Zjazd absolwentów, reż. Anna Odell, Szwecja 2013;
T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee (2-11.01.2015)
Stojąca na pierwszym planie (plakat obok) aktorka i reżyserka, Anna Odell sprawia wrażenie osoby myślącej obsesyjnie. Nie po zdjęciu tak sądzę, a po filmie. To ma swoje konsekwencje. Na przykład takie, że coś, co ona uznaje za prawdę i co próbuje udowodnić, może być odbierane jako wątpliwa hipoteza, w najlepszym razie opcja jedna z wielu. Zamiast więc śledzić jej misternie (zawile?) przeprowadzaną demaskację grzechów bliźnich, korci, by przyjrzeć się, kim jest ona sama.
Geneza filmu: 20 lat po ukończeniu szkoły „podstawowej” organizowane jest spotkanie klasowe, na które Anna Odell nie została zaproszona. Raczej nie przez przypadek. Jest coraz bardziej znana w artystycznym świecie, ale ma za sobą lata trudnej młodości, gdy walczyła o akceptację, nie wierząc w siebie i bojąc się otoczenia. Nie zaproszono jej. Tak mało znaczyła, że jej obecność niczego by nie wniosła? Czy właśnie wniosłaby coś drażniącego jak niewidoczny, lecz uciążliwy włos w gardle? Zjazd absolwentów jest odpowiedzią reżyserki na dotkliwe dla niej pominięcie. Gdybym uwierzyła w ten film, powiedziałaby, że jest próbą zrozumienia. Tyle tu jednak ekshibicjonizmu i tendencji, że adekwatniej brzmi: próba rewanżu.
To film-eksperyment. Dwuczłonowy. Część pierwsza to fabularna opowieść o zjeździe, w którym Anna uczestniczy. Domniemana rekonstrukcja możliwych zdarzeń i interakcji. Kluczem jest ten tryb przypuszczający, o którym, oglądając, jeszcze nie wiemy.
Spotkanie po dwudziestu latach. Impreza sentymentalna podszyta sztucznością. Chyba trudno zachować tu naturalność. Polegałaby ona na wyważonym balansie między sobą dawnym a obecnym, między tym, co pamiętamy i tym, co pamiętają inni. To taka gra kilkudziesięciu zadziwiająco różnych zapisów przeszłości, którą scala jakiś wspólny mianownik. „Byliśmy razem przez dziewięć lat”. I teraz też jesteśmy jak muszkieterowie. „Wspólnie mierzyliśmy się z przeszkodami” – w tej roli dobrze sprawdzi się znienawidzony belfer, jakaś upierdliwa szkolna zasada i pomniejsze, wspólne wszystkim problemy wieku dorastania. „Ten czas nas ukształtował”. Potrzebne są wspomnienia zdarzeń, które wszyscy uznają za formujące – szkolna wycieczka lub impreza, jakieś nieszczęście lub fart, którego razem się doświadczyło. Na tym to polega, po to przychodzi się na seans spirytystyczny. Im więcej sentymentalnego sosu, tym lepiej.
Podczas wywoływania duchów-mitów, ktoś stawia veto. Czarna owca, odszczepieniec, dywersant… wróg. Anna zabiera głos i rozbija iluzje. Mówi o swoim poniżeniu i odtrąceniu, o perfidnych żartach i napaściach, o ignorowaniu lub dokuczaniu. O latach, gdy sama o sobie myślała jak o kimś nic niewartym. „Teraz mogę i chcę powiedzieć to, czego wtedy nie potrafiłam”.
I tutaj są dwie sprawy: jedna to emocjonalne problemy i poranienia Anny. Ta potrzeba wiwisekcji świadczy, że trauma wciąż trwa. Druga to reakcja klasy złapanej w potrzask. Ludzie mówią: byliśmy wtedy dziećmi, nie sądziłam, że tak to odbierasz, przestań, to nie jest właściwy moment. Stężenie irytacji narasta. Aż wszyscy przypomną sobie, dlaczego nie cierpieli tej wkurzająco osobnej, drażniącej persony i na nowo poczują nienawiść (co delikatniejsi może tylko gęstą niechęć).
Część druga Zjazdu absolwentów zaczyna się od wyjaśnienia: to był tylko film. Domniemanie. Przekroczenie granic, przed którym powstrzymuje świadomość niestosowności. Ale reżyserka nadal hula w najlepsze z manipulacją. Zobaczymy, jak każdy z osobna przyjmie zaproszenie Anny na projekcję filmu. Wielu odmawia. Ktoś przychodzi i dziwi się, nie rozpoznaje siebie w aktorskiej kreacji lub czuje się ośmieszony.
Anna Odell – jako bohaterka filmu – przeprowadza podwójną wiwisekcję i domaga się katharsis. To, co mogłoby być tarczą (prawda), okazuje się atrapą. Nie szuka prawdy, bo ją zna. Chodzi o to, by jej „prawdę” uznali pozostali i… I co? By poczuli się winni, by doświadczyli choć namiastki jej dawnego odrzucenia? Mam wrażenie, że Anna Odell – jako reżyserka – usiłuje za wszelką cenę skierować kamerę na swych dawnych „oprawców”, wziąć każdego z osobna pod mikroskop, wszystkich razem przyszpilić w chwili, gdy ją (w jej mniemaniu!) atakują. To jest coś kuriozalnego!
