biedny Polak ogląda sukces

Bogowie, reż. Łukasz Palkowski, Polska 2014
Zaginiona dziewczyna, reż. David Fincher, USA 2014

Mogłaby to być notka o najnowszym Fincherze, gdyby w ogóle dało się o nim pisać… i nie zostać spojlerówką. Film widziałam w ubiegły weekend i mniej więcej w tym samym czasie obejrzałam dwa zbieżne programy kulturalne, w których krytycy wyceniali wartość Bogów (Palkowskiego) i Zaginionej dziewczyny (Finchera). Bardzo się tym zestawieniem nakręciłam i choć minął tydzień, emocje zetlały i wszyscy są już w innym punkcie na kulturalnej bieżni, to ja jednak chcę się nad tym pochylić. Nad tym, że udany polski film może wkurzać – a nawet musi, taka karma.

 Zaginiona dziewczynaO czym są Bogowie każdy wie. O czym jest Zaginiona dziewczyna? O manipulacji i o tym, że gdy poczujemy ją na sobie w odpowiednio dużym stężeniu, to raz na zawsze wyparowuje z nas spokój i naiwność. Manipulacja przebiega na planie kameralnym, dotyczy małżeństwa, które w piątą rocznicę zmierzy się z próbą… I to jest thriller do potęgi. Niewinne zdanie z prologu, w którym mąż patrzy na żonę, pytając sam siebie: O czym myślisz? Dokąd zmierzasz? Co zrobiłem tobie, co zrobiłaś mnie? Gdy wróci w ostatniej sekwencji, przyniesie odmieniony przekaz. Manipulacja wkracza też na plan ogólny, dotyczy mediów, zwłaszcza żywiących się sensacją magazynów plotkarskich. Osądzających bezlitośnie i z przytupem (czyli głosem widzów, z których każdy może dorzucić swój kamyk). Wręcz nie wypada: żyć w XXI wieku i nie wiedzieć, że z opinią publiczną trzeba grać. Sprzedawać siebie tak, by przetrwać, wzbudzić empatię, zyskać punty. 

Bardzo sprawny thriller, w którym mniej więcej w połowie ujawnia się najważniejsze, lecz da się oglądać do końca, bo zmienia się bieg myśli i emocji. Już wiemy, co się stało, a jeszcze nieznany jest ciąg dalszy. Zapomniałam dodać, że chodzi o zniknięcie żony w piątą rocznicę ślubu i o spekulacje jakoby maczał w tym palce mąż.

Zobaczyć warto, choć to, co pozostaje po seansie  w żaden sposób już na mnie nie wpływa, wygasa adrenalina i nie ma potrzeby wchodzić w głąb. Ja nie miałam. Fajerwerk, błysk bez powidoku. Bogowie – to był szok! Chęć, by powracać do co lepszych scen, coś sprawdzić, pogadać. Wyważyć, co podobało się najbardziej. Wcześniej czy później zobaczyć drugi raz (już widziałam).

 ***

Powód, by łączyć Religę z thrillerem Finchera jest tylko jeden: czas premiery i sąsiedztwo na krytycznofilmowej wokandzie. Symptomatyczne. „Tygodnik Kulturalny” (na TVP Kultura) z 10.10  oraz 32 odcinek „movie się” (na FilmWebie). Dwie różne energie – pierwsza z aspiracjami do erudycji, kumulująca się w puentach, z  mocno wyważonym recenzenckim sparingiem, druga – żywiołowa, pasjonacka, honorująca subiektywizm, z filmoznawczym backgroundem. Woda i ogień. A zbieżna tonacja! Rezerwa wobec Bogów, zachwyt Fincherem. Co do gustu, każdy kieruje się własnym i tu „nie dziwi nic”. Węszę w tym jednak trzy kompleksy, które wytknę, bez premedytacji.

Tygodnik Kulturalny

„TK”: m.in. Zdzisław Pietrasik, Łukasz Maciejewski, Michał Chaciński.

