Bardzo poszukiwany człowiek, reż. Anton Corbijn, USA, Niemcy, Wielka Brytania 2014
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga 2014
Minął już prawie miesiąc od seansu, co nieco uleciało, zostały mi w głowie te najmocniejsze akcenty. Jest ich jednak sporo i koncentrują się na roli Philipa Seymoura Hoffmana. Ostatniej filmowej kreacji, która – na szczęście – godna jest tych, z których go zapamiętam. Chciałam jakoś przedłużyć porażająco silną emocję, wykreowaną w ostatnich sekwencjach filmu. Podpatrzeć, z czego ją Hoffman ulepił. Sięgnęłam więc po pierwowzór scenariusza: powieść szpiegowską mistrza tego gatunku, Johna Le Carrégo.
Konkluzja: powieść dobra, silniej niż film polifoniczna; scenariusz mistrzowski (sporo przesunięć, które klarują sytuację i uwypuklają lejtmotyw); rola Günthera Bachmanna, charyzmatycznego agenta niemieckich tajnych służb, nieporównywalnie silniejsza jest w filmie. Za sprawą reżyserskiej koncepcji (zapewne), ale też dzięki talentowi Hoffmana (niezaprzeczalnie).
Z powieścią (filmem) szpiegowską jest ten szkopuł, że czego by nie powiedzieć, wszystko jest jakąś przedwczesną odsłoną tajemnicy. Pozostaje milczeć lub nie przejmować się oskarżeniami o spojlerowanie. Ostrzegam, że przerwałam milczenie. Trochę sama dla siebie zestawiam tu słowa powieści z zapamiętanym obrazem. Myślę, że można się tymi cytatami poczęstować.
Afera dotyczy zagrożenia islamskim terroryzmem. Szerzej: zderzenia cywilizacji, które możemy przetrwać, jeśli dążenie do konfrontacji zastąpimy kompromisem i dyplomacją. Oczywiście, obie strony, pielęgnując poczucie krzywdy i potrzebę rewanżu, brną w drogę bez wyjścia. Islamiści zatracają się w terroryzmie, cywilizacja zachodnia – w jego tępieniu (na oślep i nieskutecznie). Czujność, spryt, szybkość działania – są niezbędne. Grożą jednak schematyzmem w przypisywaniu ról. I niszczą szanse na kompromis, wymagający zaufania, poświęcenia części swych przekonań, złagodzenia radykalizmu. Opowieść Le Carrégo najpierw w sporych emocjach pozwala podglądać misterną, budzącą nadzieję, konstrukcję, by później gruchnąć ciężkim ciosem zdrady, która jak nic wznosi najpotężniejsze mury na przyszłość.
Rzecz rozgrywa się na bardzo poszczególnym przypadku, w który zaangażowanych jest kilkoro osób. Nie rozwiązujemy więc spraw globalnych, lecz jednostkowe, choć one jak soczewka skupiają wiele typowych trendów i mechanizmów.
Hamburg i konie lipicańskie
W Hamburgu pojawia się zbiegły z rosyjskiego więzienia imigrant Issa Karpov, czeczeński islamista. Szuka kontaktu z bankierem (Tommy Brue), u którego zdeponowana jest zapisana mu w testamencie pokaźna suma. Ma szczęście, bo trafia na młodą ambitną adwokatkę działającą w ośrodku dla bezpaństwowców i nielegalnych imigrantów (Annabel Richter). Ma też pecha, bo niezwykle szybko namierzają go specsłużby, dla których muzułmanin-buntownik, z nieklarowną przeszłością, jest jak zapłon nieszczęścia, które trzeba w czas ugasić.
Islamista z grubą kasą – to pachnie prochem. Zrozumiała jest ich podejrzliwość. Zrozumiały jest też idealizm młodej prawniczki, która już widziała brutalne akcje przedstawicieli prawa. Ich manipulacje, odsyłające imigrantów tam, gdzie prawo niemieckie wysyłać zakazuje (tam, gdzie czekają ich tortury). Właściwie równie zrozumiałe powinno być to, że Issa Karpov nie myśli o podkładaniu bomb, lecz o medycynie. Choć kto go tam tam wie – obsesyjnie związany jest z cierpiącymi współbraćmi. Ale postać to łagodna, nieco naiwna, niezbrukana zachłannością na pieniądze. Szuka bankiera, lecz pieniędzmi się brzydzi (skoro od ojca, więc na pewno są zbrukane – jego ojcem był rosyjski oficer, gwałciciel czeczeńskich dziewcząt).
