Archiwa miesięczne: Październik 2014

wroc+loves ameryka (2)

5. American Film Festival, Wrocław 21-26 października 2014

Moich siedem seansów – jak zwykle nijak niereprezentatywnych dla całej festiwalowej oferty (70 tytułów) – rządzi się swymi prawami i zbieżnościami. Jedną z nich jest nastoletniość, progowe wkraczanie w dorosłość, definiowanie swej tożsamości. O tym jest Palo Alto, ale też Biały ptak w zamieci czy Whiplash. A każdy z ww.tytułów eksploruje inny aspekt czy inną granicę, którą trzeba przekroczyć. Na przykład ostatni z wymienionych przygląda się narastającej determinacji i życiodajnej/śmiercionośnej konfrontacji ucznia z mistrzem. 

Whiplash – reż. Damien Chazelle, USA 2014

Whiplash 4Sekcja: Highlights
Korci mnie, by wzorem polskich krytyków zamarudzić na nutę: „tu wszystko jest rozegrane według wskazówek podręcznikowej dramaturgii” albo: „to się nie może nie spodobać”. Bo tak jest. Od pierwszych taktów po ostatnie nie ma nudy, obniżenia napięcia, nie ma snucia się bez celu i działań nieuzasadnionych. Paradoksalnie: dla widza wrocławskich festiwali to niebezpiecznie zalatuje mainstreamem. Voilà! Niech będzie mainstream, ale naprawdę mistrzowski!

Andrew Neyman jest perkusistą – i chce być kimś. Kimś na miarę Charliego Parkera. Gotowy na wszystko, da z siebie stachanowskie procenty normy, by pokonać przeciętność, wyzwolić geniusz, zostawić w muzyce swój ślad. Cel numer jeden: dostać się pod skrzydła Terrence`a Fletchera, charyzmatycznego dyrygenta-mistrza. Na najlepszym amerykańskim wydziale, wśród wybrańców, w pocie i krwi (bardzo obrazowe: skrwawione, spocone bębny i talerze). Nie ma lepszej drogi, choć nie ma też drogi bardziej szalonej i destrukcyjnej. By sprostać wyśrubowanym wymaganiom i utrzymać się w podstawowym składzie jazz bandu, Andrew nie tylko musi przekroczyć własne ograniczenia (fizyczne, warsztatowe), ale  wytrzymać (a nawet wygrać!) ring z psychopatycznym rywalem. Takie archetypiczne „zabijanie ojców”, by uzyskać prawo do własnej pełni. Bo mistrz nie prowadzi ucznia za rękę ku gwiazdom. Mistrz niszczy, by wydobyć perły z najskrytszych głębi. O ile one tam są – jeśli adept sztuki potknie się lub wycofa, przegrana potwierdzi, że żadnych pereł nie było.

Whiplash-4868.cr2Można powiedzieć, że Damien Chazelle gra kliszami, pojedynek ucznia z mistrzem ma przecież tak wiele realizacji, że co rusz rozpoznajemy jakiś odwieczny trop.
1) Od fascynacji do nienawiści, od naśladownictwa do rywalizacji. 2) Pigmalion stwarza Galateę: mistrz lepi ucznia na modłę swoich wyobrażeń. 3) Lęk przed utratą zainteresowania mistrza, przed innym, który mógłby zająć miejsce lidera. 4) Fałszywa gra: manipulacja, rzucanie kłód pod nogi, emocjonalne tłamszenie. 5) Zależność od grymasu guru: aprobata daje szczęście, niezadowolenie – pasmo udręk. 6) Pęknięcie wizerunku – rozczarowanie idolem lub pupilem. 7) Kolizja interesów, konieczność podporządkowania sztuce wszystkiego: zabezpieczeń, innych celów, każdej strefy życia.  8) Ostateczna rozgrywka: walka o siebie i przekraczanie granic.

Nawet jeśli „wszystko już było”, to Whiplash ogrywa toposy fenomenalnie i brawurowo. Filarem sukcesu są mocne charaktery antagonistów, zagrane tak, że raz po raz ich sparingi wstrzymują dech. To esencja filmu. I linia dramaturgiczna: na tym budowane są zwroty akcji, kulminacje, wszelkie przesilenia emocji. Zostawiam bez komentarza, by – broń Boże! – nikomu nie zepsuć przyjemności. Daję jednak namiar na kuszący zwiastun filmu.  (TU).

Uff…kto fascynuje bardziej: Andrew czy Fletcher? Nie wiem, jakim cudem Miles Teller tak przekonująco zagrał perkusistę. Emocje to jedno, gra na bębnach i talerzach drugie. A mamy tu fascynujące popisy solówek. Z jazzowym backgroundem ujętym między mocne uderzenia standardów: Whiplash i Caravan. Jeszcze mam przed oczyma tę scenę, gdy Fletcher wybiera między trzema świetnymi kandydatami do podstawowego składu. Przerywa próbę bandu i do wycieńczenia każe grać rywalom na przemian, niemal do utraty przytomności, ze złośliwą mantrą: „przyspieszasz” – „spóźniasz się”. „Jest źle!” Bo Fletcher nigdy nie mówi: „good job”, takie ma przekonania. Pochwała premiuje średniactwo, to tępa ostroga, nic tak nie bodźcuje jak doprowadzenie adepta do furii i skrajności. No ale wracam do pytania: jak Teller to zagrał?! Nie podejrzewałabym samej siebie, że obserwowanie perkusisty może wzbudzić we mnie tyle ekscytacji.

Whiplash-6613.cr2

Terrence Fletcher, grany przez J.K.Simmonsa, wygląda jak chodząca charyzma. Wysportowany, sprężysty krok i ruchy emanują pewnością siebie. Czarna elegancja podkreśla osobowość (przypadkowy kolor wprowadziłby niuanse, elegancja nawet podczas prób czyni go nieskazitelnym, uzbrojonym po zęby w swój geniusz). Plastyczna twarz wygłasza świetnie zredagowane komunikaty. Żaden element wizerunku nie wymyka się spod kontroli – obojętnie, czy Fletcher w kuluarach zdaje się być wyluzowanym gościem, na scenie dystyngowanym dyrygentem czy agresywnym psychopatą zdolnym do rękoczynów i syczącego jadu podczas prób. Tak właśnie wygląda charyzma. Możliwe, że wcześniej myślałam inaczej, ale po seansie moje wyobrażenia skrystalizowały się w kreacji Simmonsa. Amen.