O Bogach„Film, który nie ma oponentów, wszystkich satysfakcjonuje. Nie przejdzie do historii polskiego kina”. (ŁM) (Ironicznie: niewiele wart jest film, który zrozumieć może każdy, nawet bez filmoznawczych studiów).
„Jak mało nam trzeba, żebyśmy chwalili polski film! To nie jest wybitne dzieło. Tak naprawdę to jest po prostu porządna robota. Co jest istotne: z bohaterem pozytywnym”. (ZP) (Ironia: bo dobre kino powinno zajmować się dewiacją, prawda?) Dalej Zdzisław Pietrasik pyta retorycznie: „czy to jest takie trudne?” – cóż takiego zrobili twórcy, czego nie zrobiłby każdy przeciętny fachowiec? I z pobłażaniem: „ludzie chcą oglądać rzeczy pozytywne”, więc będzie się im podobać – w domyśle: my, krytycy, nie nabierzemy się na coś, co podoba się milionom.

I zmiana tonacji, gdy wywołano Zaginioną dziewczynę: „najwyższa poprzeczka”, jak zwykle u Finchera (wiemy, że to dobre kino zanim obejrzymy, no bo to Fincher, prawda?). „Mistrzowsko prowadzone równoległe wątki”, „wyrafinowanie w docieraniu do widza, który nie jest wtajemniczony” (przecież to jest elementarna sprawa, że widz thrillera nie wie wszystkiego!). „Produkt z najwyższej półki”. Padają analogie do Bergmana i Hitchocka. I dużo frazesów, łącznie z pochwałą „bardzo wyrafinowanej gry aktorskiej”, choć kilka zdań wcześniej padła uwaga, że Ben Affleck jest drętwym misiem – ale taki właśnie ma być. Gust gustem, jeśli jednak istnieje choć gram obiektywizmu w ocenie warsztatu aktorskiego, to Tomasz Kot i Piotr Głowacki wyprzedzają Afflecka i Rosamund Pike o kilka długości. Thrillerowi to nie szkodzi, przerysowania da się wytłumaczyć, intryga niejedno tuszuje. Ale Kot i Głowacki, choć wystąpili w filmie polskiej produkcji (!) są po prostu o niebo bardziej zniuansowani i wielowarstwowi niż amerykańskie megagwiazdy. Widziałam oba tytuły w odstępie kilku dni. I nie dam sobie wmówić dziecka w brzuch ;)

movie się 32„movie się”: trzech sympatycznych panów z redakcji FilmWebu – Łukasz Muszyński, Michał Walkiewicz i Kuba Popielecki.

Program o większej sile przekonywania choćby dlatego, że rozmówcy (zawodowi krytycy i filmoznawcy) nawet nie próbują wdrapywać się na stołek, by stamtąd ex cathedra ogłaszać werdykty. Mam wrażenie, że mocniej trzymają się swoich kinowych wrażeń. Różnych. Poniższe cytaty będą wyrwane z kontekstu i nie oddają atmosfery polemiki, w której są tarcia i wyraźne opozycje. Zacytuje najbardziej sceptycznego wobec Bogów Muszyńskiego.
„Wyszedłem z seansu z przekonaniem, że jest to dobrze zrobiony film telewizyjny, ze świetnym Tomaszem Kotem. Ale takich filmów w Stanach Zjednoczonych robi się na pęczki”. Narodowe uniesienie tłumaczy mizerią polskiej kinematografii, bo jak wiadomo na bezrybiu i rak ryba. I dalej bardzo oszczędnie: „przyzwoicie napisany”, „solidnie zrobiony film według podręcznika scenarzysty, ale co dalej?”.
Ledwie jednak przejdziemy do Finchera już oczekiwania przestają być wybredne a pochwały oszczędne. Oczywiście, jest Bergman i Hitchcock. Genialna scenarzystka (rzeczywiście, w tej roli pisarka Gillian Flynn). Po prostu amerykańskie kino, z którym nie możemy się równać, bo nie po to filmoznawcy oglądają tyle tamtejszych filmów, by potem przyznać, że na polskim podwórku ktoś jest w stanie doskoczyć do poziomu. W programie FilmWebu świetna jest kontrargumentacja. Nikt nikogo nie przekonał, ale uzdrawiający jest już rozkład sił. Można bronić Bogów i zachłystywać się Fincherem. Aż ma się ochotę sprawdzić. Co polecam. Jednocześnie sugerując dystans do wszelkich ocen i recenzji. Rozumiejąc, oczywiście, że podcinam gałąź tamaryszka, cóż autopsja zawsze przebija pośrednictwo. ;)