Film niepokojący. Graniczny. Uważam, że nieudany, ale budzący wiele refleksji. We mnie rodzi pytanie o to, czy taki nieoczyszczony ekshibicjonizm można nazwać sztuką? Zbigniew Herbert zgłosiłby (tak sądzę) votum separatum. Przypomniałam sobie jego wiersz Dlaczego klasycy, w którym tego rodzaju użalanie się nad sobą przeciwstawiał męstwu i powściągliwości starożytnych. Gdy w ostatniej strofie wskazywał na skutki sztuki zajętej gonieniem własnego ogona („to, co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu,/ kiedy świtają tapety”), mówił o estetyce granic chroniących przed ubabraniem.
Inna rzecz, która przeraża, to destrukcja nieprzebaczenia. Bycie ofiarą – bardziej mentalnie niż rzeczywiście. Tu nie mogę rozstrzygać, być może krzywda była jak najbardziej realna. Ale przeczuwam, że bez uwolnienia się od dawnej roli, przeżywając wciąż na nowo przeszłość, nie sposób ani znaleźć prawdy o sobie, ani w ogóle odnaleźć się Tu i Teraz, wśród nowych interakcji. Film-przestroga. W pewnym sensie: horror.
Obejrzałam w ramach projekcji Nowe Horyzonty Tournee, w kinach film pojawi się w lutym.
hej renée! dobre bogi zadbaly o synchronicznosc wydarzen – obejrzalam film przedwczoraj wieczorem. w kinie mi uciekl. dostal deszcz nagród filmowych w SE, ale mnie totalnie rozczarowal. odbieram podobnie jak ty – ta kobieta (anna) j zdecydowanie nieprzyjemna. ale w jakas czula strune musiala uderzyc, skoro tlumy walily do kina. ciagle tylko nie moge wymyslic CO w niej tubylcy zobaczyli? na marginesie: moja szkola srednia robi cyklicznie zjazdy rocznka i zapraszamy wszystkich. co ciekawe, ludzie zjezdzaja sie ze wszystkich kontynentów…
Chwała synchronii!
Tak, ta fala aprobaty jest zadziwiająca. Wiesz, Odell bierze na warsztat interesujący pęk tematów:
1) specyfikę spotkań po latach, silnie mityzującą rzeczywistość, więc aż proszącą się o demityzację;
2) potrzebę konfrontacji z prawdą (to zmuszenie tych, co jej znać nie chcą, by poznali) – tu, moim zdaniem, przesadza, bo nie słucha racji innych (słucha tendencyjnie);
3) traumę odrzuconych, wyjątkowo mocno przecież odczuwaną w wieku szkolnym.
Potencjał niesamowity. Może najlepiej wypadło to, co Odell powiedziała sama o sobie. Zjazd absolwentów pokazuje kobietę zafiksowaną na doświadczeniu odrzucenia.
Jest taka scena…, gdy spotyka się z takim klasowym liderem i zarzuca mu, że ją ignorował. A on odpowiada, że nie zdawał sobie sprawy i nie bardzo rozumie, dlaczego tak to eksponuje, bo on, gdyby spotkał się z czyjąś obojętnością, w ogóle by się nią nie przejął. I to jest fenomenalne. Primo: rzeczywiście Odell reaguje histerycznie. Secundo: ma do tego prawo i nie zrozumie jej ktoś, komu nie zniszczono wiary w siebie tak gruntownie. Tertio: no to jest film o fiksacji reżyserki, o nieprzepracowanej traumie. Irytuje mnie, że ona odwraca kota ogonem i sugeruje, że oświetla innych.
Poza tym do przemyślenia jest niejednorodność, pęknięcie kompozycyjne. Najpierw etiuda fabularna (najlepsza część). Potem paradokument, nieco rozsypany, przypadkowy. Ok, nie czekałam na puentę z morałem, ale kompozycję warto byłoby domknąć.
Nie czytałam zbyt wiele, ale wpadło mi w oko określenie Anny Odell jako artystki kontrowersyjnej. Jak najbardziej. ;)
Mnie niestety Nowe Horyzonty przepadły przez paskudne przeziębienie, Zjazd to był jeden z nielicznych filmów który chciałam obejrzeć. Ale widzę, że nie muszę tak bardzo żałować. Jakoś mi się ten film skojarzył z Dziewczynką z kotem (tak, zaczęłam wreszcie chodzić na lokalny DKF), który też się opiera na koncepcji krzywdzonego dziecka. Ciekawa jestem, czy skojarzenie jest słuszne.