Skoro pomijam komentowanie pojedynku, sięgnę po sceny niezdradzające dramaturgii, po „interludia” dopełniające akty główne. Jedną z moich ulubionych jest kolacja rodzinna w domu Andrew Neymana. Trwa uroczystość, zjechali się krewni, każdy przechwala się sukcesami, reszta daje aplauz. Andrew jest tuż po nominacji do składu w prestiżowym konkursie. Ale tradycji muzycznych w rodzinie nie ma żadnych. Jego sukces (okupiony ogromnym wysiłkiem i potwierdzający talent) nie brzmi spektakularnie. Trwa więc licytacja: ktoś wygrał zawody sportowe (któraś tam z niższych lig), komuś się poszczęściło w pracy – nic, co zapowiadałoby wielkość, lecz przy rodzinnym stole wszytko zyskuje uznanie. Andrew pozostaje w tyle. Tu jest najciekawszy moment: gra pychy i pokory, niestety, wynik 1:0. Już mi się zdawało, że perkusista potrafi ujarzmić własne ego, dopuścić istnienie innych hierarchii, wytrwać bez napuszenia. Pokora nie jest mu obca, potwierdza ją na każdej z prób. Cóż, ekspansywność pychy przebija dobry ton i smak. Andrew wygłasza kilka uszczypliwych uwag i odsuwa się od towarzystwa do samotnej wieży domniemanego geniuszu. 

Whiplash-5547.cr2Stawianie na jedną kartę – na talent, niepowtarzalność, wybitność nie do zakwestionowania. Obaj adwersarze są lustrzanym odbiciem: ambicja, wiara w siebie, determinacja. Takich dwóch nie mieści się na podium. 

 Konsternacja. Niby nic nowego, ale dociera do mnie, że nie rozumiem, skąd to się bierze. Czy to jest męska potrzeba walki i udowadniania swej wartości? Czy raczej rzecz rozgrywa się na scenie sztuki, która żąda wyłączności i lekceważy przeciętność? Oczywiście, z jednej strony dostrzegam obłęd w takim podejściu do życia. Film Chazelle`a naświetla szaleństwo i pokazuje skrajność sytuacji. Mistrz w takim wydaniu jest dla mnie nazbyt psychopatyczny. Coś jednak przemawia za „racją” Fletchera. Co prawda jego metoda doprowadziła do chorób psychicznych, do złamanych nadziei i pustki w życiu wielu z odrzuconych adeptów. Ale też wydobyła z nich „nuty” najgłębiej ukryte, pozwoliła dotrzeć do wewnętrznych barier i przekroczyć je. Wstrzymuję się z jednoznacznym osądem, choć nigdy przenigdy nie byłabym zdolna wejść w podobną grę lub wytrzymać przyglądanie się, jak zatraca się w niej ktoś bliski. Tylko… lekko uśmiecham się na myśl, jak łagodnie postrzegam rolę mentora, ile skromności, taktu, cierpliwej mądrości kojarzy mi się z towarzyszeniem czyjemuś rozwojowi. Nie przekonał mnie Fletcher do swoich metod, ale nie mogę unieważnić wrażenia, że sztuka graniczy z szaleństwem. I w takim mniej więcej nastroju (rozstroju) wychodzi się z seansu Whiplash.

Warto sobie ten rozstrój zafundować, a potem długo pić rumianek na przemian z melisą.
(W kinach – od pierwszych dni 2015 roku). Nie do przeoczenia.

***

Dla porządku wyliczę tytuły obejrzane na 5.aff we Wrocławiu:
1) Palo Alto – reż. Gia Coppola
2) Łagodnie i czule – reż. Josephine Decker
O obu pisałam w poprzedniej notce.

3)Whiplash – reż. Damien Chazelle
4) Mapy gwiazd – reż. David Cronenberg
5) Stópki – reż. Alexandre Rockwell
6) Czas niepewności – reż. Nathan Silver
7) Biały ptak w zamieci – reż. Gregg Araki.

aneks
Whiplash zdobył kilka oscarowych nominacji (najlepszy film i scenariusz adaptowany) i zwyciężył w kategoriach: aktor drugoplanowy (J.K.Simons), najlepszy dźwięk i najlepszy montaż.

wroc+loves ameryka (1)

5. American Film Festival, Wrocław 21-26 października 2014

 Ta-dam. Znów święto kina. Nielimitowany dostęp do kinowego narkotyku. Co poniektórzy pewnie będą na haju przez najbliższy tydzień. A ja ostrożnie, sztachnęłam ledwie siedem seansów. Taka się w ogóle jakaś ostrożna i racjonalna zrobiłam. Oczywiście, i ostrożność, i racjonalizm są względne. 

Jak zwykle problemem jest świadomość. Tym razem świadomość tego, że niewielu widziało ten sam zestaw filmów, więc katalogowanie wrażeń może nie znaleźć nabywców. Dwa tytuły będą w dystrybucji na pewno: Mapy gwiazd (od 7 listopada) i Whiplash (po Nowym Roku). Możliwe, że pozostałe (np. Biały ptak w zamieci lub Palo Alto) – również. Dla porządku posegreguję obserwacje według tytułów.  Choć mogłabym – zadawszy sobie więcej trudu – kierować się podziałem na eksperyment, kino autorskie, debiutanckie, kameralne i mainstreamowe. Kategorie nieostre i przenikające się. 