Komentarz: sprawy są trzy. Pierwsza: czczość etykietek i czkawka.Rozumiem wstrzemięźliwość wszystkich, na których jak płachta na byka działa etykieta „arcydzieło”. W Polsce to słowo nigdy się nie przyjmie. Bo my mamy alergię na rzeczy wysoko wycenione. Odruchowo szukamy dziury w całym, a jakby jej nie było, to czujemy się w obowiązku taką dziurę wydłubać. Polskie zdrowie psychiczne przejawia się w sceptycyzmie. Kropka. My sobie wręcz nie życzymy oglądania czy czytania arcydzieł. Arcydzieło to na przykład Pan Tadeusz, którego nikt przy zdrowych zmysłach (poza kilkoma znanymi mi polonistkami) nie czyta dla przyjemności. Wyżej wymienione polonistki jakimś cudem łączą zdrowie psychiczne ze zdolnością doceniania narodowej epopei, ale to jest już siódme wtajemniczenie.

Druga sprawa: przymus krytyki. Podejrzewam, że to lipa, wielka nieczarnoleska lipa, trudno jednak mierzyć się z mitem. Chodzi mi o tę wiarę, że inteligentny człowiek nie może się zachwycać, nie zgłosiwszy jakiegoś „ale”. Ktoś, kto się tylko zachwyca widocznie nic lepszego w życiu nie widział. I jeśli postawimy na szalach wagi dwa osądy: „świetny” i „owszem, świetny, ale…”, to ten drugi waży o trzy kamienie więcej. Nieważne po co te kamienie, ważne, że werdykt wagi działa na korzyść tego, kto marudzi.

Trzecia sprawa: dysonans poznawczy albo relatywna miarka. O ile mogłabym w swej pokornej naiwności uwierzyć, że nie chwali się za rzemiosło (i że nie muszę padać na kolana przed scenariuszem Krzysztofa Raka, reżyserią Łukasza Palkowskiego czy grą Tomasza Kota), to zmiana kryteriów wyceny w zależności od tytułu budzi mój sprzeciw. Mam dysonans poznawczy. I tyle. Ciekawe, co by było, gdyby jakiś chochlik podmienił napisy w obu filmach. Reżyserem Bogów okazałby się David Fincher. Ech, co on tam może wiedzieć o nas, Polakach? Co drugą sytuację bylibyśmy gotowi podważyć jako niemożliwą do zaistnienia. Moglibyśmy pochwalić megawarsztat, ale wara obcym od naszych tematów. A gdyby jeszcze w czołówce Zaginionej dziewczyny umieścić Łukasza Palkowskiego?  Cóż, warsztat – jak w Orwellowskim dwójmyśleniu – zostałby wyceniony na trójkę z plusem. Film porównać by można z czymkolwiek, co ma metkę Made in USA, a wówczas Palkowski niech się chowa. Gdzie mu do takiego Finchera na przykład!

Zabrnęłam w absurdy. Niech będzie jasne, że te absurdy to nie tylko moja specjalność.

