Transatlantyk Festival Poznań, 08 – 14.08.2014
Najprzyjemniejsze seanse to właśnie te muzyczne. Sporo ich było, ja obejrzałam dwa: o Nicku Cave i o artystach śpiewających w chórkach. Udane dokumenty z niebagatelną rolą podkładu muzycznego i z charyzmatycznymi bohaterami. Oba zrobione świetnie: z pomysłem, z humorem, ze świetnymi rozmowami. Obawiam się, że jedyne, co mogę powiedzieć to polecić i przynaglić do obejrzenia. O muzyce pisać nie umiem, a przedstawianie bohaterów mija się chyba z czyimkolwiek zapotrzebowaniem.
20 000 dni na ziemi, reż. Jane Pollard & Iain Forsyth, Wielka Brytania 2014
Dwoje nieznanych filmowców trafia do Nicka z propozycją, którą ten przyjmuje i twórczo naznacza swoim udziałem. Chodzi o to, by opowiedzieć o jednym dniu z życia – tak się składa, że Cave oscylował w okolicach tego 20-tysięcznego (55 lat). Oczywiście, nie jest to żaden „typowy” dzień, lecz opowieść urozmaicona różnymi atrakcjami, które jednak – czemu nie – można upakować w jedną dobę.
Dla fanów – rozkosz podglądactwa: Nick w łóżku tuż przed alarmem budzika, we wnętrzu swego domu, w studiu, w którym nagrywa, w morskim pejzażu Brighton etc. Sceneria prywatności jest jednak inteligentnie ograna, przyprawiona autoironią i… całkiem trafnie korespondująca z muzyką. Vide: niewątpliwie mało sterylny pokój pracy, w którym Nick spędza czas na pisaniu. Służy mu do tego maszyna do pisania! Słowa piosenek, do których zerka podczas prób, są zapisane ręcznie. Nie zapamiętałam żadnego kadru z komputerem. Maszyna, stosy książek, plakaty, fotki. Te drobiazgi świetnie komponują się z temperamentem czy imagem Nicka Cave`a. Facet z dystansem (do siebie), lekko dziwny, arcysympatyczny, niewątpliwie z darem narracji…
Zainscenizowane spotkania: z psychoterapeutą, z kumplem z zespołu (The Bad Seeds), z tymi, z którymi występował niegdyś pokazują jak świetnie radzi sobie z anegdotą i jak daleko mu do bycia celebrytą.
Mój ulubiony fragment to chyba historyjka o Ninie Simone. Opowiadana jest dwukrotnie – za drugim razem przy udziale Warrena Ellisa – co ma znaczenie. Wyobrażam sobie, że to jest taka opowieść, która wraca przy każdej nadarzającej się okazji, gdy chce się przywołać coś nie do zapomnienia.
The Bad Seeds grali niegdyś przed Niną Simone (legendą, boginią jazzu, kobietą, która ma świat u stóp). Mówi Nick – wyglądała źle, widział ją przed koncertem totalnie wyczerpaną. Weszła na scenę. Spojrzała na publikę – taką miną, że niejeden się jej wystraszył – i nie było wiadome, co wydarzy się za moment. Całym ciałem mówiła, że ma tę sytuację gdzieś i lepiej, by jej nikt nie wkurzał. Po czym siadła przy fortepianie, wyjęła z ust gumę do żucia i przykleiła bezceremonialnie do klapy instrumentu. Zaczęła. I z wolna zachodziła transformacja. Z bezsiły w moc, z wyczerpania w zaraźliwy power. Co więcej: przemiana stawała się udziałem wszystkich. Mówi Nick Cave, że nie zapomni tego koncertu i że tym właśnie powinien być każdy występ.
Chwilę później spotyka się z kumplem i zagaduje go: „– A pamiętasz ten koncert z Niną Simone? Jaka ona była tuż przed, jak wyjęła gumę do żucia…
– Stary, ja mam tę gumę! (odpowiada Warren). Wziąłem po koncercie i zawinąłem w chustkę, w którą otarła czoło”.
Dwaj weterani rocka w scenerii kuchni, w której Warren Ellis przyrządza mało jadalnego węgorza.
Charakterystyczny, elegancki wygląd, głos z ciemną liryczną barwą. Przyjaciel podczas próby rozpoznaje w głosie Nicka domieszkę innego, „coś jakby Lionel Richie” – podpuszcza. Nick sprawdza, czy ma choć ździebełko z Lionela.