Palo Alto – reż. Gia Coppola, USA 2013

A313_C003_121626Sekcja: Festival Favorite Ale Kino +

Coś a la bombonierka, jeśli spojrzeć na nazwiska. Mój faworyt (ex aequo z mainstreamowym Whiplash). Kalifornijske miasto i nastolatki tuż przed progiem dorosłości. Bez problemów socjalnych – tak eufemistycznie określę ich życiowy entourage. Aktorzy, wcielający się w te role, z racji wieku mają nieopatrzone twarze, lecz znane nazwiska: syn Kilmera, bratanica Julii Roberts, córka Andie MacDowell. Reżyserka jest wnuczką Françisa Forda Coppoli (przywołać wypada powinowactwo z Sofią). Taki miks. Dorzućmy do niego hollywoodzkiego gwiazdora, Jamesa Franco – pokoleniowo oczko wyżej, więc wcielającego się w postać wuefisty z ciągotami do licealistek. Odnajduje się w tej roli jak ryba w wodzie. Trudno rozstrzygnąć, czy jest bardziej rybą czy wodą: scenariusz powstał na podstawie opowiadania, które Franco napisał.

Pomimo (!) wyżej wymienionych „gwoździ programu” film ujmuje atmosferą. Tworzy ją nieuchwytność, seria sytuacji i szans na określenie siebie, rozpoznanie ślepych uliczek i po omacku wycofywanie się z nich, jeszcze bez świadomości co dalej. Nastolatki: April, Teddy, Fred, Emily… April jest najważniejsza, skupia uwagę innych, jakby skromniejsza, ale też niewycofująca się z towarzyskich szaleństw. Oczko w głowie Pana B (wuefisty). Coppola przeplata wątki, więc April schodzi na dalszy plan, a wtedy w myślach jednak poganiałam reżyserkę, by powróciła do głównego nurtu. Konstrukcja fabuły nie zmierza do kulminacji, dryfuje od epizodu do epizodu. Mecz, trening, impreza, weekendowa opieka nad dzieckiem wuefisty, karna praca społeczna za spowodowanie wypadku, znów impreza i tak w kółko.

Najistotniejsze jest chyba to, że w Palo Alto wkraczanie w dorosłość wymaga nie tyle odcięcia od starszej generacji, tych paskudnych nic nierozumiejących dorosłych. Ważniejsze jest, by wydobyć się z szumu rówieśników. Z ekscentrycznego, zmultiplikowanego podkręcania doznań, przekraczania granic, żarłocznego picia i szukania seksualnych doświadczeń. Imprezy są – być może – manifestacją zblazowania i buntu, ale jeszcze bardziej być może: zagłuszaczem wątpliwości i sztucznym podtrzymywaniem transu przed przebudzeniem. Bo nikt jeszcze nie wie, w co chciałby się wbudzić.

Palo Alto Fred i Teddy prowadzą głupawe rozmowy: „- Kim chciałbyś być, gdybyś żył w dawnych czasach? – Królem. – Nie możesz, ja byłbym królem”. Albo: „- Kim chciałbyś być, gdybyś był Egipcjaninem? – Faraonem. – Nie, to ja nim byłbym”. etc. Kimkolwiek, byle nie sobą. Obaj chodzą na lekcje rysunku, Fred tylko dla towarzystwa, więc gryzmoli cokolwiek i raz po raz otrzymuje pouczenie od nauczyciela, na ogół zbudowane na aluzji do Picassa. A jedno z nich jest o Bobie. Wspomina instruktor jak sam przed laty, ujarany, pędził nieswoim autem przez jakiś tunel. Aż usłyszał w głowie głos: „-Bob, co się dzieje?” Nagły przebłysk: „Zaraz. Nie jestem Bob. To nie jest moje auto i wcale nie chcę się pakować w ten tunel. Zawracam”. Po czym instruktor mówi do Freda: „- To nie twój kierunek, Bob. – Nie jestem Bob!” No właśnie. Kilka sekwencji później trzpiotowaty Fred zademonstruje zawrót w tunelu na jednokierunkowej trasie. Szczeniackie, mimo to metaforyczne odłączenie się od szumu, który zagłusza.

Palo Alto 2

Tam, gdzie pojawia się April jest subtelniej. Trochę jakby wskrzeszono aurę z Między słowami, Sofii Coppoli. Nomen omen: słowami jej nie opiszę, ale proszę spróbować ją sobie wyobrazić. Scenka, którą lubię, bez puenty i w dowolnej parafrazie słów.

Tuż po meczu, April i dwie koleżanki siedzą na ławce, śledząc jak zwykle każdy ruch Pana B. (ciacho, mimo wszystko). Pan B. pociesza właśnie zapłakaną Rachel, która tym bardziej popłakuje, im bardziej chce być pocieszana. April, z zazdrością:
„- Nie jest wcale taka ładna, nie?
– No, jest ładna, niestety. Piękna.
– Nie, no może głupia, ale jednak jest ładna.
– (April) Wcale nie jest ładna”. I tak sobie po dziewczęcemu wymierzają i ważą. W sumie: ważne, nawet kluczowe, gdy trzeba się zmierzyć z rywalką.

Na szczęście nie muszę wyceniać, bo może nie wszystko jest w tym filmie arcydzielne ;). Pod „skórą” trudno wyczuć rytm podręcznikowych zwrotów akcji. Mimo pędu, jest nieśpiesznie. Tak, jak ma być, gdy trzeba się przesiąść – na inną linię, inną częstotliwość, bez GPS-a.

Łagodnie i czule – reż. Josephine Decker, USA 2014

Łagodnie i czule 1Sekcja: Spectrum

Lubię ten film za siłę oddziaływania. Za irracjonalność, niepokój, mroczność i nawet za to, że gubię się w przeczuciach i rozczarowuje mnie finał. Nie jest to kino skrojone fabułą. Raczej obrazem, sensualnymi wibracjami, pierwotnością. A może perwersją? Egocentryzmem? Jakimś biologicznym pulsem. 

Wolę tego rodzaju filmy oglądać podczas festiwalu, gdy moje oczekiwania są otwarte na niedopowiedzenia, gdy dużo łatwiej mi o cierpliwość i tolerancję dla dziwności.

