nterstellar, reż. Christopher Nolan, USA & Wielka Brytania 2014
To jest film es-fi. Trzeba zacząć od założenia, że będzie ślepy prawił o kolorach. Nie zreferuję przecież zawiłości astrofizycznych, które bohaterom filmu wydają się jasne jak słońce, a mnie niekoniecznie. Nie jest to jednak wystarczający powód, by milczeć. Skoro widziałam.
Rok futurystyczny, nieokreślony. Ziemia w nie najlepszej kondycji. Wtajemniczeni znają diagnozę – nadchodzi zmierzch. Ludzkość nie przetrwa, bo to, co dziś dolegliwe, za moment stanie się zabójcze. Tu nie ma życia dla naszego gatunku. Ocaleniem jest eksploracja kosmosu i znalezienie w nim lepszej czasoprzestrzeni. Elitarna grupa naukowców uruchomiła projekt podróży międzyplanetarnej. Poszukuje śmiałków, pionierów wielkiej przeprowadzki. Od nich zależą losy ludzkości (idea), ale też – w skali mikro – przyszłość tych, których kochają, z którymi dzielą zagrożoną teraźniejszość (konkret). Między ideą a konkretem rozegra się mecz. Wcześniej czy później muszą się przecież zetrzeć priorytety i motywacje.
Jedni trafiają na pokład, bo chcą zdobyć sławę (Dr Mann), inni wierzą w sens poświęceń podjętych dla potomków (panna Brand), a główny bohater, Cooper (Matthew McConaughey) ryzykuje, bo chce ratować dzieci, nastoletniego syna i dziesięcioletnią Murph.
Akcja toczy się równolegle: na Ziemi, gdzie żyje się coraz trudniej i wciąż czeka na powrót śmiałków z misji, i w kosmosie, na planetach, w przestrzeni między nimi, a nawet w czarnej dziurze.
Ziemia to przede wszystkim dom Coopera – stojący na obrzeżach wśród kukurydzianych pól. Nieustannie uderzany podmuchami wiatru, gęstymi od piachu, który w kilka chwil przykrywa wszystko nalotem. Powietrze ciężkie, zwiastujące choroby, niedogrzane słońcem.
Kosmos to pejzaże niemal monochromatyczne. Niemal, bo biel komponuje się z szarością czy srebrem, trochę z czernią. Przestrzeń do zachłyśnięcia, po horyzont (jeśli to określenie ma w kosmosie rację bytu) wypełniona wodą, piętrzącą się raz po raz w monumentalne fale, albo górami przykrytymi śniegiem. Piękna, choć niebezpiecznie nierozpoznana i … bezlitośnie podcinająca mrzonki fantastów.
Gdyby porównać z Grawitacją (3D), efekt jest mniej spektakularny, nieco staroświecki nawet. Zamiast huśtawki w przestworzach, która bujała Clooneyem i Bullock do zawrotów głowy i dreszczy, mamy tu robota (ośmiornicę), który nastraja się na dowolny stopień poczucia humoru, łóżka hibernacyjne i monitory zapewne sprawnych urządzeń. Bardzo dobrze. Najwyraźniej Chrisopher Nolan z założenia nie ściga się z Alfonso Cuarónem.
Sceneria, w której rozgrywa się film, jest tym, co akceptuję bezsprzecznie. W wariancie ziemskim i kosmicznym. Zapada w pamięć, zostaje pod powiekami. I gdy po udanym seansie próbuję nazwać silne punkty Interstellara, przychodzi na myśl jako pierwsza. Zaraz po niej stawiam na przyjemność oglądania aktorów. Tu, niepokojąco szybko, lista walorów się załamuje, bo aktorzy nie bardzo mają co grać. Nie wiem, jak to ująć… Film sprawił mi przyjemność, nie doskwierał mi żaden brak w trakcie seansu, emocje były poruszone, polecam. A jednak uważam, że scenariusz jest z drugiej ligi. Już wyjaśniam (spojleruję).