25 komentarzy do “biedny Polak ogląda sukces

  1. ZygmuntMolikEWA

    W kraju naszym – wszystko co udane – musi wkurzyć, skąd by się to nie brało.
    Wszystko to co napisałaś powyżej powinno być powielane bez końca, jako fantastyczna,
    trzeźwa ocena nie tylko u nas królującej mizerii wśród „zawodowo ukonstytuowanej krytyki”.
    W absurdy brniemy pospołu, jednym kolejny pogania, lecz to najpewniej nie twoja specjalność.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Wiesz, ja tu Ameryki nie odkrywam. I gdybym chciała uderzyć w amatorszczyznę, to poszukałabym drugiej ligi – oba programy goszczą fajnych krytyków (no, z wyjątkami, żeby asymilacja stymulowała organizm do wysiłku). Zniesmacza mnie relatywizm, taka wymienność kryteriów, wyraźnie tendencyjna i podszyta lękiem o własny wizerunek. Czają się pod skórą kompleksy i snobizmy. Taka „pseudowatość” kalekująca.
      Aż mnie to zniechęca do wynurzeń. Bo przecież nie stawiam siebie poza podejrzeniem.
      A najbardziej to mnie irytuje to nadęte oczekiwanie arcydzieł. Nie wystarczy, że film jest dobry. Powinien być lepszy. Nie bardzo wiadomo, do czego ma aspirować, bo z kolei w istnienie „arcydzielności” nikt nie wierzy, jest ponad ludzką miarę. Sprawdza się tylko w marketingu.

      Drażni mnie p. Pietrasik, który uważa kino gatunkowe za poślednie, a rozpływa się nad Fincherem, który w 100 procentach jest kinem gatunkowym właśnie (thriller!). Bergman to jednak insza inność. Wszyscy jesteśmy jakoś skażeni tym dzieleniem twórczości na kino/literaturę środka i na dzieła artystyczne. Co to za poroniony pomysł?! Z tego wszystkiego tracę impet i nie wiem, czy to ma sens tak namnażać recenzenckich komentarzy.;)

  2. inwentaryzacja krotochwil

    „Ktoś, kto się tylko zachwyca widocznie nic lepszego w życiu nie widział” O to, to!
    To się sprawdza na każdym polu. Turystycznym, kulinarnym, ogólnoludzkim.
    Dam ci taki przykład: koleżanki, którym często mówiłam, że są ładne i ślicznie dziś wyglądają, przestały mnie szanować,heh.
    A tak serio: to wygląda na część tej osławieńczo spiskowej teorii, żeby dyskredytować (oni – wiadomo) wszystko co polskie. Bo jeśli powstaje dobry film z pozytywnym bohaterem to się międli w telewizji takie frazesy i półuśmieszki półakceptacji rzemiosła… Zgroza.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :)
      Półuśmieszki półakceptacji… no, to,to,to!
      Ja to i zrzędzenia na polską kulturę nie lubię i tego polskocentryzmu nie znoszę, i w ogóle takiego podejścia, że jeśli Polak coś wyreżyseruje, to my go mierzymy zgodnie z tym, czy jako naród możemy się z tym utożsamić czy nie. Tak jakby każde dzieło miało ambicje być „Weselem”. Zęby bolą.
      Dwie trzecie głupich kryteriów można spalić z łętami po ziemniakach. Jest akurat pora wykopków. I poddać się temu, czy film działa na widza czy nie.

      Co to za koleżanki krótkowzroczne! Mnie można komplementować bezgranicznie. Mam selektywne uszy. Ale jak coś doleci, to rozkwitam. I szacun wielki mam do wszystkiego, co mnie budzi. ;)
      Krotochwilo, fajnego masz bloga. :) Pozdrawiam.

  3. janek

    Ale się nam Tamaryszek wkurzył! No i dobrze. Bo by było za dobrze ;). Jak tak
    marginesowo, bo filmów oczywiście nie widziałem, ale wspomniane programy recenzenckie
    znam i cenię. Lubię zwłaszcza oglądać TK, w poczuciu, nieuprawnionym przecież, że wiem o czym mówią, a raczej, co chcą powiedzieć, bo to mnie podnosi na duchu ;). No i trzeba być choć trochę na bieżąco z tą kulturą. Z wymienionych najbardziej cenię Chacińskiego (ciekawe słowniki opracował), bo to solidna osobowość. Lubię czytać Maciejewskiego, np. recenzje w dodatku do Dziennika Gazety Prawnej – Kultura ; poza tym to ziomal he he. A nie lubię Pietrasika. Za wszystko.
    O Bogach słyszałem tylko pozytywne opinie, również przy okazji festiwalu w Gdyni, i na pewno obejrzę. Może wtedy, po fakcie, cos się tu jeszcze dopisze. Lub nie.
    Aleś się nam wkurzył!? Absurdalnie pozytywne.
    Hejka