Dlaczego ważny jest Hamburg? Bo jest miastem z kompleksem. „– Kiedy zdarzył się jedenasty września, było nie jedno Ground Zero, tylko dwa (…). Pierwsze było w Nowym Jorku. Druga strefa zero tej katastrofy, o której tyle się nie mówi, była tu, w Hamburgu. (…) Hamburg zawalił”.
Ale też jest to miasto portowe, otwarte, bez ksenofobii. Mówi Bachmann: „Nasi obcokrajowcy nie są dla nas obcymi. Nie jesteśmy jakimś tam zapyziałym miasteczkiem w głębi lądu, gdzie na obcokrajowców patrzy się jak na Marsjan. Obcokrajowcy wtopili się u nas w obraz miasta. Od wieków miliony sobowtórów Mohammeda Atty piją nasze piwo, rżną się z naszymi dziwkami, a potem wracają na swój statek. I ani ich nie witamy, ani nie żegnamy, ani nie pytamy, co tu robią, bo jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Tutaj są Niemcy, lecz jakby obok Niemiec. Jesteśmy lepsi od Niemiec. Jesteśmy Hamburgiem, ale też Nowym Jorkiem. W porządku, nie mamy Bliźniaczych Wież. Co z tego? Nowy Jork już też nie ma. Ale jesteśmy interesujący. I ciągle przyciągamy niewłaściwych ludzi”.
Kluczowy „niewłaściwy”, a w związku z tym „bardzo poszukiwany” przez specsłużby człowiek, to Issa Karpov. Nie on jeden. Istnieją pewnie tysiące teczek (folderów), w których gromadzi się materiały na jemu podobnych. Albo na takich jak muzułmański autorytet, Abdullah, który w 95-ciu procentach jest wzorem cnót, a w pięciu procentach jest łotrem. Albo na przeróżnych aferzystów, którzy właśnie tu lubią wyprać swoje zyski. Stąd te konie lipicańskie, o których mówi bankier Brue, że: „mają tę ciekawą właściwość, iż rodzą się czarne jak noc i dopiero z wiekiem stają się białe. I że właśnie z tego powodu użyczyły swego miana kuriozalnemu typowi rachunku bankowego wymyślonemu przez wybitnego bankiera Edwarda Amadeusa Brue, kawalera Orderu Imperium Brytyjskiego, mojego ojca, którego skądinąd nadal szanuję jako ucieleśnienie bankierskiej uczciwości, pod koniec jego bezgrzesznych lat w Wiedniu, gdy brudne pieniądze z upadającego Imperium Zła płynęły strumieniami – czy raczej całymi ciężarówkami – przez zetlałą do cna żelazną kurtynę”.
Jeszcze tylko wyjaśnię, że „specsłużby” to liczba mnoga. I że są między nimi tarcia. Zwłaszcza między frakcją amerykańską a tą hamburską Bachmanna. Nie ma jednego frontu, są ludzie, którzy mają swoich ludzi i swoje priorytety. Właśnie to, że style działania się wykluczają, stanowi siłę napędową akcji. Może nawet uda mi się nie odkrywać wszystkich kart, gdy krótko wskażę, że cała sympatia jest po stronie Bachmanna. Nie żeby był czysty jak łza, lecz dlatego, że dostrzega niuanse. A jego cel to nie zemsta, lecz werbunek. I możliwie honorowe dotrzymywanie słowa tym, których zaufanie pozyskał.
Sedno konfrontacji widać jak na dłoni w zestawieniu cytatów. Bachmann, idący na kompromisy, trzyma się idei pozyskania informatorów. A na zarzuty, że prędzej doczeka się samobójczej eksplozji niż sensownej relacji z donosicielem, odpowiada: „Zresztą my nie będziemy go namawiali do zdrady, tylko damy mu nową definicję wierności”.
Gdzieś w okolicach końca wkurzony Bachmann podchodzi do człowieka, który poplątał mu szyki i słyszy:
„- Sprawiedliwości stało się zadość, chłopie. Możemy spokojnie iść do domu. (…)
– Zadość? – powtórzył tępo. – Zadość? O jakiej ty sprawiedliwości mówisz?
– O amerykańskiej, baranie. A niby o jakiej? O prawdziwej sprawiedliwości, takiej, kurwa, co strzela z biodra. A nie byle jakiej, takiej jak wasza, co wystarczy byle adwokat, żeby ją wypaczyć. (…) Oko za oko, Günther. Sprawiedliwość, czyli zemsta, jasne?”