Po pierwsze: klisze i oparcie akcji na jednym tricku. Klisze narzuca gatunek, muszą być. Skoro podróż kosmiczna, to naukowy sztafaż, idea ratowania ludzkości, wizje kosmicznego świata. Dorzucamy: samotność, tęsknotę, rywalizację, rozczarowania i pułapkę. Trick budujący przygodę wiąże się z rozbieżnością rytmu czasu. Są w kosmosie takie rewiry, które zakłócają ziemskie pomiary. Godzina staje się dekadą. Lata – jedną chwilką. Pozostawieni na Ziemi bliscy starzeją się i umierają, uczestnicy wyprawy doświadczają minimalnych przesunięć, są wciąż w tym samym przedziale, z którego wystartowali. To jest szalenie poruszające, ale jeśli sprowadzić cały koncept do ilustracji bólu mijania się w czasie, to trochę mało.
Po drugie. Nolan wybrał aktorów, którzy unieśliby niejedno, a pozostają jednowymiarowi. Matthew McConaughey w kilkuminutowym występie w Wilku z Wall Street zagrał jak orkiestra, w filmie Witaj w Klubie był dyrygentem niemal każdej sceny. W Iterstellarze jest amerykańskim ojcem, tubą wartości rodzinnych i … na szczęście: sympatycznym facetem, którego miło oglądać.
Jessica Chastain, grająca dorosłą córkę Coopera, kochającą go, lecz zranioną opuszczeniem, ma potencjalnie ciekawą rolę. Ale brakuje scen, w których ta złożoność mogłaby wybrzmieć. Murph mówi do maszyny przesyłającej nagranie w kosmos, nie wie, czy jej słowa docierają do ojca. Jest w tym nieuwolniona potencja. Rozkręca się w scenach, gdy zawierza przeczuciom, wraca do swego pokoju w rodzinnym domu i słucha intuicji. Niedużo. Ale i tak o niebo więcej niż to, co ma do zagrania Anne Hathaway. Jest jedną z uczestniczek wyprawy, więc ma za sobą coś, co ją do tego pchnęło, w co wierzy i z utratą czego musi się pogodzić. W ogóle do mnie nie dociera. Może nałożyły się na siebie dwa czynniki: umiejętności aktorskie i materiał scenariuszowy. Drugi czynnik zadziałał na pewno. Rola Matta Damona to klasyczny czarny charakter, bez przełamań. Michael Caine gra rozważnego naukowca, któremu dana jest podszewka charakteru, ale to postać drugiego planu i nie nadrobi braku wymiarów na planie pierwszym.
Po trzecie: zakończenie. Tu mogę się mylić, bo moja znajomość filmów science-fiction jest niewielka. Domyślam się, że zamknięty finał nie jest rzadkością. Interstellar wybrzmiewa „po amerykańsku”, doprowadza wątki do rozwiązań, epilogiem dopisuje pomyślny koniec. Ok, ale gdybym nie wiedziała, że Christopher Nolan nakręcił wcześniej Memento, to uznałabym to za przypadkową zbieżność nazwisk.
Gdybym miała wybrać jedną jedyną scenę, którą zapamiętam na pewno i dla której warto obejrzeć film Christophera Nolana, byłaby to scena w „zakrzywionej czasoprzestrzeni”. Pozornie sprawa jest przegrana. Cooper daje pierwszeństwo pannie Brand, sobie zostawiając ryzykowną wyprawę w czarną dziurę. Nie potrafię wyjaśnić „co i jak”, wiem tylko, że udaje mu się odnaleźć taki „punkt”, w którym idą w parze symultanizm i synchronia. Różne miejsca i chwile z różnych porządków czasowych zbiegają się, jakby wszystko działo się równocześnie i wszędzie. Wybraną przestrzenią okazuje się pokój z biblioteką, w którym dorastała Murph. Murph dziesięcioletnia i trzydziestoletnia zarazem. Cooper, który dopiero co pożegnał się z córką, i Cooper, który szepcze w kosmiczną przestrzeń zaklęcie: „Powstrzymaj go, Murph. Nie pozwól mu odejść”. Widzi siebie sprzed miesięcy lub sprzed lat (zależy którą miarą mierzyć) i wysyła sygnał do córki. I scena ta łączy i dopełnia wszystkie niedomówienia i antycypacje z prologu filmu. A jednocześnie umożliwia zwrot akcji i buduje koniec. Słowem: scena kulminacyjna.
