Archiwa miesięczne: Listopad 2014

interstellar, es fi

nterstellar, reż. Christopher Nolan, USA & Wielka Brytania 2014

InterstellarTo jest film es-fi. Trzeba zacząć od założenia, że będzie ślepy prawił o kolorach. Nie zreferuję przecież zawiłości astrofizycznych, które bohaterom filmu wydają się jasne jak słońce, a  mnie niekoniecznie. Nie jest to jednak wystarczający powód, by milczeć. Skoro widziałam.

Rok futurystyczny, nieokreślony. Ziemia w nie najlepszej kondycji. Wtajemniczeni znają diagnozę – nadchodzi zmierzch. Ludzkość nie przetrwa, bo to, co dziś dolegliwe, za moment stanie się zabójcze. Tu nie ma życia dla naszego gatunku. Ocaleniem jest eksploracja kosmosu i znalezienie w nim lepszej czasoprzestrzeni. Elitarna grupa naukowców uruchomiła projekt podróży międzyplanetarnej. Poszukuje śmiałków, pionierów wielkiej przeprowadzki. Od nich zależą losy ludzkości (idea), ale też – w skali mikro – przyszłość tych, których kochają, z którymi dzielą zagrożoną teraźniejszość (konkret). Między ideą a konkretem rozegra się mecz. Wcześniej czy później muszą się przecież zetrzeć priorytety i motywacje. 

Jedni trafiają na pokład, bo chcą zdobyć sławę (Dr Mann), inni wierzą w sens poświęceń podjętych dla potomków (panna Brand), a główny bohater, Cooper (Matthew McConaughey) ryzykuje, bo chce ratować dzieci, nastoletniego syna i dziesięcioletnią Murph.

Akcja toczy się równolegle: na Ziemi, gdzie żyje się coraz trudniej i wciąż czeka na powrót śmiałków z misji, i w kosmosie, na planetach, w przestrzeni między nimi, a nawet w czarnej dziurze.

Ziemia to przede wszystkim dom Coopera – stojący na obrzeżach wśród kukurydzianych pól. Nieustannie uderzany podmuchami wiatru, gęstymi od piachu, który w kilka chwil przykrywa wszystko nalotem. Powietrze ciężkie, zwiastujące choroby, niedogrzane słońcem.
Kosmos to pejzaże niemal monochromatyczne. Niemal, bo biel komponuje się z szarością czy srebrem, trochę z czernią. Przestrzeń do zachłyśnięcia, po horyzont (jeśli to określenie ma w kosmosie rację bytu) wypełniona wodą, piętrzącą się raz po raz w monumentalne fale, albo górami przykrytymi śniegiem. Piękna, choć niebezpiecznie nierozpoznana i … bezlitośnie podcinająca mrzonki fantastów. 

Gdyby porównać z Grawitacją (3D), efekt jest mniej spektakularny, nieco staroświecki nawet. Zamiast huśtawki w przestworzach, która bujała Clooneyem i Bullock do zawrotów głowy i dreszczy, mamy tu robota (ośmiornicę), który nastraja się na dowolny stopień poczucia humoru,  łóżka hibernacyjne i monitory zapewne sprawnych urządzeń. Bardzo dobrze. Najwyraźniej Chrisopher Nolan z założenia nie ściga się z Alfonso Cuarónem.

Sceneria, w której rozgrywa się film, jest tym, co akceptuję bezsprzecznie. W wariancie ziemskim i kosmicznym. Zapada w pamięć, zostaje pod powiekami. I gdy po udanym seansie próbuję nazwać silne punkty Interstellara, przychodzi na myśl jako pierwsza. Zaraz po niej stawiam na przyjemność oglądania aktorów. Tu, niepokojąco szybko, lista walorów się załamuje, bo aktorzy nie bardzo mają co grać. Nie wiem, jak to ująć… Film sprawił mi przyjemność, nie doskwierał mi żaden brak w trakcie seansu, emocje były poruszone, polecam. A jednak uważam, że scenariusz jest z drugiej ligi. Już wyjaśniam (spojleruję).