Każdy, kto widział film, rozpozna sytuację i poczuje niedosyt. W filmie to wszystko rozgrywa się jednym słowem. I jest to jedno z najgenialniejszych użyć trywialnej „kurwy”. Philip Seymour Hoffman włożył w to cały swój aktorski sznyt. W moich oczach tą sceną pożegnał się z rzeszą fanów, którzy chętnie zawyliby wraz z nim. Z rozpaczy i bezradności albo po prostu ze wstydu i wkurzenia. Scena przełamuje chyba kontekst i nabiera samodzielności. Jakby się nie układać ze światem, karty i tak są znaczone.
Polifoniczność
To à propos powieści. Gdyby nie pierwszeństwo filmu, Bachmann zostałby zepchnięty na drugi plan. W książce równie ważny jest złamany wewnętrznie i odrodzony mocą niemożliwej miłości bankier Brue. Wciela się w niego William Dafoe, bardzo udanie, lecz w okrojonych scenariuszem możliwościach. Sześdziesięciolatek na życiowym zakręcie, który spotkanie z prawniczką reprezentującą klienta przypłaci życiową wywrotką. Bezkompromisowa Annabel wkracza w jego życie bezpardonowo: „Mojego klienta by tutaj nie było, gdyby nie ten pana pierdolony bank!”. Tommy Brue widzi w niej kogoś, kim sam nie jest, a chciałby być, gdyby mu starczylo odwagi. Zresztą: ona w nim tę odwagę budzi. Powieściowy Brue zabiega o paszport dla Issy i zabezpiecza Annabel przed ewentualnymi reperkusjami. Otacza ją gwarancją bezpieczeństwa – i tyle tylko jest tego, co może dać z szansą na przyjęcie. „Zainwestował samego siebie na niewłaściwym rynku”. Nie wzbudzi wzajemności, może nawet otrze się o śmieszność.
„Ale jeżeli w życiu człowieka pojawia się osoba o połowę młodsza i od razu mianuje się przewodniczką moralną, to ten człowiek musi zainteresować się i słuchać, nie ma wyjścia. A jeżeli tak się składa, że osoba ta jest równocześnie najbardziej pociągającą i najbardziej interesującą kobietą, i najbardziej niemożliwą miłością w całym jego życiu, to tym bardziej”.
Szkoda, bardzo szkoda, że pozbawiono filmowego Tommy`ego Brue rewelacyjnej sceny w restauracji. Gdy on i ona są podsłuchiwani (każde przez inny zespół służb), a Brue ceremonialnie lekceważy konspirację, wręcza Annabel dokumenty i rozpoczyna piękną opowieść o swojej córce. Najdziwniejsze z możliwych wyznań, bo oczywiście, jego troska o dorosłą już Georgie jest ekwiwalentem uczuć do Annabel. Ale też jest wycofaniem się i świadectwem miłości, która nie zniewala i ktora nie usycha, lecz przemienia.
Powieść dopuszcza do głosu bohaterów zdegradowanych w filmie. Więc świetnie uzupełnia wrażenia z seansu. Gdybym jednak miała wybrać, co odpowiada mi bardziej, powiem: film. Ze względu na szansę obserwowania Philipa Seymoura Hoffmana. Bo to jest bardzo nieodżałowany człowiek.
Na koniec – konia z rzędem (zastrzegam: koń nie lipicański) temu, kto mi wyjaśni motto powieści. „Najważniejszą zasadą jest to, by pomóc tym, których kochamy, uwolnić się od nas”. (Friedrich von Hügel) Trochę rozumiem. Ale mniej niż więcej.
Na nazwisko Le Carré reaguję ostatnio dość żywiołowo, a to po obejrzeniu, przeczytaniu i ponownym obejrzeniu Szpiega (Druciarz krawiec żołnierz szpieg). Człowieka poszukiwanego już ustawiłam w dwóch kolejkach, nie wiem, który pierwszy się do mnie dopcha, słowami napisany czy sfilmowany. W każdym razie, czekam niecierpliwie.
Nie wiem, po co mi koń. Chyba rozumiem, ale za długi wywód.
A, to Twoja metoda jest lepsza. Film – lektura – film. Ja przyoszczędziłam (czas) i drugi raz na film się nie wybrałam. Ale warto by było.
Dla mnie Le Carré to przede wszystkim Wierny ogrodnik. Może dlatego, że przegapiłam Szpiega.