Jeśli rzucić na szalę to, co spodobało mi się bardzo i to, co budzi rezerwę, dzięki powyższej scenie przeważy szala pozytywna. Cóż, zapędziłam się w odsłonie treści, czego zazwyczaj się wystrzegam. Czy jednak ktoś, kto filmu nie widział, zrozumie coś z tej irracjonalnej odsłony? Nie sądzę. A jeśli komuś wydawałoby się inaczej, tym bardziej warto sprawdzić i sprostować omyłkę.
***
aneks
Interstellar zdobył kilka oscarowych nominacji (najlepsza scenografia, najlepsza muzyka oryginalna, najlepszy dźwięk i najlepszy montaż dźwięku) i zwyciężył w kategorii efekty specjalne.
Pewnie w ogóle nie zwróciłabym na ten film uwagi, ale mój M. – astronom z wykształcenia – mnie zaciągnął. Nie żałuję. Robi wrażenie, chociaż mnie zakończenie też zgrzytało. Był moment, kiedy wydawało się już, że to będzie taki wstrząsający obraz z nihilistycznym przesłaniem, zbyt jesteśmy krótkowzroczni żeby przetrwać, za bardzo „dziś” przesłania nam „jutro”, egoizm nie pozwala na poświęcenie, ale potem ten nagły zwrot (że wewnątrz czarnej dziury – niech będzie, w końcu nikt nie wie co jest w środku, ale prawdziwą zagadką pozostaje dla mnie jakim cudem się z niej wydostał…) i wszystko diabli wzięli.
Ren, nie zrozumiałam tylko, co miałaś na myśli pisząc „To jest szalenie poruszające, ale jeśli sprowadzić cały koncept do ilustracji bólu mijania się w czasie, to trochę mało”. Czego więcej byś oczekiwała?
Pozdrawiam i ściskam ciepło (bo zimno już się ciśnie do domu)!
Naio,
ciśnie się chłód jesienny, prawda. Ciepełko mile „widziane”. :)
Co mam na myśli, że mijanie to mało? Jako temat to bardzo dużo. Ale ta myśl działa silniej jako samograj niż aranżacją scen. Wzruszam się, gdy widzę płaczącego Coopera, oglądającego dorastające dzieci. Wyobrażam sobie, że może jest mu żal, że go przy nich nie było, że przecież dla nich wyruszył w kosmos a nie ocali ich etc. I potem, gdy Ellen Burstyn umiera, a Matthew McConaughey jest od niej młodszy etc… Rany, wzruszam się tym, co podpowiada moja wyobraźnia. Gdy z perspektywy próbuję odnaleźć sceny, w których się te emocje czy refleksje wyrażają, to nie znajduję. Albo rozpoznaję namiastki.
Nie powiem, jak to powinno być zrobione, bo gdybym uznała, że wiem więcej niż Nolan, to nie byłabym tamaryszkiem. Brakuje mi scen, do których mogłabym wracać pamięcią. Może rozstanie z dziesięcioletnią Murph. Może spacer po planecie Dr Manna. Brakuje mi ekwiwalentów tego, co potencjalnie rodzi się w wyobraźni widza.
Towarzystwo astronoma to rzeczywiście idealne wsparcie. :)
Pozdrawiam!
Ach, jak tak to rozumiem. Może rzeczywiście zabrakło scen, które by podkreślały ten fenomen i związane z nim emocje. Zastanawiałam się też nad tym facetem, który został na statku i czekał na nich te dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat kosmicznej samotności, bez pewności, że wrócą, z narastającymi wątpliwościami, czy wszystkie lata siedzenia tam mają w ogóle sens.
A astronom przydał się, choćby żeby stwierdzić, że cały ten film nie był pełen naukowych nonsensów, jak mi się wydawało zaraz po seansie. Właściwie wszystko oprócz wydostania się z czarnej dziury miało sens, zdjęcia powstały na podstawie autentycznych symulacji, w międzygalaktycznych wycieczkach i zabawach z czasem nie było żadnej blagi. Nauka jest niesamowita!
