5. American Film Festival, Wrocław 21-26 października 2014
Moich siedem seansów – jak zwykle nijak niereprezentatywnych dla całej festiwalowej oferty (70 tytułów) – rządzi się swymi prawami i zbieżnościami. Jedną z nich jest nastoletniość, progowe wkraczanie w dorosłość, definiowanie swej tożsamości. O tym jest Palo Alto, ale też Biały ptak w zamieci czy Whiplash. A każdy z ww.tytułów eksploruje inny aspekt czy inną granicę, którą trzeba przekroczyć. Na przykład ostatni z wymienionych przygląda się narastającej determinacji i życiodajnej/śmiercionośnej konfrontacji ucznia z mistrzem.
Whiplash – reż. Damien Chazelle, USA 2014
Sekcja: Highlights
Korci mnie, by wzorem polskich krytyków zamarudzić na nutę: „tu wszystko jest rozegrane według wskazówek podręcznikowej dramaturgii” albo: „to się nie może nie spodobać”. Bo tak jest. Od pierwszych taktów po ostatnie nie ma nudy, obniżenia napięcia, nie ma snucia się bez celu i działań nieuzasadnionych. Paradoksalnie: dla widza wrocławskich festiwali to niebezpiecznie zalatuje mainstreamem. Voilà! Niech będzie mainstream, ale naprawdę mistrzowski!
Andrew Neyman jest perkusistą – i chce być kimś. Kimś na miarę Charliego Parkera. Gotowy na wszystko, da z siebie stachanowskie procenty normy, by pokonać przeciętność, wyzwolić geniusz, zostawić w muzyce swój ślad. Cel numer jeden: dostać się pod skrzydła Terrence`a Fletchera, charyzmatycznego dyrygenta-mistrza. Na najlepszym amerykańskim wydziale, wśród wybrańców, w pocie i krwi (bardzo obrazowe: skrwawione, spocone bębny i talerze). Nie ma lepszej drogi, choć nie ma też drogi bardziej szalonej i destrukcyjnej. By sprostać wyśrubowanym wymaganiom i utrzymać się w podstawowym składzie jazz bandu, Andrew nie tylko musi przekroczyć własne ograniczenia (fizyczne, warsztatowe), ale wytrzymać (a nawet wygrać!) ring z psychopatycznym rywalem. Takie archetypiczne „zabijanie ojców”, by uzyskać prawo do własnej pełni. Bo mistrz nie prowadzi ucznia za rękę ku gwiazdom. Mistrz niszczy, by wydobyć perły z najskrytszych głębi. O ile one tam są – jeśli adept sztuki potknie się lub wycofa, przegrana potwierdzi, że żadnych pereł nie było.
Można powiedzieć, że Damien Chazelle gra kliszami, pojedynek ucznia z mistrzem ma przecież tak wiele realizacji, że co rusz rozpoznajemy jakiś odwieczny trop.
1) Od fascynacji do nienawiści, od naśladownictwa do rywalizacji. 2) Pigmalion stwarza Galateę: mistrz lepi ucznia na modłę swoich wyobrażeń. 3) Lęk przed utratą zainteresowania mistrza, przed innym, który mógłby zająć miejsce lidera. 4) Fałszywa gra: manipulacja, rzucanie kłód pod nogi, emocjonalne tłamszenie. 5) Zależność od grymasu guru: aprobata daje szczęście, niezadowolenie – pasmo udręk. 6) Pęknięcie wizerunku – rozczarowanie idolem lub pupilem. 7) Kolizja interesów, konieczność podporządkowania sztuce wszystkiego: zabezpieczeń, innych celów, każdej strefy życia. 8) Ostateczna rozgrywka: walka o siebie i przekraczanie granic.
Nawet jeśli „wszystko już było”, to Whiplash ogrywa toposy fenomenalnie i brawurowo. Filarem sukcesu są mocne charaktery antagonistów, zagrane tak, że raz po raz ich sparingi wstrzymują dech. To esencja filmu. I linia dramaturgiczna: na tym budowane są zwroty akcji, kulminacje, wszelkie przesilenia emocji. Zostawiam bez komentarza, by – broń Boże! – nikomu nie zepsuć przyjemności. Daję jednak namiar na kuszący zwiastun filmu. (TU).