Właśnie nie wiem, jak to możliwe. Był na celowniku długo, długo… i nie ustrzeliłam. Nie ma co gadać, koniecznie trzeba nadrobić.
Całkiem nieźle ma się sprawa ze szczęściem do udanych ekranizacji. Możliwe, że czasami nawet przewyższających pierwowzór literacki. Z tym, że ukłony dla Le Carrégo zawsze na miejscu.
Jeśli przydługo, to fajnie, że mimo to przebrnęłaś. ;)
Pozdrawiam:)
Moja metoda była konieczna, bo film był w oryginale i przytłoczył lawiną. Bez filmu nie ogarnęłabym tak szybko o co chodzi w książce, a bez książki nie połapałabym się w filmie i nie dostrzegła jego rozlicznych walorów :) Poza tym, niezbyt często można zobaczyć obok siebie tylu facetów z talentem i klasą, obsada imponująca. Moje uznanie dla wersji filmowej nadal rośnie, pewnie skończy się jeszcze jednym obejrzeniem ;)
Le Carré to dla mnie na razie tylko Szpieg, reszta „oczekuje” :( Ale taka obfitość tego dobra książkowego i filmowego, a im więcej się już przeczytało i obejrzało, tym więcej jeszcze się chce, apetyt rośnie w nieskończoność.
Przydługo? To nie Twitter :) Lubię fajną pisaninkę, dlatego zamieszkałam wirtualnie na blogu, nie na FB…
Chyba już mogę odpowiedzieć na „zagwozdkę” z motta (pomóc tym, których kochamy, uwolnić się od nas). Przykład rodzica (matki) i dorosłego dziecka. Jeśli kochamy, to troszczymy się, czasem za bardzo, za mocno i nie mamy umiaru, nie chcemy przestać się troszczyć, nie wiemy, kiedy tę troskę zmniejszyć czy zakończyć. Chcemy tę troskę, miłość, opiekę sprawować już zawsze. Taką miłością można przytłoczyć, zadusić, ograniczyć (przytłaczająca serdeczność), spowodować nawet traumę u kochanej osoby. Więc lepiej instynkt opiekuńczy zawiązać, kiedy przyjdzie pora, w supełek i pozwolić kochanej osobie popełniać swoje błędy, przeżywać swoje pogmatwane życie, nieść swój krzyż.
:)
Taaak… Nic dodać. Tylko sobie samej powiem, że przecież owszem, wolność – jasna sprawa. Ale taki akcent na to, by pomóc się uwolnić, nawet gdyby to oznaczało minięcie się, to jednak nie oczywiste. Odruchowo bym postawiła na budowanie mostu, nie obwodnicy.
I bym tę belkę krzyża spróbowała podźwignąć. A tu mądrość mówi, żeby się wstrzymać. Nie „letko”. :)
Miło byłoby, gdyby i poza Hamburgiem o obcokrajowcach myślano w równie zdrowy sposób.
Lubię zdanie „Nie żeby był czysty jak łza, lecz dlatego, że dostrzega niuanse”,
przypomina mi A. Hanuszkiewicza definicję różnicy pomiędzy gentlemanem a chamem;
dżentelmen wie kiedy jest chamem.
I tu: uwalniam cię od siebie, bo cię kocham, proste :)
Proste to jest dla tych, co już umieją kochać i praktykują. :))
A ja świetnie rozumiem zapotrzebowanie na namagnesowanie.
Choć w praktyce też nie stosuję smyczy. Więc każdy odpływ akceptowalny. Choć nie zawsze jasny.
I ja, i ja to ostatnie zdanie chcę powtórzyć! Z dodatkiem, że jest proste. :)
Niuanse to jest sedno sedna. Pa
Zgadzam się w pełni. Znakomity film. Obejrzałem kilka dni temu. Na szczęście jeszcze udało mi się załapać na kinową projekcję (choć już przy pustej sali). A ma to w przypadku „Bardzo poszukiwanego człowieka” absolutnie kluczowe znaczenie, nie w kontekście jakichś wizualnych fajerwerków, bo tych oczywiście w filmie nie ma, ale ze względu na te sceny, gdyż twarz Hoffmana wypełnia niemal cały ekran. Rola bezsprzecznie fenomenalna, rekonstruuję w pamięci dorobek tego aktora i stwierdzam, że ta na pewno pozostanie jedną z lepszych. Ale w ogóle, biorąc pod uwagę cały – znany nam już teraz – kontekst, mam przeczucie, że ten wyraz twarzy wypełniony rezygnacją, chronicznym poczuciem przegranej, świadomością, że ciężko jest przeciwstawić się temu, z czym się człowiek boryka (i nie mówię w tym przypadku o „terrorystach”, tylko po prostu o życiu), mógł być nie tylko grymasem na potrzeby roli, lecz po prostu obrazem stanu ducha samego aktora – schodząc każdego dnia z planu mógł Hoffman nadal pozostawać takim przygaszonym Bachmannem. Co byłoby jednocześnie okrutnie przewrotne, owocując przecież kreacją, tak kompletną, spójną i bez fałszywych nut.