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Janku, Chacińskich zespoliłeś w nową jakość. Michał jest anglistą i filmoznawcą, ze „stajni” nagród Mętraka dla obiecujących krytyków (dostał ją już 12 lat temu i potwierdził, że była zasłużona). Prowadzi TK, a chwilowo szefował Festiwalowi w Gdyni. A Bartek zajmuje się muzyką (na łamach „Polityki”) i to on te wyczesane i wypasione słowniki układa.

      Nic się nie bój, nie szkodzi, że same pozytywne opinie. ;) I tak warto obejrzeć. :) Czekam na znak po seansie.
      Hejka? Hejka!

      Pietrasika odbieramy podobnie. Jakby to powiedzieć… Za Stasiukiem: byłam w sobotę na spotkaniu, oczywiście, klimatyczne i ok. Z takim lejtmotywem, co tu w sam raz pasuje. Jedno z pytań z sali: czy Pan się liczy z Czytelnikiem, z jego oczekiwaniami wobec Pana książek? Na co Stasiuk miał odpowiedź sakramentalną (przydatną też w kilku innych ripostach): „Ni chu chu nie myślę o Czytelniku”.
      A ja ni chu chu nie rozumiem Pietrasika. ;)

    2. janek

      Aaa to wtopa z tym Chacińskim, dobrze że chociaż brat :). Ni chu chu, a taki podobny!
      Na marginesie: pewnie czytałaś lub czytasz Wschód? Ciekaw będę Twojej opinii, bo się przymierzam.

    3. tamaryszek Autor wpisu

      Janku, jeszcze nie zakupiłam. Mimo spotkania z autorem. Wiesz, autografów nie zbieram, to i przymusu nie czułam. Myślę, że warto sięgnąć po Wschód. Aura wokół książki bardzo odpowiednia. No i zachęcająca liczba stron (ok.200). Co nie jest bez znaczenia, gdy w księgarniach straszą (kusząc jednocześnie) tomiszcza Tokarczuk (ponad 900 stron) i Catton (ponad 800). ;)

  4. janek

    Aha, i pozdrawiam wszystkie polonistki, co zachowały zdrowie psychiczne pomimo natłoku lektur i zazdroszczę siódmego wtajemniczenia. Co ja mówię! Piątego nawet. :)

    Odpowiedz
  5. szwedzkiereminiscencje

    hej renée! bogów nie widzialam, do pisania o gone girl na blogu wlasnie sie przymierzam. nie do konca sobie powiesc przemyslalam – sluchalam z telefonu, czesciowo w chorobie. ale napisze, wiec swoja opinie zostawie na zas – wpadniesz, to przeczytasz. nie znajac zupelnie polskich krytyków, nie rozumiem ich zachwytów nad „amerykanskim filmem” czyli tym, co im sie jako amerykanski film jawi. mnie sie wydaje, ze to klasyczne polskie kompleksy wylaza. moja mama zawsze przebijala adwesarza argumentem „bo na calym swiecie”, choc na calym swiecie nie byla… mnie sie ostatnio amerykanskie filmy (poza serialami) zdaja banalne i glupie, zas pozytywne emocje wzbudzil obejrzany wczoraj lunch box.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :))
      Jeszcze niczego o „gone girl” nie wypatrzyłam. Czekam!
      Mam nadzieję, że choróbsko wysłałaś w odstawkę i wracasz do blogowej kondycji.
      Zabrzmi przewrotnie, ale choć wydziwiam na amerykanofilię, sama wybieram się na American Film Festival! Już jutro! I cieszę się! Bo to tak różnorodna kinematografia, że o ile szczęście dopisze, to coś smacznego mi się trafi.