Uff…kto fascynuje bardziej: Andrew czy Fletcher? Nie wiem, jakim cudem Miles Teller tak przekonująco zagrał perkusistę. Emocje to jedno, gra na bębnach i talerzach drugie. A mamy tu fascynujące popisy solówek. Z jazzowym backgroundem ujętym między mocne uderzenia standardów: Whiplash i Caravan. Jeszcze mam przed oczyma tę scenę, gdy Fletcher wybiera między trzema świetnymi kandydatami do podstawowego składu. Przerywa próbę bandu i do wycieńczenia każe grać rywalom na przemian, niemal do utraty przytomności, ze złośliwą mantrą: „przyspieszasz” – „spóźniasz się”. „Jest źle!” Bo Fletcher nigdy nie mówi: „good job”, takie ma przekonania. Pochwała premiuje średniactwo, to tępa ostroga, nic tak nie bodźcuje jak doprowadzenie adepta do furii i skrajności. No ale wracam do pytania: jak Teller to zagrał?! Nie podejrzewałabym samej siebie, że obserwowanie perkusisty może wzbudzić we mnie tyle ekscytacji.
Terrence Fletcher, grany przez J.K.Simmonsa, wygląda jak chodząca charyzma. Wysportowany, sprężysty krok i ruchy emanują pewnością siebie. Czarna elegancja podkreśla osobowość (przypadkowy kolor wprowadziłby niuanse, elegancja nawet podczas prób czyni go nieskazitelnym, uzbrojonym po zęby w swój geniusz). Plastyczna twarz wygłasza świetnie zredagowane komunikaty. Żaden element wizerunku nie wymyka się spod kontroli – obojętnie, czy Fletcher w kuluarach zdaje się być wyluzowanym gościem, na scenie dystyngowanym dyrygentem czy agresywnym psychopatą zdolnym do rękoczynów i syczącego jadu podczas prób. Tak właśnie wygląda charyzma. Możliwe, że wcześniej myślałam inaczej, ale po seansie moje wyobrażenia skrystalizowały się w kreacji Simmonsa. Amen.
Skoro pomijam komentowanie pojedynku, sięgnę po sceny niezdradzające dramaturgii, po „interludia” dopełniające akty główne. Jedną z moich ulubionych jest kolacja rodzinna w domu Andrew Neymana. Trwa uroczystość, zjechali się krewni, każdy przechwala się sukcesami, reszta daje aplauz. Andrew jest tuż po nominacji do składu w prestiżowym konkursie. Ale tradycji muzycznych w rodzinie nie ma żadnych. Jego sukces (okupiony ogromnym wysiłkiem i potwierdzający talent) nie brzmi spektakularnie. Trwa więc licytacja: ktoś wygrał zawody sportowe (któraś tam z niższych lig), komuś się poszczęściło w pracy – nic, co zapowiadałoby wielkość, lecz przy rodzinnym stole wszytko zyskuje uznanie. Andrew pozostaje w tyle. Tu jest najciekawszy moment: gra pychy i pokory, niestety, wynik 1:0. Już mi się zdawało, że perkusista potrafi ujarzmić własne ego, dopuścić istnienie innych hierarchii, wytrwać bez napuszenia. Pokora nie jest mu obca, potwierdza ją na każdej z prób. Cóż, ekspansywność pychy przebija dobry ton i smak. Andrew wygłasza kilka uszczypliwych uwag i odsuwa się od towarzystwa do samotnej wieży domniemanego geniuszu.
Stawianie na jedną kartę – na talent, niepowtarzalność, wybitność nie do zakwestionowania. Obaj adwersarze są lustrzanym odbiciem: ambicja, wiara w siebie, determinacja. Takich dwóch nie mieści się na podium.
Konsternacja. Niby nic nowego, ale dociera do mnie, że nie rozumiem, skąd to się bierze. Czy to jest męska potrzeba walki i udowadniania swej wartości? Czy raczej rzecz rozgrywa się na scenie sztuki, która żąda wyłączności i lekceważy przeciętność? Oczywiście, z jednej strony dostrzegam obłęd w takim podejściu do życia. Film Chazelle`a naświetla szaleństwo i pokazuje skrajność sytuacji. Mistrz w takim wydaniu jest dla mnie nazbyt psychopatyczny. Coś jednak przemawia za „racją” Fletchera. Co prawda jego metoda doprowadziła do chorób psychicznych, do złamanych nadziei i pustki w życiu wielu z odrzuconych adeptów. Ale też wydobyła z nich „nuty” najgłębiej ukryte, pozwoliła dotrzeć do wewnętrznych barier i przekroczyć je. Wstrzymuję się z jednoznacznym osądem, choć nigdy przenigdy nie byłabym zdolna wejść w podobną grę lub wytrzymać przyglądanie się, jak zatraca się w niej ktoś bliski. Tylko… lekko uśmiecham się na myśl, jak łagodnie postrzegam rolę mentora, ile skromności, taktu, cierpliwej mądrości kojarzy mi się z towarzyszeniem czyjemuś rozwojowi. Nie przekonał mnie Fletcher do swoich metod, ale nie mogę unieważnić wrażenia, że sztuka graniczy z szaleństwem. I w takim mniej więcej nastroju (rozstroju) wychodzi się z seansu Whiplash.