Po pierwsze: klisze i oparcie akcji na jednym tricku. Klisze narzuca gatunek, muszą być. Skoro podróż kosmiczna, to naukowy sztafaż, idea ratowania ludzkości, wizje kosmicznego świata. Dorzucamy: samotność, tęsknotę, rywalizację, rozczarowania i pułapkę. Trick budujący przygodę wiąże się z rozbieżnością rytmu czasu. Są w kosmosie takie rewiry, które zakłócają ziemskie pomiary. Godzina staje się dekadą. Lata – jedną chwilką. Pozostawieni na Ziemi bliscy starzeją się i umierają, uczestnicy wyprawy doświadczają minimalnych przesunięć, są wciąż w tym samym przedziale, z którego wystartowali. To jest szalenie poruszające, ale jeśli sprowadzić cały koncept do ilustracji bólu mijania się w czasie, to trochę mało.

Mała Murph i Cooper

Po drugie. Nolan wybrał aktorów, którzy unieśliby niejedno, a pozostają jednowymiarowi. Matthew McConaughey w kilkuminutowym występie w Wilku z Wall Street zagrał jak orkiestra, w filmie Witaj w Klubie był dyrygentem niemal każdej sceny. W Iterstellarze jest amerykańskim ojcem, tubą wartości rodzinnych i … na szczęście: sympatycznym facetem, którego miło oglądać. 

Jessica Chastain, grająca dorosłą córkę Coopera, kochającą go, lecz zranioną opuszczeniem, ma potencjalnie ciekawą rolę. Ale brakuje scen, w których ta złożoność mogłaby wybrzmieć. Murph mówi do maszyny przesyłającej nagranie w kosmos, nie wie, czy jej słowa docierają do ojca. Jest w tym nieuwolniona potencja. Rozkręca się w scenach, gdy zawierza przeczuciom, wraca do swego pokoju w rodzinnym domu i słucha intuicji. Niedużo. Ale i tak o niebo więcej niż to, co ma do zagrania Anne Hathaway. Jest jedną z uczestniczek wyprawy, więc ma za sobą coś, co ją do tego pchnęło, w co wierzy i z utratą czego musi się pogodzić. W ogóle do mnie nie dociera. Może nałożyły się na siebie dwa czynniki: umiejętności aktorskie i materiał scenariuszowy. Drugi czynnik zadziałał na pewno. Rola Matta Damona to klasyczny czarny charakter, bez przełamań. Michael Caine gra rozważnego naukowca, któremu dana jest podszewka charakteru, ale to postać drugiego planu i nie nadrobi braku wymiarów na planie pierwszym.

Po trzecie: zakończenie. Tu mogę się mylić, bo moja znajomość filmów science-fiction jest niewielka. Domyślam się, że zamknięty finał nie jest rzadkością. Interstellar wybrzmiewa „po amerykańsku”, doprowadza wątki do rozwiązań, epilogiem dopisuje pomyślny koniec. Ok, ale gdybym nie wiedziała, że Christopher Nolan nakręcił wcześniej Memento, to uznałabym to za przypadkową zbieżność nazwisk.

Interstellar. Jessica Chastain

Gdybym miała wybrać jedną jedyną scenę, którą zapamiętam na pewno i dla której warto obejrzeć film Christophera Nolana, byłaby to scena w „zakrzywionej czasoprzestrzeni”. Pozornie sprawa jest przegrana. Cooper daje pierwszeństwo pannie Brand, sobie zostawiając ryzykowną wyprawę w czarną dziurę. Nie potrafię wyjaśnić „co i jak”, wiem tylko, że udaje mu się odnaleźć taki „punkt”, w którym idą w parze symultanizm i synchronia. Różne miejsca i chwile z różnych porządków czasowych zbiegają się, jakby wszystko działo się równocześnie i wszędzie. Wybraną przestrzenią okazuje się pokój z biblioteką, w którym dorastała Murph. Murph dziesięcioletnia i trzydziestoletnia zarazem. Cooper, który dopiero co pożegnał się z córką, i Cooper, który szepcze w kosmiczną przestrzeń zaklęcie: „Powstrzymaj go, Murph. Nie pozwól mu odejść”. Widzi siebie sprzed miesięcy lub sprzed lat (zależy którą miarą mierzyć) i wysyła sygnał do córki. I scena ta łączy i dopełnia wszystkie niedomówienia i antycypacje z prologu filmu. A jednocześnie umożliwia zwrot akcji i buduje koniec. Słowem: scena kulminacyjna. 