Opowieść obejmuje cztery osoby, toczy się na farmie w Kentucky. W letnie miesiące, gdy na najemną pracę zgłasza się do Jeremiaha i Sarah młody mężczyzna: Akin. Zanim wysiądzie z samochodu, zdejmuje z palca obrączkę. Przeczuwa, że jako człowiek bez zobowiązań ma większe szanse na zatrudnienie, czy może jest w tym geście dalej idąca kalkulacja? Jest małomówny, nieco niewprawny, Jeremiah nazywa go drwiąco „Ramionka”, podkreślając zbyt delikatną posturę Akina. Jeremiah jest ojcem Sarah, zazdrosnym, zaborczym, podejrzliwym. Akin ma żonę i dziecko – gdzieś daleko. Tuż przy nim jest Sarah, która rozpala zmysły i uwodzi. Czy bardziej on śledzi ją, podpatruje i pobudza nią wyobraźnię, czy natarczywiej ona zjawia się przy nim, omotuje czerwoną wstążką, roztaczając aurę pragnień?

Łagodnie i czle 2Bo właśnie Sarah jest postacią centralną. Naturalna, nieskrępowana, przynależna do podziemnych nurtów, zapachów i impulsów. Gdy w finałowych scenach zjawia się na farmie Drew, żona Akina, Sarah gościnnie otacza ją opieką, tuli dziecko, jest kojąca i poprawna. Wyczekiwana przeze mnie konfrontacja kobiet albo kolizja męskich potrzeb nie następują. Zamiast nich rozkręca się krwawa jatka, seria scen rodem z horroru. Wystarczająco przerażających, bym podskoczyła na fotelu, ale za mało sugestywnych, by dało się w nie uwierzyć. 

Reżyserka skręca w horror, na FilmWebie podają, że film jest komedią romantyczną. To jakiś żart. Najwięcej tu z ballady, poematu, lirycznych, gęstych impresji. Szkoda, że ta konwencja pęka, a wraz z nią znika to, co najbardziej mnie frapowało. Nie przypadkiem przecież opowieść rozpoczyna się i kończy głosem Sarah dochodzącym  z offu, jej pieśnią do kochanka. Tego, za którym tęskni, który ją zna i wie, czego jej trzeba. Jest urojeniem, autoerotycznym majakiem lub panerotycznym spojrzeniem na wszystko wokół. 

Tu jest ta dziwność i zastępowanie fabuły obrazem. Sarah wtulająca się w trawę, wyciągająca ręce w uniesieniu, któremu nie towarzyszy żadna bliskość, raczej rozbudzone, nieukierunkowane pragnienie (synonimicznie: pożądanie). Raz po raz bohaterami kadru stają się zwierzęta. Ich perspektywa widzenia ogarniająca ludzkie przypadki. Trafione: bo przecież gra instynktów ma tę zwierzęcą prowieniencję. Ale i ryzykowne: oczy krowy czy smutna mordka psa budzą lekko ironiczne podejrzenia, czy aby na pewno powinniśmy zgadywać, co czują zwierzęta. Na ogół ludzkie domniemania na ten temat są po prostu … ludzkie. I tyle.

Decker szaleje w jazdach kamery, w grze ostrością obrazu, w kadrowaniu i zanurzaniu się w ciemność (może się mylę – bo wiele scen rozgrywa się w penerze – ale zapamiętałam przewagę scen mrocznych, nocnych). I choć na koniec nie wiem wcale, czy zobaczyłam to, co trzeba, czuję, że wkroczyłam w opowieść niepokojącą, wibrującą, taką, której nie daje mi kino gatunku. Zanurzenie, z którego bardzo chętnie się teraz otrząsam. Bo „łagodnie i czule” brzmi tylko tytuł.

cdn.

biedny Polak ogląda sukces

Bogowie, reż. Łukasz Palkowski, Polska 2014
Zaginiona dziewczyna, reż. David Fincher, USA 2014

Mogłaby to być notka o najnowszym Fincherze, gdyby w ogóle dało się o nim pisać… i nie zostać spojlerówką. Film widziałam w ubiegły weekend i mniej więcej w tym samym czasie obejrzałam dwa zbieżne programy kulturalne, w których krytycy wyceniali wartość Bogów (Palkowskiego) i Zaginionej dziewczyny (Finchera). Bardzo się tym zestawieniem nakręciłam i choć minął tydzień, emocje zetlały i wszyscy są już w innym punkcie na kulturalnej bieżni, to ja jednak chcę się nad tym pochylić. Nad tym, że udany polski film może wkurzać – a nawet musi, taka karma.

 Zaginiona dziewczynaO czym są Bogowie każdy wie. O czym jest Zaginiona dziewczyna? O manipulacji i o tym, że gdy poczujemy ją na sobie w odpowiednio dużym stężeniu, to raz na zawsze wyparowuje z nas spokój i naiwność. Manipulacja przebiega na planie kameralnym, dotyczy małżeństwa, które w piątą rocznicę zmierzy się z próbą… I to jest thriller do potęgi. Niewinne zdanie z prologu, w którym mąż patrzy na żonę, pytając sam siebie: O czym myślisz? Dokąd zmierzasz? Co zrobiłem tobie, co zrobiłaś mnie? Gdy wróci w ostatniej sekwencji, przyniesie odmieniony przekaz. Manipulacja wkracza też na plan ogólny, dotyczy mediów, zwłaszcza żywiących się sensacją magazynów plotkarskich. Osądzających bezlitośnie i z przytupem (czyli głosem widzów, z których każdy może dorzucić swój kamyk). Wręcz nie wypada: żyć w XXI wieku i nie wiedzieć, że z opinią publiczną trzeba grać. Sprzedawać siebie tak, by przetrwać, wzbudzić empatię, zyskać punty. 

Bardzo sprawny thriller, w którym mniej więcej w połowie ujawnia się najważniejsze, lecz da się oglądać do końca, bo zmienia się bieg myśli i emocji. Już wiemy, co się stało, a jeszcze nieznany jest ciąg dalszy. Zapomniałam dodać, że chodzi o zniknięcie żony w piątą rocznicę ślubu i o spekulacje jakoby maczał w tym palce mąż.