Warto sobie ten rozstrój zafundować, a potem długo pić rumianek na przemian z melisą.
(W kinach – od pierwszych dni 2015 roku). Nie do przeoczenia.
***
Dla porządku wyliczę tytuły obejrzane na 5.aff we Wrocławiu:
1) Palo Alto – reż. Gia Coppola
2) Łagodnie i czule – reż. Josephine Decker
O obu pisałam w poprzedniej notce.
3)Whiplash – reż. Damien Chazelle
4) Mapy gwiazd – reż. David Cronenberg
5) Stópki – reż. Alexandre Rockwell
6) Czas niepewności – reż. Nathan Silver
7) Biały ptak w zamieci – reż. Gregg Araki.
aneks
Whiplash zdobył kilka oscarowych nominacji (najlepszy film i scenariusz adaptowany) i zwyciężył w kategoriach: aktor drugoplanowy (J.K.Simons), najlepszy dźwięk i najlepszy montaż.
Zazdroszczę i postaram się coś obejrzeć jeszcze, bo mój bilans póki co 1/7. A reszta w notesik. Bo amerykańskie jednak sączę bardzo powoli i w małych dawkach. Też sobie zafundowałam rozstrój filmem o obozach koncentracyjnych, ale co ja poradzę, że ten festiwal (12. WJFF) jest darmowy, filmy doskonałe, blisko, a ja akurat mam czas? A po seansach spotkania z twórcami!
Wielu ciekawych festiwali życzę :)
Dzięki :)
W notesiku na pierwszym miejscu niech będzie Whiplash. :)
Jeśli czegoś zazdroszczę mieszkańcom Warszawy to filmowych festiwali. Macie co prawda dalej do Wrocławia, ale pod nosem mnóstwo atrakcji. Jeszcze darmowych raz po raz. ;)
„Whiplash”, ogwiazdkowałam. Wiesz, gdyby było jak kiedyś, roczny dochód i życie z procentów, to można byłoby korzystać. To, że coś jest pod nosem, to nie znaczy, że będę tak chłonęła bez końca. Poza tym, oczopląs. Potrzebna zaawansowana logistyka, ale i w tym zaczynam dochodzić powoli do wprawy. Właśnie wracam z przedpremierowego pokazu filmu „Gang Rosenthala” (dopiero teraz dotarłam…) i spotkania z twórcami. Nieprawdopodobna historia, do tego prawdziwa.
Film w sumie kameralny i oparty na prostym schemacie – ale jednak są sceny, które wbijają w fotel, a ostatni kwadrans filmu to już totalny zalew adrenaliny… i już dla samej tej końcówki warto się skusić na „Whiplash”. Rola charyzmatycznego nauczyciela, którego metody „edukacyjne” zakrawają o sadyzm i rodzą podejrzenie o psychopatię – mocna i wyrazista, może się odcisnąć w świadomości i pamięci widza. (Rozumiem jego argumentację – ale czy suma strat będących skutkiem jego nieortodoksyjnego – brutalnego i bezwzględnego – podejścia do swoich wychowanków, może być usprawiedliwiona przez szansę objawienia się przez to muzycznego geniuszu? Nie wiem.)
Otóż to! Potwór. Ale z charyzmą – bo przecież muzycy do niego lgną i gotowi są zrobić wszytko, by nie odebrał im szansy na kontakt z nim. Widz dostrzega szaleństwo, lecz nie bez tej odrobiny zgody na wyśrubowanie wymagań. Dla jasności: zgody nie ma. Jest przebłysk, że może sympatyczność i łagodność rzeczywiście nie doprowadzają do tak spektakularnych sukcesów.
Zwróciłeś uwagę na zakończenie. :) Zabójcze tempo całego filmu na koniec przyspiesza.
