretować, domyślam się, że jest otwarte, ale byłam pewna, prawie pewna, że facet otwiera okno i skoczy. Myślę, że to jednak nie o to chodziło. Ale o co? To jakiś symbol – wyjście z klatki wieżowca, spotkanie z powietrzem, spojrzenie z góry na to wszystko?
Oj, Czaro, ale mi zafundowałaś powrót. :)
Czytam swój tekst jak nie swój. Ale wierzę, że widocznie tak odebrałam i Oną, i Konesera. Przypominam sobie teraz niektóre obrazy. Rzeczywiście, to dziwne, że nawet gdy mówi Ona, widzimy Jego – rozpływającego się w adoracji i respekcie. To, że Joaquin Phoenix rolę udźwignął – wielkie brawa. Przy końcu jest ten list do żony. Wdzięczność, że była, nawet jeśli czas przeszły w teraźniejszość nie zmieni się już nigdy. Okna nie pamiętam. Pewnie, jak mówisz, jest otwarte. Na przepływ. Twój trop mi pasuje. Nie nazwałabym miłości zamknięciem (nawet miłości do systemu komputerowego), ale jeśli koniec rozgrywa się na dachu, z widokiem na wszechświat, to miłość nabiera nobilitacji. Gorzej, gdyby Theodor siedział w pudełku, szczelnie zamknięty na radość i z planami ukiszenia się we własnym bólu.
Dzięki za komplement, bo przychodzi w czas. Oglądam teraz jak najęta. Czasu na pisanie nie starcza i tak mi cosik spadła motywacja. To ją podniosę chyba…;)
Podnoś podnoś ;) Pamietałam, że o Onej pisałaś, choć wyznam że wyszukiwarka na stronie jakoś mi nie znalazła, ale google dał radę. List do żony – faktycznie. Nie wiem czemu odebrałam go jako samobójczy i przez to trochę zgubiła percepcję tego końca. A może to znak, że koniec nie tak udany? Ech. To teraz pora wyhaczyć gdzieś konesera, zaserwuję Ci drugi powrót ;)
Może zamiast Konesera wyhacz Moją miłość. Bo nadmiar romantyzmu może być ciężkostrawny. :)
Wyszukiwarka wordpressowa może nie jest nazbyt inteligentna. Trzeba by w tytułach postów umieszczać tytuły filmów. A często korci tytuł własny. Pozdrawiam :)