Ja bym nie siedziała tylu lat na posterunku. I nie wsiadłabym do kosmicznego statku – nawet dla oglądu, w obawie, że mógłby wystartować. Wszystko tylko nie kosmos! A niech tam, zgodzę się na starzenie. Komu ta zahibernowana młodość wyszła na zdrowie? Niesamowite, że za tym stoi nauka. Czasem aż człowieka dreszcze przejdą, ile niesamowitości kryje się w książce o fizyce. Może więcej niż w baśniach. ;)
Dla mnie „Interstellar” to film, który wzbudza mieszane odczucia jako dzieło filmowe, ale jako materiał do refleksji różnorakich sprawdza się nie gorzej niż niejedno arcydzieło. Od czasu, gdy Nolan zabrał się za „Batmany” (świetnie zresztą przez niego zdekonstruowane i odświeżone) traktuję go już jako reżysera hollywoodzkiego z całym pakietem konsekwencji tego faktu, ale że dobre rzemiosło hollywoodzkie lubię bardzo, to nie zakłóca to postrzegania przeze mnie Nolana jako twórcy niezmiennie interesującego. „Interstellar” moim zdaniem przede wszystkim cierpi jednak z powodu długości i faktu, iż Nolan nie mógł się chyba zdecydować jak film zakończyć i podjął decyzję najgorszą z możliwych, a mianowicie „upchnął” w pokazywanej historii co najmniej kilka, następujących po sobie, zakończeń. Jak dla mnie film mógłby się skończyć na etapie podróży do czarnej dziury (chętnie zresztą posłuchałbym fizyka analizującego ten fragment filmu…), a już na pewno w scenie, którą i Ty opisujesz ja kulminacyjną. Niestety, jak oboje wiemy, po tej scenie nie widzimy napisów końcowych, tylko jeszcze jedną (i chyba najgorszą i najpłytszą, a zastrzegam, że z reguły hollywoodzkie happy-endy mnie nie rażą, więc domyślam się co może czuć widz nieufny wobec takich klisz) wersję domknięcia opowieści.
Z jakimi przemyśleniami pozostawia mnie więc przede wszystkim „Interstellar”?
Po pierwsze, wątek strachu. W filmie rozgrywany jest on na kilku poziomach: strach o bliskich (tych co na Ziemi i tych, co w dalekich przestrzeniach Kosmosu), strach ludzkości przed rychłą zagładą całego gatunku, strach o siebie w zamkniętej puszce krążącej po wszechświecie… To dla mnie chyba najciekawszy wymiar „Interstellar”, a jednocześnie świetnie wpisujący się w to, co w ostatnich latach działo się w kinie S-F. Pamiętam, że w „Grawitacji” też było to pokazane w sposób poruszający – ten strach, który udzielał się mi jako widzowi, gdy bohaterów nie dzieliło od bezkresnej przestrzeni nic poza kosmicznym skafandrem. A także strach przed ostateczną samotnością, która dotknąć może człowieka właśnie dopiero wtedy, gdy opuści Ziemię. Jeszcze lepiej i mocniej pokazał to Duncan Jones w „Moon”, który jest dla mnie najbardziej depresyjnym – a tym samym bardzo dobrym ;) – filmem S-F ostatnich lat. To ciekawe, że w epoce największego rozkwitu tego rodzaju kina czyli w latach 60-tych i 70-tych XX-go wieku kosmos budził lęk głównie ze względu na potencjalne zamieszkanie go przez jakieś nieprzyjazne istoty. Dziś źródła lęku w kinie S-F kojarzę natomiast przede wszystkim z bezkresem, bezradnością wobec ogromu Kosmosu, samotnością, opuszczeniem, ludzką porażką.