Ale aktorsko na pewno zapamiętam jeszcze Willema Defoe. Hoffman jest idealny w swoim konsekwentnym dążeniu do kolejnej przegranej i postać grana przez niego zdaje się cały czas funkcjonować w swoistym trybie oczekiwania i pogodzenia z niemożnością odwrócenia nieuniknionych zdarzeń, pomimo, że przecież na poziomie rzeczywistych działań Bachmann nie odpuszcza (potwierdza to zresztą, moim zdaniem, reakcja w finale, odruchowe wzburzenie – choć bardzo intensywne i gwałtowne – trwa tylko krótką chwilę). Defoe to z kolei seans niejednoznaczności i pewnego zagubienia. Które to zagubienie udzieliło mi się zresztą jako widzowi. Na początku byłem przekonany, że grany przez niego bankier to jednak będzie szwarccharakter pełną gębą. A tymczasem postać ta okazała się w opowiadanej historii – i genialnym wydaniu Defoe – wybitnie klucząca i na niestabilności i swoistych „podrygach” osadzona. Jak się jednak okazuje, sympatyzowanie z tą postacią najlepiej „skonsumować” poprzez lekturę książki, gdzie jest ona pełniej rozpisana. Nie ukrywam, że to dla mnie duża zachęta, by sięgnąć po literacki pierwowzór. Dziękuję za tę książkową rekomendację (nawet jeśli o włos słabszą niż ta filmowa), gdyż wcześniej nie myślałem, by film uzupełnić powieścią.
No i trzecia świetna kreacja. Hamburg W tym filmie Hamburg sprawia wrażenie perfekcyjnej dekoracji / makiety, gdyż stopień jego wizualnej adekwatności do opowiadanej historii i jej klimatu jest tak duży, że aż trudno uwierzyć w niewykreowany, lecz zastany charakter tej spójności. Z filmowych opowieści kojarzyłem wcześniej Hamburg tylko z historią o początkach The Beatles, gdzie miał on swój urok. Tutaj jakiegokolwiek uroku brak – Hamburg bez żadnego mizdrzenia i pudrowania odsłania się jako miasto zimne, szpetne i odpychające. I nie ma znaczenia czy jest to dzielnica imigrantów, czy też wielkie gmaszysko będące miejscem pracy głównego bohatera. Fantastycznie rozegrana filmowo przestrzeń.
A ostatnia refleksja, która naszła mnie po obejrzeniu filmu (choć właściwie towarzyszyła mi od pewnego momentu już w trakcie oglądania) dotyczy samej formuły filmu szpiegowskiego i jej pewnego „przekalibrowania” przez Corbijna (któremu być może byłoby łatwiej, bo nie tworzył dotychczas w takiej poetyce, więc nie ma, tak nawyków, jak i sentymentów). Sposób pokazania pracy tajnych służb sprawia, iż jawi się ona jako coś raczej mało spektakularnego, by wręcz nie rzec – nudnego. Zwrotów akcji, czy dynamiki w obrazie nie ma szczególnie dużo, choć film nieustannie trzyma w napięciu przy rozsupływaniu zaplątanych powiązań losów poszczególnych bohaterów i określaniu roli tych ostatnich w całej sprawie. Jest za to długotrwałe obserwowanie, podsłuchiwanie, analizowanie przelewów, czy biletów lotniczych. No raczej troszkę inaczej niż w filmach o Jamesie Bondzie ;) Ale to chyba po prostu próba sfalsyfikowania stereotypu o tym jak pracują agenci tajnych służb. A że Le Carre jest w tej materii znawcą jakich mało, to należy podejrzewać, że rzeczywistości jest z tym filmem bardzo po drodze.
PS. A „rozgryzanie” motta powieści – przynajmniej u mnie – nadal trwa (poza dość szybkim dojściem do wniosku, że bez względu na ostateczną interpretację sensu tej myśli, to jest ona bardzo trudna do faktycznego jej zrealizowania w życiu).
Wspólniku!