Jeszcze wspomnę ujęcie z Kylie Minogue, siedzącą na tylnym siedzeniu samochodu Nicka. Rozmawiają – oczywiście – o największym hicie, który zaśpiewali w duecie: Where the Wild Roses Grow. Kylie z rozmarzeniem i podziwem mówi o tym, jak zaimponował jej wtedy Cave, o jego scenicznej swobodzie i mowie ciała. Z wrażenia przeczytała wówczas jego biografię.
„- Tak? No, prawdy to tam nie znajdziesz…”
I tak się toczy ta opowieść: bardzo prawdziwa, ale trochę zmyślona, szczera i zagrana jednocześnie. Nick Cave mnie ujął i zaskoczył. Bo gdzieś uciekła z mojej świadomości jego współpraca z kinem. Tymczasem ma na koncie kilka soundtracków do całkiem dobrych filmów (Droga czy Zabójstwo Jesse`go Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda). A sam jest niezłym aktorem. ;)
O krok od sławy (Twenty Feet from Stardom) , reż. Morgan Neville, USA 2013
„Całe życie śpiewać w chórkach? Jakieś „aaaaaaa…aa” lub „uuu-a, aaa-u” – to nie dla mnie” – mówi Mick Jagger. I jasna sprawa, że żaden z gwiazdorów nie zszedłby dobrowolnie na drugi plan. Choć w tym filmie każdy z wielkich przyznaje, że bije pokłony przed artystami, których prosi o współpracę, o muzyczne wybrzmienia w tle swojej piosenki. Zachwyt wyraża Stevie Wonder, Sting, Bruce Springsteen, Mick Jagger.
To jest taki film, że widz aż podskakuje z radości. Od energii piosenek, od energii życia, od łatwości, z jaką daje się przetworzyć emocje w głos. Ci z drugiego planu wchodzą w światło sceny i o nich jest ta opowieść. O Lisie Fischer, Merry Clayton, Darlene Love… i jeszcze Táta Vega i Judith Hill… Jest też kilku panów, choć w przewadze kobiety.
Od kilku lat jakby mniej chóralnych partii w nagraniach, ale cały wiek XX na nich bazował. Mówi Stevie Wonder: „No, wyobraźcie sobie, że nikt nie odpowiada na jęki Raya Charlesa!” Jagger o Lisie mówi jak o równej sobie, Sting pozwala na koncertach na solowe partie swych artystek z chóru, a już Bruce Springsteen wchodzi w rolę psychologa, próbując pojąć, jak to możliwe, że takie mega talenty nie przyćmiły gwiazd, którym towarzyszą, że nie zrobiły tych magicznych 20 kroków, by zaistnieć w centrum.
Jest kilka lejtmotywów w tym dokumencie. Jeden z nich to portrety. Cudne. Jestem zachwycona i Lisą, i Judith, i Merry. Drugi to opowieść o radości śpiewania i o przyjaźni. Ktoś mówi, że nie może być nic wspanialszego niż ten moment, w którym głos wibruje i splata się z innymi. Inni dodają: to partie chórku nuciły miliony, nie tekst solisty. Albo wspominają wokalny dialog czy solówkę kogoś z tła, która była pieprzem, gwoździem, słowem: niepodważalnym elementem jakiegoś przeboju. I rzeczywiście. O tym nie trzeba wiele mówić, bo to się słyszy. Ale jest jeszcze motyw trzeci: pytanie o przyczyny pozostawania w cieniu nawet wtedy, gdy była decyzja i chęć rozpoczęcia solowej kariery.
Wielu artystów drugiego planu marzyło o własnej artystycznej drodze. Niektórzy nagrywali autorskie płyty – i nic. Głos niezwykły, dobry muzyczny materiał, silna osobowość. Jest wszystko, czego trzeba, a sukcesu brak. Syndrom Sixto Rodrigueza (Sugar Mana), tyle że bez happy endu.
„Trzeba mieć duże ego, by wybrać rolę pierwszoplanową”. Kilka osób przywołuje tę diagnozę i coś w tym jest. Nie chodzi o skromność, nieśmiałość czy pokorę. Raczej o to, że można zatracić się w tworzeniu, nie pilnując czy dobrze rozchodzą się fale popularności. Nie byłoby słuszne tak stuprocentowo odwracać proporcje, ale miałam wrażenie jakby w tej transformacji w śpiew, bez fleszy i oklasków, było coś większego, bardziej autentycznego niż sceniczny image gwiazdora.