Po drugie, napięcie pomiędzy pierwiastkiem futurystycznym i retro. Uosabiają to choćby roboty o których i Ty wspominasz w swym tekście. Z jednej strony są niesamowicie zaawansowane technologicznie, biorąc pod uwagę zadania im przydzielone. Z drugiej jednak, przyznać trzeba, że nie wyglądają jak szczególnie innowacyjne wynalazki. Jawią się wręcz jako twory z demobilu, jakiegoś muzeum robotów z XX-go wieku. Szczególnie uderzająca była dla mnie scena, gdy robot swoimi kanciastymi kończynami (?) chwyta za drążek i próbuje sterować pojazdem kosmicznym. Zachowuje się bardziej jak człowiek niż maszyna, która wszelkie czynności wykonuje nie sposób zmaterializowany i fizyczny, ale poprzez uruchamianie zero-jedynkowych ciągów. Zresztą także scena kulminacyjna to futuryzm naukowy i dotykanie niemożliwego (biorąc pod uwagę obecny rozwój nauki) przy jednoczesnym (i bardzo symbolicznym) zakorzenieniu w przeszłości (książki, biblioteka…). Nieuchronnie budzi to skojarzenia z najdoskonalszą emanacją „retro – S-F”, czyli „2001: Odyseją Kosmiczną” Kubricka. Mam zresztą taką prywatną hipotezę, że Nolan oddaje hołd Kubrickowi poprzez kształt wspomnianych robotów, które wyglądają dziwacznie, ale i bardzo podobnie do tajemniczego obelisku z przywołanego przeze mnie filmu.
Po trzecie wreszcie, muzyka. Słuchając jej w filmie byłem niemalże pewien, że to kolejna fantastyczna ścieżka dźwiękowa autorstwa Islandczyka Johanna Johannssona, dla którego nie byłby to debiut w Hollywood. Za to skojarzenie przede wszystkim odpowiadają pięknie wprowadzone pompatyczne brzmienia organowe. Jakież było moje zdziwienie, gdy napisy końcowe ujawniły nazwisko Hansa Zimmera. Ten hollywoodzki rzemieślnik bardzo pozytywnie mnie zaskoczył tym, jak świetnie oddał ducha filmu, zwinnie balansując pomiędzy pompą, sentymentalizmem i muzycznym wycofaniem (wtedy, gdy trzeba).
O, Wspólniku, jak zwykle pięknie dopełniasz to, co ja tylko zarysowałam. I ulegając Twojej sugestii, utwierdzam się w tym, że zakończenie mogłoby być świetne, gdyby nastąpiło wcześniej. Epilog jest jak wachlarz gaf. Córka staruszka z wianuszkiem wnucząt i 200-procentowym spełnieniem. Powrót do panny Brand… etc. Jeszcze mocniejsze się wydają usterki scenariuszowe. Bo nie wytknęłam, ale przecież zdarza się nie raz, nie dwa, że nie wiadomo, czym wyjaśnić niektóre posunięcia. Happy end uznałam za wyznacznik gatunku. Pewnie dlatego, że nie znam depresyjnego „Moon”. ;)
1) Efekt retro-futuro to świetna sprawa! No tak, biblioteka to kwintesencja staroświeckości. I ukłon w stronę Kubricka. Za to powinnam dać Nolanowi nadprogramowe punkty. „Odyseję…” obejrzę na dniach. Bo wracam tej jesieni do Kubricka i ten tytuł został jako ostatni z zaplanowanych. Ciekawe, chyba rzeczywiście to przemyślana strategia, by ograć temat kosmiczny stylem retro. Roboty są przywołane ironicznie. Pamiętasz tę cenę, gdy Ośmiornica ratuje pannę Brand? Oplata ją swoimi mackami, efekt raczej komiczny. Cooper też z przymrużeniem oka przekomarza się z maszyną, żartując z jej zmysłu humoru.
2) Lęk przed samotnością w kosmosie… To chyba dodaje mocy postaci Manna, który motywowany strachem łamie się, byle oddalić ostateczność samotności. To jest u Nolana, ale nie tak intensywne jak w „Grawitacji”. Jak mówisz: kosmos tuż za granicą skafandra.
3) Chyba zgadzamy się również w tym, że potencjalnie u Nolana jest więcej niż rzeczywiście jest. ;) Jakiś nadbagaż zasygnalizowanych tematów, refleksji czy emocji, które rodzą się w widzu, a przecież nie zostały wprowadzone w żadnej konkretnej scenie. I nie mówię tu o dosłowności. Uniknięcie łopatologii byłoby wartością. McConaughey – poza sceną w odnalezionej w kosmosie bibliotece – nie ma do zagrania zbyt wiele. I trochę za często mówi jak rodzic. Chodzi mi o te kwestie (oczywiście, głęboko słuszne, w tym szkopuł), kiedy zaczyna wyjaśniać… Np. „Gdy się jest rodzicem, nie ma nic ważniejszego od poczucia bezpieczeństwa danego dzieciom”. Coś w tym stylu. Czyli – cały czas ogrywa to, co jest jasne już po kilku wstępnych scenach.