Jeśli rzucić na szalę to, co spodobało mi się bardzo i to, co budzi rezerwę, dzięki powyższej scenie przeważy szala pozytywna. Cóż, zapędziłam się w odsłonie treści, czego zazwyczaj się wystrzegam. Czy jednak ktoś, kto filmu nie widział, zrozumie coś z tej irracjonalnej odsłony? Nie sądzę. A jeśli komuś wydawałoby się inaczej, tym bardziej warto sprawdzić i sprostować omyłkę.

***

aneks
Interstellar zdobył kilka oscarowych nominacji (najlepsza scenografia, najlepsza muzyka oryginalna, najlepszy dźwięk i najlepszy montaż dźwięku) i zwyciężył w kategorii efekty specjalne.

angole

Ewa Winnicka, Angole, Wydawnictwo Czarne 2014

Jestem z tych, co nie przeczytali poprzedniej książki Ewy Winnickiej, choć dostała za nią nominacje do Gryfii (2011) i było o niej głośno. Mam za sobą lekturę świeżego tytułu. Obie książki wydało Wydawnictwo Czarne, włączając je tym samym do grona reportaży, na które na pewno warto rzucić okiem. A nawet oko zawiesić na dłużej, okiem swoim wczytać się uważnie, oko przetrzeć raz po raz ze zdumienia lub sobie okiem mrugnąć, gdy trafi się na coś bardzo znanego. Autorka przygląda się polskim emigrantom – tym dawniejszym, „rozbitkom z otoczenia Władysława Andersa” w Londyńczykach i tym najświeższym w Angolach. Bohaterowie Angoli to głównie trzydziesto- czterdziestolatkowie, ujawnieni z imienia (często z twarzy, bo dodano liczne fotografie) – ci, których bulwarowa prasa brytyjska nazywa „najeźdźcami” lub „kolonizatorami”, rodzynki z około dwumilionowej fali. 

Oczywiste pytanie: czy rozmowy ujęte w 34 rozdziały, eksponujące tyluż bohaterów, są dla milionowej rzeszy reprezentatywne? Zaplecze reporterki było rzecz jasna szersze, wspomina o trzystu interlokutorach, z których wybrała tych ciekawszych lub scalających w swej opowieści doświadczenia im podobnych. To wciąż nie milion. Ważniejsza obserwacja (poparta głosem Autorki): wcale nie chodzi o portret obiektywny, ani o publicystyczną syntezę. To studium różnych przypadków, zapis indywidualnych perypetii, obserwacji, rozczarowań lub spełnień. Przy czym decyzja, czy opowieść należy zaliczyć do ilustracji sukcesu czy porażki zależy od świadomości bohatera i od wyceny czytelnika. Reporterka zawiesza głos.

Kto ma oko, niechaj czyta. Dobrze też poprosić o pomoc ucho, bo zwierzenia podane są językiem rozmówców. Świetny pomysł! Jak najprościej, bez przeróbek, bez uogólnień i polerowania. Sposób mówienia jest przecież nieocenionym źródłem informacji. Odsłania mentalność i charakter, rejestruje wiele smaczków. Czasem uderzała mnie czyjaś pewność siebie, przeróżne mantry, potwierdzające, że jest ok. Jakby ów szklany sufit, dzielący Wyspiarzy od przyjezdnych, nie istniał. Nie wiem, czy istnieje (wielu zwierza się, że jednak tak). Gdy Roman opowiada, jak bardzo go akceptują i dodaje, że wrósł w ten świat, wiem, że to subiektywne. Mogę się zdystansować, bo „bycie meblem stąd” mnie nie przekonuje (Roman przywołuje komplement:„Jesteś częścią umeblowania, nie wracaj do Polski”). Mogę też to docenić. Bo przecież sukces zawsze jest subiektywny i być może najważniejsza jest gotowość, by tak właśnie na swoje życie spojrzeć. A gdy słyszę, jak Maciej opowiada o znienawidzonych Albańczykach, irytujących Pakistańczykach („ciapatych”) czy Hindusach, to nie tylko poznaję hierarchie społeczne, lecz i nadwerężoną godność, nieufność czy samotność.