Zobaczyć warto, choć to, co pozostaje po seansie  w żaden sposób już na mnie nie wpływa, wygasa adrenalina i nie ma potrzeby wchodzić w głąb. Ja nie miałam. Fajerwerk, błysk bez powidoku. Bogowie – to był szok! Chęć, by powracać do co lepszych scen, coś sprawdzić, pogadać. Wyważyć, co podobało się najbardziej. Wcześniej czy później zobaczyć drugi raz (już widziałam).

 ***

Powód, by łączyć Religę z thrillerem Finchera jest tylko jeden: czas premiery i sąsiedztwo na krytycznofilmowej wokandzie. Symptomatyczne. „Tygodnik Kulturalny” (na TVP Kultura) z 10.10  oraz 32 odcinek „movie się” (na FilmWebie). Dwie różne energie – pierwsza z aspiracjami do erudycji, kumulująca się w puentach, z  mocno wyważonym recenzenckim sparingiem, druga – żywiołowa, pasjonacka, honorująca subiektywizm, z filmoznawczym backgroundem. Woda i ogień. A zbieżna tonacja! Rezerwa wobec Bogów, zachwyt Fincherem. Co do gustu, każdy kieruje się własnym i tu „nie dziwi nic”. Węszę w tym jednak trzy kompleksy, które wytknę, bez premedytacji.

Tygodnik Kulturalny

„TK”: m.in. Zdzisław Pietrasik, Łukasz Maciejewski, Michał Chaciński.

O Bogach„Film, który nie ma oponentów, wszystkich satysfakcjonuje. Nie przejdzie do historii polskiego kina”. (ŁM) (Ironicznie: niewiele wart jest film, który zrozumieć może każdy, nawet bez filmoznawczych studiów).
„Jak mało nam trzeba, żebyśmy chwalili polski film! To nie jest wybitne dzieło. Tak naprawdę to jest po prostu porządna robota. Co jest istotne: z bohaterem pozytywnym”. (ZP) (Ironia: bo dobre kino powinno zajmować się dewiacją, prawda?) Dalej Zdzisław Pietrasik pyta retorycznie: „czy to jest takie trudne?” – cóż takiego zrobili twórcy, czego nie zrobiłby każdy przeciętny fachowiec? I z pobłażaniem: „ludzie chcą oglądać rzeczy pozytywne”, więc będzie się im podobać – w domyśle: my, krytycy, nie nabierzemy się na coś, co podoba się milionom.

I zmiana tonacji, gdy wywołano Zaginioną dziewczynę: „najwyższa poprzeczka”, jak zwykle u Finchera (wiemy, że to dobre kino zanim obejrzymy, no bo to Fincher, prawda?). „Mistrzowsko prowadzone równoległe wątki”, „wyrafinowanie w docieraniu do widza, który nie jest wtajemniczony” (przecież to jest elementarna sprawa, że widz thrillera nie wie wszystkiego!). „Produkt z najwyższej półki”. Padają analogie do Bergmana i Hitchocka. I dużo frazesów, łącznie z pochwałą „bardzo wyrafinowanej gry aktorskiej”, choć kilka zdań wcześniej padła uwaga, że Ben Affleck jest drętwym misiem – ale taki właśnie ma być. Gust gustem, jeśli jednak istnieje choć gram obiektywizmu w ocenie warsztatu aktorskiego, to Tomasz Kot i Piotr Głowacki wyprzedzają Afflecka i Rosamund Pike o kilka długości. Thrillerowi to nie szkodzi, przerysowania da się wytłumaczyć, intryga niejedno tuszuje. Ale Kot i Głowacki, choć wystąpili w filmie polskiej produkcji (!) są po prostu o niebo bardziej zniuansowani i wielowarstwowi niż amerykańskie megagwiazdy. Widziałam oba tytuły w odstępie kilku dni. I nie dam sobie wmówić dziecka w brzuch ;)

movie się 32„movie się”: trzech sympatycznych panów z redakcji FilmWebu – Łukasz Muszyński, Michał Walkiewicz i Kuba Popielecki.

Program o większej sile przekonywania choćby dlatego, że rozmówcy (zawodowi krytycy i filmoznawcy) nawet nie próbują wdrapywać się na stołek, by stamtąd ex cathedra ogłaszać werdykty. Mam wrażenie, że mocniej trzymają się swoich kinowych wrażeń. Różnych. Poniższe cytaty będą wyrwane z kontekstu i nie oddają atmosfery polemiki, w której są tarcia i wyraźne opozycje. Zacytuje najbardziej sceptycznego wobec Bogów Muszyńskiego.
„Wyszedłem z seansu z przekonaniem, że jest to dobrze zrobiony film telewizyjny, ze świetnym Tomaszem Kotem. Ale takich filmów w Stanach Zjednoczonych robi się na pęczki”. Narodowe uniesienie tłumaczy mizerią polskiej kinematografii, bo jak wiadomo na bezrybiu i rak ryba. I dalej bardzo oszczędnie: „przyzwoicie napisany”, „solidnie zrobiony film według podręcznika scenarzysty, ale co dalej?”.
Ledwie jednak przejdziemy do Finchera już oczekiwania przestają być wybredne a pochwały oszczędne. Oczywiście, jest Bergman i Hitchcock. Genialna scenarzystka (rzeczywiście, w tej roli pisarka Gillian Flynn). Po prostu amerykańskie kino, z którym nie możemy się równać, bo nie po to filmoznawcy oglądają tyle tamtejszych filmów, by potem przyznać, że na polskim podwórku ktoś jest w stanie doskoczyć do poziomu. W programie FilmWebu świetna jest kontrargumentacja. Nikt nikogo nie przekonał, ale uzdrawiający jest już rozkład sił. Można bronić Bogów i zachłystywać się Fincherem. Aż ma się ochotę sprawdzić. Co polecam. Jednocześnie sugerując dystans do wszelkich ocen i recenzji. Rozumiejąc, oczywiście, że podcinam gałąź tamaryszka, cóż autopsja zawsze przebija pośrednictwo. ;)

