Wolny strzelec (Nightcrawler), reż. Dan Gilroy, USA 2014
…z rozmyślań przy makijażu…
Od trzech tygodni noszę się z potrzebą zarekomendowania Wolnego strzelca, a tu roboty co niemiara, noce zarwane, weekendy pracowite, sił tylko tyle o ile. W pamięci dziura i wolniutko uciekają z niej szczegóły. Czy zdążę ująć wrażenia, zanim wszystkie ulecą? Dylemat hamletyczny: skoro czasu brak, to pisać czy nie pisać? No, ba! Przecież ja nie dlatego piszę, że mam czas. Odwrotnie: nie mam go, więc dyscyplinuję się dodatkowym przedsięwzięciem. Czyli: pisać! Właśnie dlatego, że wszystko jest na przekór.
Straciłam świeżość pamięci, zyskałam kontekst (Eli, Eli Tochmana i wywiad z Jakiem Gyllenhaalem). Przede wszystkim: film Gilroya (debiut reżyserski, doświadczenie scenarzysty) jest thrillerem. Tym, co testuje jakość jest więc napięcie, niepokój i tempo. Wszystko w odpowiednich dawkach i w punkt.
Oto Lou Bloom, bezrobotny freak, ulepiony z jakichś półproduktów i nieustannie doskonalący swój wizerunek. W jednej z pierwszych scen kradnie złom, próbuje sprzedać na złomowisku, a odprawiony z kwitkiem oferuje się jako współpracownik. Elokwentny, ale mówi zapożyczonym językiem. To dopiero preludium, lecz jest w nim wszystko, co najistotniejsze. Lou chce odnieść sukces, z nizin wyskoczyć ku szczytom, zrealizować marzenie o samorealizacji, być w czymś najlepszy. To pragnienie nie wynika z żadnej konkretnej pasji. Lou nasłuchał się instruktaży lub czytał poradniki. Aż kipi od konstruktywnych frazesów. Jest głodny. Zapoluje na dużą porcję. W pierwszych scenach nieporadny, wyrasta na self-made mana w kreacji bez szwów. To przeraża.
Zwłaszcza dlatego, że Lou – przypadkowy świadek nocnych łowów paparazzi – odnajdzie swoją misję w podglądactwie. Zacznie robić zdjęcia i kręcić filmy, które karmią przeżarte, ale głodne sensacji społeczeństwo. Lou jest rzemieślnikiem, nie wizjonerem. To facet, który umie wykreować siebie, będąc głuchym na głos wewnętrzny i mając słuch absolutny na każdy szmer zapotrzebowania ze strony świata. Media płacą, Lou dostarcza.
Oczywistości: Lou robi zdjęcia z wypadków, z miejsca zbrodni, z niedostępnych zwykłym ludziom intymnych tajemnic. Inna sprawa, że takich sytuacji jest coraz mniej, bo podobnie szybkich Billów jest zatrzęsienie. Armia chętnych łamie każde tabu. Liczy się jeszcze prędkość, ostrość kadru i bliskość. W myśl zasady: „Jeśli Twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dostatecznie blisko.” – (Robert Capa). Lub jak w Wolnym strzelcu sam Lou Bloom objaśnia asystentowi naturę pożądanych zdjęć: „Wyobraź sobie krzyczącą kobietę biegnącą z poderżniętym gardłem”. Kto kim steruje? Czy media żądające sensacji, by podnieść słupki oglądalności, czy hieny pokroju Lou uczące dziennikarzy przekraczać ograniczenia etyki. I jest też strona biernych oglądaczy, tylko pozornie wolna od garbu. Ale te kwestie nie są przecież nowe. Zasługą filmu jest ich zgrabne zaserwowanie.
To, co najlepsze, to Lou – w ciele wychudzonego, przemienionego, obsesyjnie skupionego na robocie Jake`a Gyllenhaala. Świetna kreacja. Gdy odniósłszy sukces rozwija swą firmę i zatrudnia sobie podobnych, wygłasza przykazanie, które zostało mi w głowie. „Nigdy nie proszę o coś, czego sam bym nie zrobił”. Brzmi jak rzetelny instruktaż dobrego rzemiosła. I tylko szczegół zgrzyta: Lou może zrobić naprawdę wszystko, więcej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Co tu robi kojot? Kojot jest inspiracją. Podobno (czy naprawdę?) kojotów w Los Angeles niemało. I Gyllenhaal umyślił, by do nich się upodobnić. Bo jest w kojotach niezależność, skrytość, nerw i głód. Nienasycenie. Ok.
„Widuje się je w najmniej spodziewanych momentach, jak przemykają po ulicy, niczym cienie. Ich technika polowania polega na żerowaniu na słabszych. To wszystko pasowało do tej postaci, więc pozostało mi popracować nad tym, żeby dopasować stan ciała do stanu umysłu… Podczas zdjęć niemal codziennie biegałem z domu na plan, który był oddalony o nawet 25 kilometrów. Musiałem biegać przynajmniej 15 km dziennie, najchętniej zapuszczałem się w okolice, gdzie mieszkają kojoty, tam czułem się jak wśród swoich”. (Wywiad dla „GW”)
Co na to kojot? Może któryś zechce upodobnić się do Gyllenhaala?
aneks
Wolny strzelec zdobył jedną (tylko!) nominację do Oscara – w kategorii scenariusz oryginalny, ale rywalizację wygrał Birdman.
O nie, żadnego straszenia się, żadnego wychudzania się by dopasować… stan ciała ?
Dlaczego nie? Ten kojot Cię przestraszył. A gdyby tak dopasować się do sarenki, gazeli czy gnu? Insza inszość. Bo świnka morska w grę nie wchodzi. Ni chu chu, żeby się wcielać w świnkę.
Kojot trafiony. Dla Jake`a G.
mysle ze to kojot to taka amerykanska hiena
Hiena – cmentarna czy prasowa – to już zużyte słowo. Choć nabrzmiałe. A kojot ma w sobie zwinność kojocią. No ale pewnie to jest syjamskie rodzeństwo (ona i on).
Nie sądzisz, że komentarz Gyllenhaala (którego bardzo lubię) jest arcyamerykański? Ta dosłowność. Bieganie z kojotami. Mogłabym sobie z tego żarty stroić. Ale efekt jest, więc chapeau bas! Może się powinnam rozejrzeć, gdzie biegają gazele. Żeby dopasować kształt ciała do stanu umysłu. :)
Pozdrawiam serdecznie!
mialam skojarzenie glównie zoologiczne – naturalna rzecza hieny wystepuja w afryce, zas kojoty w ameryce pólnocnej. ale z ta gazela zabilas mi cwieka – nie sadzilam. ze zawedrowaly juz do PL. no, no ;-)