Jak Krecik westchnę sobie: Ach, jo! i przenoszę się na moment do Hamburga. No tak, no tak…ta ostatnia scena jest cholernie mocnym gestem. Hoffman nie mógłby chyba niczym lepszym się pożegnać. Tylko zostawił nas z tym bólem przegranych idealistów. Z posmakiem zdegustowania przepychanką, która spycha właściwy kurs na pobocze, a zielone światło daje kiczowatym cadillacom, które rozjeżdżają stokrotki. ;)
Oczywiście, pierwszeństwo seansu w kinie nad domowym odtworzeniem dvd jest bezsporne. Ale ja sobie zaklepałam taką opcję: drugi raz obejrzę na własnym ekranie. Jeszcze zaczekam.;)
Dużo fajnych rzeczy wychwyciłeś. Na przykład: Hamburg. I Dafoe. Drugi ogląd będzie jemu dedykowany, bo powieściowa postać bankiera dodała ciekawych kontekstów. W filmie musi być na drugim planie, bo on jest niemal poza intrygą. Niby w centrum, lecz taki… wstrząśnięty, nie zmieszany. Jak martini z JB.
Tu nawiążę do tego, o czym wspomniała xbw, że tyle tych filmów i książek, że choć apetyt rośnie, a nawet pojemność wyobraźni się uelastycznia, to jednak czas tnie ostro i każe się obejść smakiem. Bo gdyby nie to – już bym biegła oglądać wszystkie zekranizowane powieści Le Carrégo. By sprawdzić, ile jest z niego, a ile z reżyserów, którzy brali go na warsztat. I tak co chwila: śmigają mi po głowie pomysły, by czymś świetnym się zająć, a obok „rzeczywistość skrzeczy” i nie nadążam. Z niczym. Ostatnio tak bardzo, że mam ochotę poprosić o restart. Najlepiej w ogóle: życia. ;)
Dzięki za komentarz. :) Świetnie się czyta.
Pozdrawiam :)
ps.
no bo kiedy uwalniać? na początku nie ma od czego, po chwili nikt o uwolnieniu nie myśli, potem trzeba cerować i podlewać, a chyba nie chodzi o ten czas, kiedy uwalnia się już bezboleśnie… Zagwozdka, mimo wszystko. ;)
Jeszcze tylko się podzielę jedną refleksją sprzed chwili, a propos tamaryszkowych chęci przeglądu ekranizacji powieście Le Carrégo i wcześniejszego przywołania „Wiernego ogrodnika”. Czy aby „Bardzo poszukiwany człowiek” i „Wierny ogrodnik” to nie są czasem historie ubrane w różne postacie, miejsca i zdarzenia, ale utkane na tym samym szkielecie? Nawet finał obu opowieści niemal tożsamy i pozostawiający widza / czytelnika z bolesnym ukłuciem, że szlachetność w pojedynkę to najczęściej incydent, którego świat nie zauważy, a nie skuteczny pomysł na naprawę tegoż. Niestety.
Ale, że idealizm i naiwność to jednak coś o co warto się bić, także w kinie, przekonałem się, gdy wczoraj wybrałem się na „Gdybym tylko tu był”. Tak jak po „Bardzo poszukiwanym człowieku” jakoś tak ciężko, to po tym filmie – wręcz przeciwnie. Polecam nie bez zastrzeżeń, a już na pewno z dwoma: (1) trzeba lubić Zacha Braffa i jego specyficzny pomysł na filmy, (2) trzeba akceptować – przynajmniej akceptować, ja nawet czasem lubię ;) – typowy amerykański sentymentalizm w kinie.
No tak, zero zrozumienia dla tamaryszkowego braku czasu. ;)
Może Le Carre jest schematyczny tak w ogóle? Do sprawdzenia.
Lubisz sentymentalizm? Amerykański sentymentalizm? Ach, jo! – westchnąłby Krecik. ;) … unosząc brew ze zdziwienia.
Kulturalna amerykanofilia ma swoją cenę, że tak powiem. Człowiek przyjmuje wszystko, z tzw. „dobrodziejstwem inwentarza” ;) Ale poważnie rzecz ujmując, to prawda, czasem daję się ponieść filmowym emocjom podążając dokładnie po ścieżce wytyczonej przez hollywoodzkie scenopisarskie sztaby, przymykając oko na taniość niektórych chwytów. Dopóki jednak tę taniość dostrzegam, dopóty przyjmuję, że jeszcze nie jestem stracony dla dobrego kina. Miłego wieczoru :)