      Rzecz jasna, co na pewno świetnie wyczułaś, nie okopuję się na pozycji obrońcy polskiej kultury. W ogóle mi nie chodzi o narodowość sztuki. Coś mnie zirytowało. I może dopiero za jakiś czas zrozumiem w pełni co to było.

      Tymczasem!

  6. Joanna

    No takiego Wkurzajewskiego Tamaryszka to dawno nie czytałam. Nie widziałam tych telewizyjnych polemik, ale zgodnie z powszechną praktyką, w ogóle nie przeszkadza mi to w zabraniu głosu ; )

    Coś przeczuwam, że linia demarkacyjna między „arcydziełem” a „dziełem poprawnym” może przebiegać u większości krytyków wcale nie wzdłuż granicy: polskie i amerykańskie, ale w kryteriach – mroczne (głębokie), pozytywne (płytkie).

    Uwaga! Teraz będzie najgorsze. Sama często ulegam temu stereotypowi. Bo „czarne” jest mniej oczywiste od „jasnego”? Czort wie!

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Zawsze coś siedzi za skórą (pod skórą) i nie o to chodzi, co się najbardziej rzuca w oczy. Nie mogę o sobie powiedzieć, bym pasjami lubiła oceniać, więc jak się ktoś na tym polu wykazuje niepotrzebną nadgorliwością, ze mną mu nie po drodze.
      Czort wie! Czort na pewno woli czarne. Tak jak kominiarz. A bałwan lubi białe. Zupełnie bez metafor. ;)

  7. Holly

    Jako niedoszły krytyk teatralny (wykształcony, ale nie uprawiający zawodu) wiem odrobinę jak to jest. Troszkę snobizmu wymieszanego z impertynencją i poczuciem wyższości nad widzami-szarakami pozwala nam się czuć pewnie i lansować teorie wedle woli. Stąd wolę blogi niż tygodnik kulturalny albo Halę Odlotów (wiem, wiem, pewnie mnie skrzyczysz, że to ważny program). Kino polskie oglądam od lat w Paryżu z ogromnego dystansu i uważam za znakomite. Mogę wymienić kilkanaście filmów, które niejednokrotnie zasługują na naprawdę wielkie nagrody i szkoda, że nie poszły w świat, (n.p. Sala samobójców czy ostatnio Papusza). Wczoraj (pod Twoim wpływem!) wybrałam się na „Dziewczynę” i wynudziłam jak mops. Film-w wielkim skrócie-mówi o tym jak my, kobiety możemy się zemścić na facecie, który nas odstawia w kąt-pomysłów w tym filmie nie brakuje, albo-co się dzieje z kobietą, która się nudzi…ale poza tym, że jest dość zgrabnie skonstruowany i nieźle zagrany, to naprawdę nie ma się czym zachwycać. To prawda, że za kinem amerykańskim (wyjątek bracia Coen) nie przepadam, wolę zdecydowanie rumuńskie. To jałowe, krytyczne gadanie odbywa się również we Francji. Niezrozumiałe są czasem zachwyty krytyki całkowicie głupimi filmami a pomijanie tych ciekawych. Wiem, wiem…to czasem jest irytujące.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Holy,
      podpisuję się obiema rękami pod tym, co mówisz (o krytyce, o polskim kinie…). Może już nie będę powtarzać, by niczego nie rozrzedzać. Chyba sedno tkwi w manieryczności, w tym, że wchodzimy w gotowe klisze, na przetarte drogi pełne oczywistości i pretensjonalnych osądów. Nie zamierzałam urządzać sądu nad krytykami. Zastanawiam się, czy blogerzy tak bardzo się od nich różnią (i mam ciche domniemanie, że niektórzy owszem, tak). Ale manieryczność czyha za progiem, więc wskakujemy w nią chcąc nie chcąc. Dostrzegam wartość w pracy nad autentyzmem, nad mniej gładką, lecz bardziej szczerą komunikacją.
      Warsztat krytyka tym właśnie powinien być: umiejętnością porzucenia wszystkich sprawdzonych wytrychów, by odebrać przekaz bez ograniczeń, a nawet bez intelektualnej nadbudowy, która zniekształca emocje i zdolność uczestniczenia w czymś („zmysł udziału” powiem za Herbertem). Oczywiście, wytrychy najpierw warto poznać. A potem schować w pudełku pod łóżkiem i nie za często zaglądać. ;)

      Czyli Zaginiona dziewczyna ląduje u Ciebie na podobnej półce, co u mnie. Thriller niczego sobie. Ale nie Bergman, nie wszyscy święci kina razem wzięci.