Trochę miesza w tym palce przeznaczenie (właściwy moment, miejsce, odpowiedni przebój). Ale i charakter robi swoje. Nie opuszcza mnie ta obserwacja, bo nałożyć ją można na wszelkie przejawy tworzenia. Sukces nie musi być udziałem najlepszych. A ci nieznani nie muszą mieć poczucia, że osiągnęli za mało.
I w tym tkwi sedno. Czy drugoplanowa rola życiowa daje spełnienie i szczęście? Jeśli tak, to ok. I drugie sedno: czy ma się jakiś obowiązek wobec własnego talentu, czy imperatyw „zaistnienia” nie jest przypadkiem wyzwaniem, które należy podjąć, by mówić własnym głosem i własnym tekstem? Hmm… gdzieś tam, całkiem wyraźnie, brzęczy jeszcze pytanie (trzecie sedno) o materialny wymiar samorealizacji. Nazwisko z afisza (plakatu, okładki…) zabezpiecza byt. Artystki niewylansowane dorabiają na życie gdzie się da.
Oba filmy będą w dystrubucji kinowej. O krok od sławy (tegoroczny Oscar w kategorii dokument!) miał już swoje wejście na ekrany, 20 000 dni na ziemi zaistnieje w październiku.
Poniżej link do piosenki Desperation śpiewanej w filmie przez Judith Hill (w tle bohaterki Kroku od sławy).
Chórki mnie średnio interesują, ale na film o Nicku już kiedyś zwróciłam uwagę, Był opisany w jakiejś gazecie. A teraz po tym co opowiedziałaś to już w ogóle zakręciłam się na obejrzenie, choćby w najdziwniejszej porze i miejscu .
Nooo, Nick Cave to silny magnes. Sama bym obejrzała jeszcze raz. Dużo tam było smaczków, które mi umykają. Coś pamiętam, ale chętnie bym posłuchała dla upewnienia się. I ciekawa obróbka materiału (co prawda Nick pisze na maszynie, ale ktoś z ekipy zna się na technologii IT). ;)
Sama nie wiem czy film jest humorystyczny. Niekoniecznie. Ale unosi się nad nim aura ironicznego dystansu do świata, do siebie, do tego, co się robi (nawet jeśli pracuje się „na serio”).
Chórki też polecam. Bo właśnie zamiast chórków do głosu dochodzą indywidualności. Oscar był chyba zaskoczeniem, bo wszyscy typowali „Scenę zbrodni”, ale padło na ludzi z cienia.
„20 000 dni na ziemi” pewnie da się obejrzeć dopiero w listopadzie (planowana dystrybucja: od 31.10). Chyba że trafi się jakiś przegląd, festiwal etc. Nic to. Czas szybko mija. ;)
O Nicku Cavie dowiedziałam się niedawno, może z rok temu i wówczas usłyszałam po raz pierwszy tę słynną piosenkę, którą wymieniasz…i słuchałam jej później tygodniami. Do dziś mam dreszczyk na plecach, gdy go widzę…Dziękuję więc za informację o filmie, bo od tego czasu Nick Cave mnie fascynuje, nie wiem, co w nim jest, ale chyba jakiś rodzaj charyzmy. Chórki też warte uwagi.
Tam, gdzie rosną dzikie róże… Jedna z jego Muder Ballads, mrocznie piękna. Cave się wymyka klasyfikacjom i trochę nawet ironizuje, że gdy – ku swemu zdziwieniu – trafił tą piosenką na czołówki list przebojów, to ci, którzy wówczas kupili jego płyty, pewnie przeżyli zawód.
Ciekawa jest ta symbioza autokreacji i naturalności.