4) Muzyka trafiona. Nolan lojalnie zaprosił po raz kolejny Zimmera. Jeszcze jeden punkt dla tradycji. ;)
5) Ha, ha :)) Trudno się nie zgodzić, choć brzmi tendencyjnie: „najbardziej depresyjnym – a tym samym bardzo dobrym”.
Gdy przeczytałem Twoją uwagę o komunałach wygłaszanych przez Pana Ojca – i pełna zgoda, że to przyciężkawa łopatologia (już nawet amerykańska flaga powiewająca na obcej planecie jest chyba mniej patetyczna) – to przypomniałem sobie jeszcze jedną swoją pofilmową refleksję. Na temat miłości. Jest ona w filmie rozgrywana przede wszystkim w wariancie rodzicielskim, ale przyznajmy, że nie tylko w kontekście głównego bohatera i jego dzieci (a i w tym przypadku jest ona podejmowana dwukierunkowo, najpierw kluczowa jest miłość do dzieci, później na pierwszy plan wysuwają się dylematy dzieci i wyzwanie jakim jest kochanie rodziców, gdy przestaje się być dzieckiem i zaczyna się tych rodziców postrzegać coraz bardziej niejednoznacznie). Są jeszcze przecież skomplikowane relacje pomiędzy postaciami granymi przez Anne Hathaway oraz Michaela Caine’a oraz wybory przed jakimi staje syn Coopera, który w imię miłości do swojego dziecka powinien po prostu brać nogi za pas i uciekać z rodzinnej farmy, a jednak nie jest to dla niego takie oczywiste. No i wreszcie, już zupełnie nierodzicielski wariant miłości, czyli Anne Hathaway i naukowiec, którego zresztą w filmie w ogóle nie widzimy.
Ostatecznie można by powiedzieć, że wymowę filmu dałoby się streścić w stwierdzeniu, że „Miłość wszystko zwycięży” (nawet czarne dziury i zakręty czasoprzestrzeni). Co brzmi oczywiście trywialnie, ale i nieco dziwnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że to jednak kino S-F, a nie komedia romantyczna, gdzie taka konkluzja nie musi od razu razić, bo jest wpisana w czytelną konwencję. Niemniej jednak u Nolana jest to nieco bardziej frapujące. Z jednej strony jest napięcie i niezgoda, by w sprawach ważnych i złożonych bardziej wierzyć nauce niż uczuciom, by zawsze obiektywizm był cnotą, a subiektywizm – słabością. Oczywiście „wzbogacenie” tego napięcia przez ufologiczną metafizykę podsuwaną nam przez postać Hathaway troszkę razi, ale jestem skłonny wybaczyć ;) Z drugiej strony, pojawia się taki już mocno socjobiologiczny wątek miłości jako produktu ewolucyjnego, który pozwala nam przetrwać i choćby dlatego, gdy nasze życie okazuje się być bezpośrednio zagrożone, to mamy w umysłach obrazy dzieci, które mają nas zmotywować, by jeszcze o to życie zawalczyć. A skoro tak, to zaufanie emocjom i uczuciom staje się nie ucieczką od racjonalności, ale wręcz tej racjonalności emanacją. Taka zagwozdka ;)
Nooo, to się nazywa piruet! Miłość jako argument racjonalny.;) Brzmi przekonująco.:)
Rzeczywiście, Interstellar jest chyba właśnie o tym. Z tym że dobrze rozegrane są tylko relacje między dziećmi i rodzicami. A i tu pozwoliłabym Jessice Chastain na więcej. Bo zobacz co wyprawia Hathaway (albo scenarzysta odpowiedzialny za jej rolę). „Ufologiczna metafizyka” pozostaje słowną deklaracją. Jak tu uwierzyć w jej miłość do Edmundsa (?), może to prawda, a może urojenie. Film mógłby wzmocnić słowa obrazem. Raczej zastąpić wypowiedź, która to widzowi objaśnia, czymś, co pozwala w to uwierzyć lub przeczuć. Papierowy motyw.