Komentarz: sprawy są trzy. Pierwsza: czczość etykietek i czkawka.Rozumiem wstrzemięźliwość wszystkich, na których jak płachta na byka działa etykieta „arcydzieło”. W Polsce to słowo nigdy się nie przyjmie. Bo my mamy alergię na rzeczy wysoko wycenione. Odruchowo szukamy dziury w całym, a jakby jej nie było, to czujemy się w obowiązku taką dziurę wydłubać. Polskie zdrowie psychiczne przejawia się w sceptycyzmie. Kropka. My sobie wręcz nie życzymy oglądania czy czytania arcydzieł. Arcydzieło to na przykład Pan Tadeusz, którego nikt przy zdrowych zmysłach (poza kilkoma znanymi mi polonistkami) nie czyta dla przyjemności. Wyżej wymienione polonistki jakimś cudem łączą zdrowie psychiczne ze zdolnością doceniania narodowej epopei, ale to jest już siódme wtajemniczenie.

Druga sprawa: przymus krytyki. Podejrzewam, że to lipa, wielka nieczarnoleska lipa, trudno jednak mierzyć się z mitem. Chodzi mi o tę wiarę, że inteligentny człowiek nie może się zachwycać, nie zgłosiwszy jakiegoś „ale”. Ktoś, kto się tylko zachwyca widocznie nic lepszego w życiu nie widział. I jeśli postawimy na szalach wagi dwa osądy: „świetny” i „owszem, świetny, ale…”, to ten drugi waży o trzy kamienie więcej. Nieważne po co te kamienie, ważne, że werdykt wagi działa na korzyść tego, kto marudzi.

Trzecia sprawa: dysonans poznawczy albo relatywna miarka. O ile mogłabym w swej pokornej naiwności uwierzyć, że nie chwali się za rzemiosło (i że nie muszę padać na kolana przed scenariuszem Krzysztofa Raka, reżyserią Łukasza Palkowskiego czy grą Tomasza Kota), to zmiana kryteriów wyceny w zależności od tytułu budzi mój sprzeciw. Mam dysonans poznawczy. I tyle. Ciekawe, co by było, gdyby jakiś chochlik podmienił napisy w obu filmach. Reżyserem Bogów okazałby się David Fincher. Ech, co on tam może wiedzieć o nas, Polakach? Co drugą sytuację bylibyśmy gotowi podważyć jako niemożliwą do zaistnienia. Moglibyśmy pochwalić megawarsztat, ale wara obcym od naszych tematów. A gdyby jeszcze w czołówce Zaginionej dziewczyny umieścić Łukasza Palkowskiego?  Cóż, warsztat – jak w Orwellowskim dwójmyśleniu – zostałby wyceniony na trójkę z plusem. Film porównać by można z czymkolwiek, co ma metkę Made in USA, a wówczas Palkowski niech się chowa. Gdzie mu do takiego Finchera na przykład!

Zabrnęłam w absurdy. Niech będzie jasne, że te absurdy to nie tylko moja specjalność.

globus przepity…

Geograf przepił globus, reż. Aleksandr Veledinsky, Rosja 2013

Globus przepity,  a świat i tak się kręci. Może nie byłoby źle: włożyć kij w szprychy i zablokować obrót. Pchnąć kulę po linii prostej, by zamiast bezcelowo śledzić własny ogon, spróbowała się dokądś dokulać. No ale jak? Codziennie ten sam poduralski pejzaż za oknem, sino-buro-szara tonacja, zmęczenie tubylców i drętwa robota. 

A ziemia toczy, toczy swój garb … i niesie się tęsknota czyjaś na świata cztery strony... (Stachura). Dużo tęsknoty. Za „nie tu”, „nie teraz” i „nie tak”. I gdyby nie to, że główny bohater wzbudza przeogromną sympatię, mogłoby być za smutno. Tymczasem można przetrwać, skoro Geograf, dzielnie dzierżąc tarczę-buteleczkę, daje jakoś radę.

Geogrf przepił globusFilm dowcipny, ludzki, melancholijny, skupiony na tym, jak być szczęśliwym w świecie, który wiruje wokół osi „beznadziejność”. Nie, nie daje żadnych recept, więc wychodzi się z kina, myśląc: nie można. Albo: można, nawet tu i teraz, bo do szczęścia nie trzeba niczego specjalnego. No, odrobiny znieczulenia….

Wiktor zostaje geografem w miejscowym liceum – akurat ten etat jest wolny.  Z wykształcenia jest biologiem. Praca w szkole ma swój początek i koniec (przyjmą go i zwolnią), co jest w gruncie rzeczy optymistyczne. Historia  rozgrywa się tam, skąd wszyscy chcą wyjechać. Nie dziwota, że lejtmotywem jest wyjazd na wycieczkę. Najpierw po okolicy. Zamiast dyktowania  danych o miejscowym przemyśle, Wiktor ciągnie dzieciaki w plener. Podpuszczony obiecuje wspólną podróż. Ach, co to będzie za wycieczka! Niech nikt nie wątpi, że zawód nauczyciela to profesja dla ludzi o mocnych nerwach. 

Powiedziałam „dzieciaki”? A to mi się zdarzyło eufemistyczne przejęzyczenie. Nie byłoby dalekie od sedna użycie słowa „szuje”. Wejście do klasy to jak wtargnięcie hordy tatarskiej, tępota i tumiwisizm uderzające i jeszcze to siusianie na ściereczkę do mazania tablicy. Czas ostrzec potencjalnych widzów (zwłaszcza zatrudnionych w oświacie): są sceny brutalnie gwałcące nieskalaną wiarę w chłopięta i dziewczęta. Geograf nie wyznaczy w tym świecie nowych granic, ale swoje sposoby na nich ma. Do końca przy tym nie będzie wiadome, kto kogo trzyma w szachu. 