Angole

Angole rozpoczynają się rewelacyjnie! To ponoć parafraza apeli zamieszczanych w bulwarowej prasie, w reakcji na doniesienia o kolejnych falach polskiej emigracji. I słuszna sugestia, że choć rozmówcami Winnickiej są Polacy, to bohaterami również tytułowi Anglicy i ich modus vivendi. I to, czy społeczeństwo angielskie wymusza na przyjezdnych uznanie swych imponderabiliów, czy też podlega transformacjom pod dyktando najeźdźców.

Ladies and Gentelmen. Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję. W XI wieku mieliśmy tu Wilhelma Zdobywcę. W 1066 roku rozegrała się bitwa pod Hastings, po której Normanowie zalali Brytanię.

Potem mieliśmy względny spokój, bo pięćdziesięciu tysięcy hugenotów przybyłych po 1670 roku i może stu tysięcy rosyjskich Żydów osiadłych w latach 1881 – 1914 nie warto nawet wspominać.

Owszem, XX wiek był dla nas wyzwaniem. Zaczęliśmy mieć tu Szkotów i Irlandczyków, ale właściwie byli oni tak wiele lat częścią Brytanii, że w większości wiedzieli, jak się zachowywać. Podobnie kolorowi przybysze z zakątków imperium. Wszyscy mogli się cieszyć naszym słynnym w świecie umiłowaniem swobód obywatelskich.

Nic się nie równa podobno dwóm milionom Polaków krążących w tę i we w tę po okolicach od 2004 roku, ozdobionych garstką Litwinów, Rosjan i Ukraińców. Podobno zarobiliśmy na nich dwadzieścia dwa miliardy funtów, podobno wypełnili szczelnie dziury na rynku pracy, ale za to na ulicach tradycyjnie porządnych miast Lancshire czy Lincolnshire trudno usłyszeć język angielski. Wpadniesz do rzeki, zawołasz „help!” i nie możesz mieć pewności, że ktoś cię zrozumie”.

 Mam swoje ulubione historie. Oli z Belfastu – o tym, jak żyje się w mieście podziałów, jak duże trzeba mieć wyczucie rzeczywistości, by nie wpakować się w absurd. Pół żartem: „Nie wejść w zielonej koszulce do klubu oranżystów”. Serio: balansować między katolikami i protestantami, republikanami i lojalistami, zwłaszcza w lipcu i w okolicach „muru pokoju”. 

Albo opowieść Miki, dziewczyny, która odniosła sukces, choć jak twierdzi: „W Polsce byłam duża rybą w małym stawie, tutaj jestem małą rybką w wielkim jeziorze”. Udało jej się w życiu zawodowym i osobistym, ma perspektywy. Może dlatego, że jak się już jest rybą, to się nie tonie? Podobało mi się w jej charakterze to, że nie pozbywała się inności, lecz wygrywała na swą korzyść. Wśród wycofanych, unikających mówienia wprost, szukających okrężnych dróg tubylców, umie nazywać „słonia”. Angol czeka, aż słoń sam zniknie, wystrzegając się bezpośredniości (Mika: „Widzę tu słonia w pokoju. Mamy kłopot”). 

Może najwięcej sympatii mam dla Adama, młodego chłopaka pracującego jako opiekun niepełnosprawnych (fizycznie lub intelektualnie). To nie jest bułka z masłem, najpewniej tylko etap życiowej drogi, ale sądząc po sposobie odnalezienia się w swej roli – etap szczęśliwy. „Moi podopieczni dali mi pogląd na to, kim jestem i czego w życiu oczekuję.  W skrócie: oczekuję zbyt wiele”. Rodzice w Polsce martwią się, że syn jest zmęczony, że doświadczenie trudne, a sami znają z autopsji odpowiedzialność za niepełnosprawnych, więc wiedzą. „Niech mi tata nie mówi, że ja się męczę. Kiedy rano przychodzę podać śniadanie lokatorom, Morgane, moja pani czterolatka, uśmiecha się radośnie i mówi: „Good morning, my prince. „Czterolatka” ma lat pięćdziesiąt.

Lekko zapada w pamięć historia Marcina, dowcipnego kierowcy z Manchasteru, który tłumaczy Angolom różnice kulturowe. I nieźle puentuje zabawne insynuacje, miedzy innymi tę o łabędziożercach. Doniesienie prasowe: „W naszej okolicy znikają te piękne białe ptaki. Mieszkańcy uważają, że zjadają je polscy imigranci. Czy to prawda, że łabędź z ziemniakami to polskie tradycyjne danie?”  Odpowiedź Marcina: „łabędzie smakują mi tylko z grilla, gotowane zupełnie nie” i dodaje, że to nic innego jak podążanie wzorem króla Henryka VIII, który łabędzie jadał.