      Dopiero co wróciłam z wrocławskiego festiwalu amerykańskiego kina i powiem, że różnorodność wielka, znamy ledwie wierzchołek góry lodowej. Kino mainstreamowe. A to kinematografia z tyloma dopływami (a trzymając się góry lodowej: z tyloma warstwami, podkładami etc.), że wszystko w niej można znaleźć. Nawet „kino rumuńskie”. ;)

      Pozdrawiam :)

  8. janek

    Zanim Tamaryszek zdąży :) się wtrącę do Holly: bo jeżeli wolisz kino rumuńskie to OK, ale jednocześnie jest to megaprowokacja, gdyż ja widziałem raptem dwa filmy tej kinematografii (4 miesiące … i Jak chcę gwizdać …) i może bym chciał więcej ale nie widzę w pobliżu ;).
    Nie wiem, czy Tamaryszek Cię skrzyczy za Halę odlotów (a powinien), bo jest to naprawdę ważny i niekonwencjonalny program. Przy tej okazji: polecam! :). Jestem pod wrażeniem kultury osobistej prowadzących, a zaproszeni goscie mówią, co myślą, a nie co powinni (choć tego nie wiemy na pewno). Często zapraszani są artyści niszowi, którzy nigdzie indziej nie zostana zaproszeni, a warto ich poznać …
    No to się wtrąciłem ;).

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Jak chcę gwizdać?
      A to mnie zaskoczyło. ;) Pewnie, że mniej rumuńskich obrazów widziałam niż amerykańskich. I każdy tak ma. Mungiu (4 miesiące…, Za wzgórzami), Netzer (Pozycja dziecka), pewnie coś jeszcze, co w tej chwili umknęło mi z głowy. Ale choć mało, to znacząco. ;)

      Nie skrzyczę, no to już by trzeba mega irytacji, bym wpadła w taki szał. ;)
      Hali odlotów, niestety, nie oglądam. Telewizor pełni w moim domu funkcję zwiększonego ekranu, na którym oglądam zakupione (!) dvd.
      Podobnie jak Tygodnik można ją obejrzeć on-line, więc pewnie w wolnej chwili kiedyś się przyjrzę. W godziny telewizyjnej emisji raczej się nie wstrzelę. Bardzo dziękuję za rekomendację. Przydatna pod tym postem. Ładnie się wtrąciłeś, lekko przejmując rolę gospodarza, gdy ten hasał poza zasięgiem. Kiedyś Ci powierzę rolę zastępcy. :))

  9. Pingback: Wulgarnosc, kryzys malzenski i hrabia-Alpstein, Flynn, Tarnowski | Blog Sygrydy Dumnej

  10. guciamal (małgosia)

    Ja tak mało uczenie. Nie będę się wypowiadać na temat ocen czy krytyków. Dziewczyny nie oglądałam, do kina chadzam rzadko, robię się ostatnio bardziej wybredna, coraz mniej rzeczy mnie zadowala. Obejrzałam Bogów właściwie troszkę wbrew sobie, chciałam zrobić komuś przyjemność i poszłam jako osoba towarzysząca. Uważam, że to był dobrze (a może nawet bardzo dobrze) zrobiony, ciekawy film, ze wspaniałą grą aktorską i ze wszech miar godny polecenia. I tylko mnie trochę dziwi, że w Stanach takich filmów produkują na pęczki, no ale do kina rzadko chodzę, a telewizor służy u mnie podobnie, jak u Ciebie jako ekran dla odtwarzacza dvd. :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Małgosiu, też w to „na pęczki” nie wierzę. A jeśli tak by było, cóż – szkoda, bo trudniej wszystko, co dobre wyhaczyć.
      Pęczki… Można by odwrócić kryterium porównywania kinematografii polskiej i amerykańskiej i zastanowić się, kto produkuje więcej gniotów. Oczywiście ci, którzy wszystko robią „na pęczki”.
      Może jednak zabiorę się wkrótce za relację z aff, bo kilku świeżych wrażeń amerykańskie kino mi dostarczyło. Wskoczę więc znowu w rolę apologety, to co nie w smak pomijając.