Na wycieczce:
Geograf pyta uczniaka o datę urodzenia. „A wy – do pozostałych – też ten sam rocznik? No to uwaga, żebyście nie mieli tej samej daty końcowej. Ja rządzę, za niepodporządkowanie kara śmierci”.
Po kilku perypetiach role się odwracają i to Geograf musi powtarzać dziesięć razy: „Jestem leszczem”. 

Duże wrażenie zrobiła na mnie pewna mocna (głęboko słuszna) scena, w której Wiktor, nie przebierając w słowach, mówi młodocianym, co o nich myśli. „Nie szanuję was, wy sami też się nie szanujecie”. „Nie tylko geografia, nic was nie obchodzi, nic nie jest dla was ważne”. Nie należy oczekiwać, że to jakaś kulminacja, ale słowa przynoszą ulgę.

Film nie kręci się wokół szkoły, bo jest przecież opowieść o mającym wzięcie u pań przyjacielu Wiktora. O jego żonie, kilku koleżankach, w tym ślicznej germanistce. O tym, jak się żyje, gdy wszyscy mają nie to i nie tyle, ile by chcieli. 

Wydaje mi się, że trudno opowiedzieć o filmie Veledinsky`ego i nie rozminąć się z tym, co nadaje mu urok. Może to coś da, gdy wspomnę o świetnym tle muzycznym, które czasem zabawnie, to znów romantycznie puentuje perypetie? Albo inaczej. Proszę zapomnieć o wszystkim, co powyżej, a zapamiętać jedynie puentę.

Nieprawda, że opuszcza nas romantyzm, bo życie mu nie sprzyja. On tylko zmienia sposób ekspresji. Licealistka Masza (podkochująca się w Wiktorze) nosi w zeszycie fotografię zachodu słońca podpisaną: „Wielki Wybuch”. Wiktor robi komórką zdjęcie namakającego w rzece listu z daremną prośbą o uczucie (nie jest ani nadawcą, ani adresatem). Wywołuje fotkę i podpisuje „Zwykła Woda”. Ale czy róża nazwana inaczej mniej by pachniała?… (oczywiście, kradnę tę różę od Szekspira). Czy nieszukanie ckliwości miałoby znaczyć, że nie ma popytu na uczucie? Czyż…? No nie, oczywiście, że nie. ;)

o, bogowie!

Bogowie, reż. Łukasz Palkowski, Polska 2014

Religa (Kot)

„- To pan jest ten wariat ze skalpelem? Chciałem podziękować”.
Mówi lokalny „mafiozo” do Religi, który wzrokiem szacował, czy nie dostanie czegoś bardziej wprost. Ciosy odbierać umiał, bo los mu ich nie szczędził. I raczej nie w przewadze były te personalne. Obrywał, bo się o to prosił – wiedział, że zajmuje się czymś, co ma sens, a ma go dopóty, dopóki robi wszystko, co się da i przełamuje granice. Rzecz jasna, przesuwał granice możliwego tam, gdzie wielu bało się patrzeć. Ze strachu przed tabu (serce to nie mięsień, lecz szkaplerz ze świętościami), z inaczej pojmowanego respektu dla życia czy z powodu rutyny lub niewiary w siebie. Religa ma tę cudowną cechę, że nie chce czekać na cud i „musi spróbować”.

Fama niesie, że Tomasz Kot zagrał Religę brawurowo (zgarnął nagrody, a żaden potencjalny recenzent nie może przejść mimo tej kreacji). I fama w niczym nie przerasta wrażeń. Kot trafił na świetną postać, Religa ma szczęście, że wraca do nas w ciele i talencie Kota. Symbioza i sprzężenie zwrotne. Aż paraliżuje, gdy próbuje się znaleźć kilka słów, by ująć wrażenia. Mój sposób na przełamanie impasu to okrzyk: chapeau bas! Jaka radość, że film mnie tak uniósł! Wzroku nie sposób oderwać, energia zaraźliwa, sympatia calutka ulokowana po stronie docenta. Nie to, że postać-heros, bo przecież wicher nim miota i czasem znosi w rejony nonszalancji lub każe biegać po rondzie. Owszem, potrafi cofnąć pochopne zwolnienie z pracy, przyjąć pomoc od żony („nie jestem święta, jestem wkurwiona!”) i ogarnąć alkoholowe rozchełstanie. Nie ma wątpliwości, że trudno było z nim żyć, ale też zrozumiałe jest, że od takich ludzi się nie odchodzi. Bo trudno gdzie indziej znaleźć podobną temperaturę wrażeń, determinację i … radość gry drużynowej, którą prowadzi charyzmatyczny kapitan. Ukształtowany od pierwszych kadrów, ale i dojrzewający. Memento schorowanego profesora Molla: „pokora, panie kolego, ona jest najtrudniejsza” – trafia do Religi dość późno.

Słowem: postać jest siłą filmu. To, kim jest i w imię czego działa. To, jak rozgrywa realizację swych celów. To, jak chodzi, uśmiecha się, wścieka, patrzy spode łba, kopci papierosy, pruje swym żabim fiatem przestrzenie polskich dróg. Jak dziecko cieszę się, że we mnie ta postać zostanie i że – tak się akurat składa, choć dla jakości filmu nie jest to fundamentalne – zostawia pozytywne, ludzkie przesłanie.

Bogowie, papierosNie wiem, pod czyim adresem kierować słowa uznania za narrację, tempo, konstrukcję scen. W stronę reżysera (Łukasz Palkowski), bo on odpowiada za całość. Ale częściej przychodził mi na myśl scenarzysta (Krzysztof Rak), który rzecz rozpisał, wymyślił sceny i dialogi, pewnie niejedno odrzucił, by stworzyć coś, co rewelacyjnie łączy dramatyzm, dowcip, ówczesne realia i sprawy odwieczne. 