No i trzeba pamiętać, że tak jak ledwie go widać wśród stosów książek, tak bywał (?) mocno zanurzony w odmienne stany świadomości. W filmie jest zainscenizowana sesja u terapeuty, w której Nick wspomina swój narkotykowy zakręt. Mówi coś takiego: Co rano budziłem się i szukałem towaru. Potem ciągnęło mnie do kościoła, na mszę. Wysłuchiwałem, ściskałem księdzu rękę, a potem szedłem w tango. Tu świętość, tu upadek. Jego ówczesna narzeczona przestrzegała go: Nick, ty źle skończysz. Przestań chodzić do kościoła. ;)
Polecam. Pozdrawiam :)
No i nie zdążyłem ;) Postanowiłem dodać swoje refleksje do postu o Nowych Horyzontach, jeszcze przed wpisem o Transatlantyku, a tutaj błyskawiczna reakcja na poznański festiwal. Niemniej Nowych Horyzontów nie odpuszczę i jeszcze napiszę ;) A jeśli chodzi o Transatlantyk, to ja bardzo chciałem zobaczyć „20 000 Dni na Ziemi” (po tym jak nie udało mi się zobaczyć tego filmu na NH), no i jak to niekiedy bywa w takich sytuacjach nie udało się. To, co przeczytałem tutaj wzmaga tylko żal, ale myślę, że kiedy film wejdzie do regularnej dystrybucji, to już mi nie umknie. Dodam tylko, że dla mnie „filmowy Cave” to przede wszystkim jedno, silne skojarzenie – „Niebo nad Berlinem” Wendersa, gdy główny bohater trafia do jakiegoś berlińskiego klubu, gdzie Cave ze swoim zespołem gra koncert. Bardziej muzyczne niż filmowe to doświadczenie, ale zapadło mi mocno w pamięć, pewnie poprzez zderzenie filmowej fikcji i autentycznego wątku muzycznego.
Mam tylko nadzieję, że te dwa powyższe filmy to nie koniec transatlantykowych reminiscencji Tamaryszka, bo choć jako całość festiwal w tym roku moim zdaniem trochę stracił na swoim charakterze, to jednak kilka filmów było przynajmniej frapujących. Ze swojej strony poleciłbym przede wszystkim „Złotą Klatkę”, koprodukcję meksykańsko-gwatemalsko-hiszpańską. Film nakręcony według prawideł i standardów amerykańskich, ale raczej hollywoodzkich niż tych charakterystycznych dla kina z Ameryki Łacińskiej: american dream, kino drogi, teen-movie, miłosny trójkąt. Z tą drobną różnicą, że ta skromna i surowo opowiedziana historia dotyczy nastoletnich uciekinierów z Gwatemali. Przeczytałem gdzieś, że liczbą nagród zdobytych na międzynarodowych festiwalach film ten przeskoczył już słynne meksykańskie „Amores Perros”. Nie dziwię się i kibicuję dalej. Chciałbym, żeby w Polsce powstał kiedyś taki film „młodzieżowy”.
Na pewno zostaną jeszcze ze mną na dłużej także dwa inne transatlantykowe odkrycia. Po pierwsze, chiński „Dotyk grzechu” – składający się z kilku nowel (opartych o autentyczne historie) film pokazujący różne oblicza współczesnych Chin i bardzo różne wymiary ujawniających się tam nierówności. Bardzo frapujący obraz, choć promocyjne porównania konstrukcji filmu do dzieł Altmana to raczej marketing niż rzeczywistość. Po drugie, chilijsko-francuski „Zabić człowieka”. Historia trochę w stylu polskiego „Długu”, ale: (a) ciekawsza formalnie, choć zdecydowanie bardziej minimalistyczna, zarówno jeśli chodzi o reżyserię, jak i grę aktorów, czy zagęszczenie opowieści dialogami i zwrotami akcji, (b) mniej angażująca emocjonalnie i to chyba nie tylko z tego powodu, że „Dług” rozgrywał się w znanych realiach (pamiętam jednak, że po „Długu” trudno mi się było otrząsnąć przez kilka dni, w przypadku „Zabić człowieka”, choć film ogląda się w najwyższym napięciu, to po jego zakończeniu owo napięcie gdzieś ulatuje).
Wspólniku, dobrze że choć ex post się odzywasz! Mogłeś rzucić przed seansem na co się wybierasz, to rozejrzałabym się za Tobą. Choć daremnie, bo nie byłam na żadnym z wymieninych filmów. Brałam je pod uwagę. Z wyjątkiem „Złotej klatki” – nie wyhaczyłam, ale teraz będę już pamiętać.
No, to uważnie przeczytałam i czekam na relację z Wrocławia. :) Byłeś na całych Nowych Horyzontach?