Duże wrażenie robią na mnie ci, którzy są gotowi pomagać rodakom w potrzasku. Monika z Henley ogłosiła w internecie, że pomaga. Irracjonalne! Oczywiście, dzwonek za dzwonkiem, problem za problemem. Łatwo zgadnąć, że nadszedł czas, gdy trzeba było akcję zawiesić. Wyciągnęła z kłopotów 120 osób (!). „To było naprawdę wariackie posunięcie. Pewność siebie mnie zgubiła, można powiedzieć”. „Czy jeden człowiek może dokonać zbawienia? Myślę, że niestety nie, za co chciałabym serdecznie przeprosić”. Zostawia Winnickiej apel do Polaków, a diagnozuje on krótko-celnie sytuację wszystkich marzących o „ziemi obiecanej”, krainie lepszej niż miejsce i ludzie, otaczający nas tu i teraz. „Jeśli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej”. 

***

Tych, którzy mierzą się z trudnościami, są „jedną wypłatę [tygodniówkę!] od bezdomności”, odchorowują decyzję lub godzą się na cichą desperację jest naprawdę wielu. Jeden z bohaterów, o podziwu godnej umiejętności wyszukiwania niszy do działania, założył i z sukcesem prowadzi firmę pogrzebową. Między innymi dostarcza ciała zmarłych do Polski, jeśli taka jest wola rodziny. Twierdzi, że połowa jego „klientów” to samobójcy. Połowa tych, którzy do niego trafiają. Nie połowa emigrantów. Bo większość sobie lepiej-gorzej radzi. A czasem można uwierzyć, jeśli trafi się na optymistę, że bycie bezdomnym w Londynie też ma swoje dobre strony, bo tutaj całkiem łatwo kradnie się alkohol ze sklepów.

Różne są losy. Angole nie są zapewne wyważonym studium polskiej społeczności na Wyspie, ale nie są też książką stronniczą. Dają możliwość zdiagnozowania siebie. Przejrzenia się w historiach innych, obojętnie czy jest się jednym z emigrantów, czy planuje się być, czy też nosi się w sobie zastrzeżenie, że nigdy. Lektura książki Ewy Winnickiej dostarczyła mi wielu skrajnych rozpoznań. Trochę mnie przeraziła, bo wydobyła na jaw moją zachowawczość (nie, nie rzuciłabym się na głęboką wodę – a wielu ruszyło na Wyspy bez znajomości angielskiego i bez namiaru na pracę).

Może też uświadomiłam sobie, że nie jestem pewna, czy mam w sobie dość ambicji i woli walki, by grać o życie w obcym sobie świecie. A wydaje mi się, że wielu z tych, którzy wyjechali, taką wolę i energię w sobie odnalazło. Nawet jeśli zaczynali skromnie, mieli nadzieję, często zasadną, że urządzą się po swojemu. Choć w zawsze nie do końca swoim świecie. 

Wymieniłam swoje ulubione historie, pomijając te najbardziej wstrząsające. Bo dziwnie byłoby zostawić lajka tam, gdzie bohaterowie płacą wysoką cenę za swój wybór. Na przykład przy kuriozalnych opowieściach o Polakach oskarżonych o gwałt lub bicie dzieci. Restrykcyjne prawo brytyjskie bardzo serio podchodzi nawet do domniemanych podejrzeń (bohaterowie Winnickiej poznają piekło, choć są niewinni). Na przykład sytuacja Basi, sprzątającej w hotelach, która poszła na wojnę z pracodawcami, gdy zauważyła, że przy tej samej pensji, co miesiąc ma więcej obowiązków. Stała się na moment bohaterką medialną, o wiele dłużej będzie trwało jej wychodzenie z rozstroju nerwowego i depresji. Na przykład liczne codzienne tarapaty ludzi pracujących przy fabrycznej taśmie, którym się śni, że zamiast boczku pakują udka. Jest trochę tych przykładów.

aneks
Nominacja do Nagrody Nike 2014