      Jeśli wybredny widz mówi, że dobre (a może nawet bardzo dobre), to tym bardziej trzeba odważyć się na konfrontację. :)
      Pozdrawiam:)

  11. Stanisław Błaszczyna

    „Gone Girl” widziałem wczoraj – żadna rewelacja, niestety. Tym większy zawód, że od Finchera spodziewałem się czegoś lepszego, innego i więcej.
    „Bogów” jeszcze nie widziałem, ale mają nawiedzić Chicago za tydzień – film Palkowskiego otwiera Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce.
    Nie wiem, może się wypowiem pisemnie na temat „Bogów” – ale u mnie ostatnio trochę z tym pisaniem ciężko (bo wolę teraz oglądać, niż pisać o tym, co oglądam ;) )

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Odwieczny zapytajnik blogerów. ;) Zapisywać wrażenia czy podążać za nowymi. Po co jedno, po co drugie…
      Eee tam, spróbuj połączyć. Oglądaj i pisz.

      Fincher, niestety. To znaczy niby dobrze, ale nie ma co strzępić pióra czy zużywać klawiatury. Pewnie, że człowiek chodzi na nazwiska, ale nic nie jest pewne. U nas za moment wejdzie nowy Cronenberg (Mapy gwiazd). Kilka dobrych scen… , ale wydmuszka. Co do Finchera się zgadzamy, ciekawe czy z Cronenbergiem tak samo.

      Bogów nie przegap. Sądzę, że napiszesz. Jest sporo energii w filmie, to inspiruje a nawet „się domaga”.
      Pozdrawiam :)

  12. Stanisław Błaszczyna

    Nowy Cronenberg w Ameryce dopiero w przyszłym roku. (Tak więc Polska „nas” wyprzedza ;) )

    Jakże bym mógł przegapić Bogów? ;)
    Pewnie coś napiszę, skoro dużo w nich energii – ale to nie jest przecież konieczne ;)

    Czy chodzę na nazwiska? Raczej na filmy, po których spodziewam się czegoś dobrego, bo zrobił je ktoś, kogo cenię za poprzednie obrazy. No ale nie wszyscy utrzymują dobrą formę.

    Dzisiaj widziałem „Fury” i obrazek ten mi się podobał (tak to już duzi chłopcy mają – lubią dobre filmy wojenne) – tacy „Czterej pancerni i pies” w wersji hardcorowej.
    Lada dzień obejrzę „Whiplash” – więc bedę mógł skonfrontować się z Twoimi wrażeniami.
    Jeszcze raz wybieram się na „Birdmana”, bo to takie tour de force jak się patrzy.

    Pozdrawiam

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      A u nas Birdman dopiero pod koniec lutego. Ok, i tak trudno ze wszystkim nadążyć. Furia już jest, ale – pewnie dlatego, że nie jestem chłopcem – przesuwam ją do drugiego sortu rzeczy interesujących. ;)

      Z jednej strony rozumiem tę wstrzemięźliwość. Ostatecznie, świat istnieje, nawet gdy się go nie opisze. Mnie (teraz) całkiem łatwo wstrzymać głos. Z drugiej strony, im więcej rzeczy staje się niekoniecznych,… tym mniej jest koniecznych. :)
      Złoty środek. Czyli umiar i przynaglenie w jednym.

      Ja tu zaczekam na komentarz do Whiplasha, bo jakoś nie ma szczęścia ta notka do rozmowy.

Dodaj odpowiedź do szwedzkiereminiscencje Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.