Oficjalnie tego nie powiem, ale tak między nami to ja nie mam do Transatlantyku serca. Ok, świetnie, że jest. Warto wziąć udział – i w tym roku sale naprawdę były pełne, ale to nie moja bajka. Wciąż trwa faza poszukująca. Tu kuchnia, tam sport, tu kino dla matek (!), tam dla rowerzystów. A jeszcze są łóżka!
Ten chiński może uda się w kinie zobaczyć, bo był w dystrybucji. Transatlantyk pokazał go na starcie, byłam jeszcze w Tatrach. W weekend wybiorę się na film z Seymourem Hoffmanem (równolegle z festiwalem wszedł do kin).
Hmm… przyznam, że film Wendersa znam tylko z tytułu, więc nie przyszedł mi na myśl. ;)
Pozdrawiam!
To w ramach tego postu połączę się jeszcze tylko w przekonaniu, iż Transatlantyk ma rzeczywiście pewną skazę. Nie wiem czy to choroba wieku młodzieńczego, czy – zasygnalizowany powyżej – „wszystkoizm”, ale rzeczywiście bardziej czułem, że po prostu chodzę sobie do kina niż że jestem na festiwalu. Przyznam, że jak w tym roku wszedłem we Wrocławiu do kina, to od razu pojawiło się poczucie wyjątkowości. Ale, broń Boże, nie o moją wyjątkowość tu chodzi i podkarmianie snobistycznych skłonności, tylko rzeczywisty klimat festiwalu i świadomość, że „tu i teraz” uczestniczy się w czymś szczególnym. Transatlantykowi trochę tego brak, filmy muszą bronić się same, co w sumie jest chyba nawet właściwe, ale że repertuar Nowych Horyzontów jest ciekawszy – bardziej poszukujący i skłaniający do poszukiwań – niż w przypadku poznańskiego festiwalu, to w ostatecznym rozrachunku jest 2:0 dla Wrocławia.
Jeśli chodzi o „Bardzo poszukiwanego człowieka” to też się wybieram, wybierałem się nawet na Transatlantyku, ba – miałem już bilet, ale ostatecznie film i ja staliśmy się ofiarą spóźnionego pociągu ;) Ale to w ogóle film symptomatyczny dla całego festiwalu – coś jest chyba nie tak, gdy film na festiwalu pojawia się w momencie, gdy właśnie wchodzi do kin. Zbyt oczywisty to klucz albo w ogóle jego brak.
A „Niebo nad Berlinem” polecam absolutnie. Onegdaj był to chyba w ogóle mój ulubiony film: Wenders jeszcze bez nadmiernego manieryzmu, posępny i czarno-biały Berlin, anioły zstępujące z niebios, by stać się ludźmi i fenomenalny Bruno Ganz, który nawet jak się uśmiecha, to nie przestaje być smutny. Czegóż chcieć więcej? Prawdziwe kino w czystej postaci.
A tymczasem przełączam się na post o Nowych Horyzontach, by nie zaburzać blogowego porządku…
I pop-corn w dużych ilościach, a przynajmniej jego opary.
Dla równowagi docenię te darmowe wejściówki, no i dość tanie bilety. Wrocław śrubuje ceny.
ps. Trafiłeś do spamu. Intuicyjnie Cię ocaliłam. Możesz pisać o NH. ;)
Do spamu? Oj, to trochę niepokojące ;) Jak dobrze, że moc spamowych algorytmów nie jest niezwyciężona…
Jak zwykle coś odkryłem dla siebie przy okazji Twojego wpisu, choćby piękna i dziką różę z klipu w osobie Kylie Minogue. No bo Nick Cave na pewno jest fascynujący ale i Kylie niczego sobie ;). No i ta piosenka siedzi w głowie długo …
Jest polska wersja (Maleńczuk & A.M.Jopek), ale oryginał (zwłaszcza męskiej połowy duetu) jest „lepszejszy”. A Kylie niczego i Anna Maria też sobie radzi. Pomysł na zebranie ballad, w których zawsze ktoś kogoś morduje jest bezdyskusyjnie sielski. ;)
Antologia krwistych ballad, powiadasz, Ci się śni? :) Z polskich wersji wolę duet Kinga Preiss i Mariusz Drężek (ze względu na Kingę).