Pierwsza sprawa to wybór fragmentu biografii. Bo jest to film o Zbigniewie Relidze, lecz ujmujący jedynie wycinek jego losu. Preludium to rok 1969 – burza medialna po pierwszej operacji na żywym sercu, przeprowadzonej przez profesora Molla w 1969. Pionier i epigoni, polskie piekiełko mentalnego zaścianka: „Polak Polakowi nawet klęski zazdrości”. Ten wątek będzie towarzyszył percepcji osiągnięć Religi w światku rodzimej medycyny i za sprawą mediów będzie sączył wątpliwości w odbiór społeczny. Kulminacją opowieści są pierwsze próby transplantacji serca (1985-1986), czasy pionierskich eksperymentów (!) kończących się śmiercią pacjentów w krótkim terminie po operacji. Oczywiście, poprzedzone pokazaniem stylu pracy głównego bohatera, serii potknięć i sukcesów, ceny płaconej za – nie z własnej winy wynikające, ale jednak – niespełnienie nadziei pacjentów (vide: nastoletnia Ewa, „dająca się pociąć” przez sympatycznego Zbyszka). Niczego o tym, co ukształtowało Religę i niczego o tym, dokąd doszedł i w jaki sposób odszedł (2009). 

Druga rzecz to gatunkowy miks – bo ogląda się Bogów jak kino akcji, sensację podszytą komedią (!), dramat psychologiczny i obyczajowe studium środowiska i peerelowskiego społeczeństwa. Przy czym zgrabnie to wszystko wyważone i nakręcone w tempie, które wstrzymuje oddech.

Trzecia sprawa: dialogi. Żadnych przegadań, w ogóle: nie ma wielkich rozmów. A tego można by oczekiwać, bo na przykład relacja Religi z żoną mogła prowadzić do jakiejś spektakularnej wymiany zdań. Tymczasem: są emocje, jest więź i obecność, trwanie pomimo…, spojrzenia i wypalanie wspólnego papierosa. Podobnie rozgrywają się rozmowy ze współpracownikami, z oponentami, z pacjentami lub rodzinami pacjentów. W sam raz. Sporo kwestii zapada w pamięć. Nie wszystkie zabrzmiałyby dobrze wysadzone z kontekstu – a to walor, bo słowo w filmie wcale nie ma brzmieć jak tekst do cytowania. Jak choćby ekspresyjny wytrych „k…a”, który ma naprawdę polisemiczną wymowę. Podczas jednej z operacji asystująca pielęgniarka rzuca: „- Oczko”. „- Co oczko?” „- No dwudziesta pierwsza k..wa pana docenta”.

Przechodzień

Jedna z pierwszych scen: Religa idzie szpitalnym korytarzem (jak na zdjęciu poniżej) do sali, w której leży czyjeś martwe ciało. Nastawia zegar i w tempie możliwie najszybszym wyciąga serce. „Trzydzieści pięć minut, k.rwa, za długo!”. Za moment wciąga go wir nagłych okoliczności i decyduje się na operację, której nikt bez zgody szefa kliniki nie chce podjąć. A Religa migiem podejmuje decyzje, reżyseruje jakby wiedział, co robić, podczas gdy tyle samo zależy tu od wiedzy, co od intuicji i fartu. No ale alternatywa jest żadna. Do prosektorium wysyła kogoś, by po nim posprzątał. Istny Hitchcock! 

Scena, którą polubią chyba wszyscy. Zdjęcie powyżej. Religa właśnie zwolnił się z pracy w warszawskiej klinice z zamiarem wyjazdu do Zabrza. Wychodzi z torbą, w drzwiach szpitala zamieszanie, bo przywieźli pacjenta w stanie „nierokującym”. Religa wyławia strzępki komentarzy sanitariuszy, po czym rzuca tobołki i zaczyna operację w drzwiach. Serio. Wkłada rękę do środka, wydaje dyspozycje i już każdy ma swoją rolę. Dopiero po chwili któryś z sanitariuszy reaguje pytaniem: „-Kim pan jest?” „- A przechodziłem tędy…”

Oj, a początki słynnej kliniki w Zabrzu, której objęcie oferował mu znajomy! Propozycję przyjął, gdy zrozumiał, że na zielone światło dla transplantacji w Warszawie się nie doczeka. Przyjeżdża więc na Śląsk, a tu… plac budowy i zmieszanie inicjatora pomysłu, że na łóżka może starczy, ale ze sprzętem będzie krucho. Religa zakasuje rękawy i wyciąga kasę skąd się da. Seria świetnych scen. Czy to o „Jadzi”, której można coś podebrać, czy o dyrektorze, który mruczy, że no, tak, tak, wspieramy…, ale już myśli jakby uwolnić się od natręta. Spojrzenie Religi: „- Oddech płytki, otłuszczenie…, do zobaczenia, panie dyrektorze”.

Przyjmowanie kadry medycznej. Szczęście do młodych fachowców z pasją (Andrzej Bochenek, Marian Zembala) jest obustronne, bo nigdzie nie ma tylu szans na rozwój, co u Religi. Bezceremonialność i serdeczność: „- Ok, witam, skombinuj sobie jakiś fartuch”. Pielęgniarki, które zbudują później zaplecze mocnej ekipy, są świeżo upieczonymi przyjezdnymi adeptkami zawodu. Zembala martwi się o fachowość kadry, przecież co najmniej dwa lata potrzeba na przeszkolenie kardiochirurgicznej pielęgniarki! „- No to zaczynać. Nie ma na co czekać!” Rewelacyjna jest rozmowa Zembali z Religą, w której podpytuje docenta, „jak to się robi?” Jadą właśnie do Warszawy po zgodę na pobranie organu od dawcy, więc Religa odburknął – jak to jak, normalnie, ktoś się zgadza, potem przewóz, operacja. No ale Zembali chodzi o niuanse operacji właśnie. Religa puentuje rozbrajająco: „a tego to nie wiem, nie robiłem”.

Polski film z dobrą akcją, ze świetnymi dialogami, z postacią, która budzi w widzu ważne struny. I jeszcze sceny operacji, które oglądamy bez zażenowania porównaniem z którymś z amerykańskich seriali. O, bogowie, nie wierzę, ale widziałam, więc nie wątpię. Tak właśnie jest.

Kot jako Religa