Gdy oglądałam, przyszło mi na myśl, że nie da się zakończyć nieschematycznie. Cóż, albo Neyman wybije się na gwiazdę, albo będę obserwować nokaut. Zwycięży uczeń lub mistrz. Innego wyjścia nie ma. Fenomenalne, że ten końcowy kwadrans (albo i dłużej!) to kilka świetnych twistów. Zwrot, i znowu, i jeszcze raz czy nawet dwa. Wbija w fotel!
A gdy dociera po seansie, że to, co miało tę hipnotyzującą moc, to nie sensacyjna akcja, lecz rytm perkusji (oczywiście przyprawiony konfrontacją charakterów) – to aż nie do wiary.
Warto się skusić na Whipalsh!
Kto wie czy właśnie perkusja (jej rytm) nie jest w tym filmie najważniejsza?
Ostatnio sporo się nasłuchałem perkusji (niedawno byłem na koncercie wskrzeszonego „King Crimson”, gdzie odwieczny lider zespołu Robert Fripp zafundował sobie – i nam, słuchaczom – aż trzy równorzędne perkusje [a tym samym i trzech różnych perkusistów] umieszczając na dodatek to wszystko na froncie całej kapeli – to raz; dwa: parę dni temu obejrzałem dokument o Gingerze Bakerze, perkusiście słynnego zespołu „Cream” [pierwsza super-grupa w historii rocka]) więc tym bardziej zwróciłem uwagę na rolę perkusji w „Whiplash”. Swoją drogą, ten tytuł jest nad wyraz adekwatny do tego, co się dzieje w tym filmie – choćby z ciałem tego chłopaka perkusisty. To dodatkowo rodzi w nas skojarzenia ze swoistą grą sado-maso, jakiej wydają się oddawać główni antagoniści (a może partnerzy?) filmu ;)
A jednak za tym wszystkim kryje się wielka wrażliwość (być może nawet zbyt jednoznacznie wyeksponowana w przypadku postaci nauczyciela).
Ja nigdy wcześniej tak się w perkusję nie wsłuchiwałam. Laik absolutny. ;)
Ty to – widzę – obejrzałeś z pełnym przygotowaniem. Zdecydowanie, Whiplash jest filmem muzycznym. Nie tylko ze względu na temat czy na wartość przypisywaną muzyce przez bohaterów. Mocniej ze względu na obecność samej muzyki. A najmocniej właśnie przez rytm, który z muzyki (Whiplash, Caravan) przetacza się w obraz, montaż, w kompozycję całości.
Tego co w nawiasie (ostatnie zdanie) nie zrozumiałam. ;)
Chodziło mi o łzy ronione przez tego… (używając słownika jakim się posługiwał) skurwiela, tudzież o jego subtelną i delikatną grę na klawiszach.
Jak dla mnie – trochę zbyt oczywiste. (Ale to tylko moje wrażenie, być może nieadekwatne do sytuacji i ekranowej ewidencji.)
A na marginesie: to, że znaleziono do tego filmu chłopaka, który tak niesamowicie gra (na perkusji), jest czymś niezwykłym. Na tym właściwie opiera się cały film – bez tej umiejętności aktora, nie byłoby „Whiplash”.
Nie przygotowywałem się do tego filmu, ani nie jestem wielkim znawcą gry na perkusji – chociaż muzyka jest w moim życiu ważna. Ale dobre solo na perkusji potrafię chyba docenić i nigdy mnie one nie nudziły.
A tutaj znajdziesz coś, czym na pewno inspirowali się twórcy „Whiplash” (czego zresztą nie ukrywali, bo zbliżenie na plakat ukazujący Buddy’ego Richa widać było nieraz – a i była o nim mowa wprost):
O rany! Tak, to jest pierwowzór. Rewelacja!
Dla mnie te cztery sprawy, o których wspominasz to absolutna esencja filmu:
1) rozegranie finału (co najmniej kwadrans);
2) rytm perkusji i rytm filmu;
3) zasianie wątpliwości, czy aby sztuka nie wymaga szaleństwa i okrucieństwa;
4) gra aktorska i gra na perkusji; no właśnie: skąd ten Miles Teller? Nie uwierzę, że wystarczył warsztat aktorski, a przecież niemożliwe, by był drugim Buddym Richem.
Pingback: nienawistna ósemka | tamaryszkowe pre-teksty
Pingback: La La Land | tamaryszkowe pre-teksty