Ale scena wyboru między „obiektywnym” a „subiektywnym” jest dobra. I potwierdza Twoją interpretację, że subiektywne okazuje się racjonalniejsze niż sprowadzająca nas na manowce logika.
Swoją drogą: więź Coopera z Murph jest dużo silniejsza niż więź z synem. To nie zarzut.
Może Nolan wziął na barki zbyt wiele. I kosmos gwiezdny, międzyplanetarny, i kosmos relacji międzyludzkich. Nie wszystko dało się wysondować w jednym obrazie. Ale lepiej, że te tematy współbrzmią, bez tej symbiozy oglądalibyśmy twór po amputacji. I wrócę jeszcze do tego, co często podkreślasz, że warto pamiętać o konwencji. Film science-fiction ma trochę nie po drodze z psychologiczną ekwilibrystyką. Dlatego i ja jestem skłonna wiele wybaczyć. A nawet poczuć zadowolenie z tego, co jest.;)
Lubię filmy SF. Myślę, że coraz trudniej będzie je robić, bo jakie jeszcze człowiek może wymyślić efekty, które mogą pokazać przyszłość, nie mając pojęcia, jak będzie wyglądała? Jak będą wyglądały statki kosmiczne, ubiory, fryzury (czy jeszcze ludzkość będzie miała włosy?), broń itd? Przypomnę, że na przestrzeni lat żaden pisarz SF nie miał wizji „wynalezienia” telefonu komórkowego i wszystkiego, co z nim związane: notatki osobiste, lista znajomych, internet, płatności itd. Dlatego, jeżeli ktoś spodziewa się filmu w stylu Gwiezdnych wojen, to pewnie się rozczaruje. A ja po obejrzeniu filmu muszę przyznać, że ta siermiężność techniczna jest chyba jednym z jego atutów. Jest też kilka fajnych ujęć, które z chęcią zobaczyłbym w 3D – fala na oceanie, biblioteka, tunel, w ogóle kosmos.
Innym atutem Interstellara może być to, że na film mogą spokojnie iść ludzie nie przepadający za SF. Fabuła jest, momenty wzruszenia są, momenty śmieszne są.
Proszę tylko nie pić dużo coli, bo film długi i proszę pójść wyspanym, żeby w kulminacyjnej scenie nie usłyszeć z tylnego rzędu chrrrrrrrrrrr,,,,,,,,,,,,,,prrrrrrrrrrr,,,,,,,,
PS. ten monolit na dwóch nogach to ośmiornica? hm… picassowska ;)
Ojtam, a co to pomoże, że się przyjdzie wypoczętym, skoro chrapie kto inny? ;)
Ośmiorniczka kanciasta, bez krągłości, ale z odnóżami. Picassowska ;)
A ja myślę, że nie ma ograniczeń. Zawsze da się wymyślić jakąś przyszłość. Inną wizualnie, przekraczającą kolejne granice, niekoniecznie doskonalszą. Zawsze przecież są dwie drogi (i mnóstwo rozgałęzień): utopia i dystopia. Nie upatruję w tych możliwościach szczególnej nadziei, bo jednak za es-fi nie przepadam.
I tu się zgodzę, że swoista siermiężność czy retro nowoczesność dają szansę takim jak ja. Nie to, bym nie lubiła popisu możliwości technicznych. Może sobie być, nawet w 3D. :) Ale żeby coś jeszcze na dokładkę. Za ten balans punkt dla Nolana.
Najlepiej bez coli, bez popcornu i innych tego typu. Przed seansem: kolacyjka. :)
Tamaryszku – ja z innej beczki. Ponieważ Archipelag zniknął ze witryny internetowej, mnie poginęły zapisane gdzieś numery, to mam pytanie – czy Ty masz możliwość je jakoś udostępnić?
Prześlę.
Pozdrawiam :)
O, życie jest cudowne!!!!!
Podaj blogowego maila: brulionkulturalny@gmail.com
Pozdrawiam,
Kasia