Ale zobaczyć było warto. Co do Dziewczynki z kotem – jest podobieństwo tematyczne, ale to filmy tak odległe jak Szwecja od Italii. W filmie Argento jest sporo groteski, fikuśnych przerysowań, jakiś surrealizm nawet. A u Odell to skandynawski chłód, emocje podane w słowach. Przerysowanie dotyczy raczej konceptu niż poszczególnych scen. Najistotniejsza różnica to odmienna perspektywa. We włoskim filmie mamy ogląd dziewięcioletniej (?) dziewczynki i jej namacalną samotność. A w Zjeździe… to cały czas świat dorosłych. Kiedyś tam byli dziećmi i przyjaźnili się lub krzywdzili, ale dziś – nawet na spotkaniu wskrzeszającym te dawne lata – są dorosłymi ludźmi. To jest dość ciekawe – że wychodzą z nich te dawne postaci, ale szczelinami. ;)
Zdrowiej, coś może jeszcze obejrzysz. Ja się wybieram na Żonę policjanta – film Philipa Gröninga, tego od Wielkiej ciszy . Pozdrawiam.
to j takie „sluchaj dzieweczko, ona nie slucha” (cytat z pamieci) – i to w strony obie. a wlasciwie to odell jeszcze gorzej nie slucha, jak juz udaje jej sie kogos dopasc. chcialam zobaczyc film, poniewaz opisywany byl jako próba zrozumienia, ale to j odwet odell. mysle, ze kazdy ma jakies doswiadczenie z nie bycia wysluchanym, zrozumianym czy bycia odtraconym. odnosze wrazenie, ze mobbing bywa zdecydowanie ostrzejszy w szwedzkich szkolach, z ich instynktem stadnym. kazdy chcialby – a mysle nawet, ze ma prawo – opowiedziec swoja wersje historii/cierpienia. mysle, ze satysfakcjonujace/kojace j samo wysluchanie przez krzywdziciela. uswiadomienie wlasnej obecnosci jako odrebnego bytu – bo kazdy ma prawo do szacunku.
natomiast odell staje sie agresywna i sama nie slucha racji innych. wrecz atakuje ponizej pasa – henrikowi rzuca na odchodne, ze „podobno wcale sie od czasów szkolnych nie rozwinal”. jako osoby logicznej denerwuje mnie brak konsekwencji rezyserki – scena koncowa na dachu obrazuje samowybrane wyobcowanie. byc moze podstawówka to byli sami nieciekawi ludzie, a odell odstawala, bo byla zdolna. to po co w takim razie szuka kontaktu z nimi? powinna wiedziec z autopsji, ze naleza do innych swiatów. i miec satysfakcje, ze to wlasnie jej sie udalo (w jej kategorii).
pozostaje tez, poruszona przez ciebie, kwestia granicy sztuki. czy to j film? dla kogo? czy to j sztuka czy tez wylacznie ekshibicjonizm/prywatna autoterapia? jakis czas temu dziewczyna chciala sie rzucic z mostu (o ile dobrze pamietam). ktos ja uratowal i zostala odwieziona do psychiatryka. potem sie okazalo, ze to byl performance – tylko po co? rozpetala sie dyskusja – intuicyjnie mam wrazenie, ze ta dziewczyna posunela sie za daleko. bo na raz nastepny kogos nie uratuja, myslac, ze to tylko taka zgrywa.
ze sztuka wspólczesna j klops, bo nikt dokladnie nie wie, czym ma byc. ale robienie zametu czy poruszanie ludzi chyba nie j tozsame ze sztuka? wszystkich poruszyla historia rodrigueza, kt zostala zrobiona konwencjonalnie i z szacunkiem dla wszytskich. wydaje mi sie, ze odell zabraklo dwóch rzeczy: dystansu i szacunku dla innych. wszytsko to b malo dojrzale
Dziękuję za komentarz, ten poślizg z odpowiedzią to po prostu styczniowy zamęt.
Tak jak wspomniałam: to jest ciekawe. Wydaje mi się, że najbardziej zainteresowało mnie to, co nie jest zamysłem autorki. A może jest? Może chciała obnażyć siebie? To widzę najintensywniej.
Oglądałam w nieświadomości. Relację ze zjazdu odebrałam jak film fabularny i zrobiła na mnie wrażenie. Druga część zbiła nie z pantałyku. A gdy dotarło do mnie, że wszystko to jest eksperymentowaniem na konkretnych ludziach i na autorce, to nabrałam dystansu.
Ciekawa jest aprobata szwedzkiej krytyki, posłucham, czego dopatrzą się polscy komentatorzy, gdy film wejdzie do kin (za miesiąc).
Ale jak by nie spojrzeć, dziewczyna jest antypatyczna. Trafna diagnoza: wyobcowanie świadomie wybrane. Mam podobny odbiór, nie wierzę, że Odell ma do zaproponowania coś dojrzałego. Film się broni jako zapis (nieco przerysowanej) absolwenckiej imprezy i autoportret reżyserki.
Pozdrawiam :)
Przereklamowany film i tyle. A widzialas moze „Jesc, spac, umrzec”?
Nie. Ale jeśli tytuł współgra z treścią, to piszę się na 2/3. Umieranie odrzucam.;)
Na filmie widac wlasnie te 2/3. Podobno pokazywali na roznych festiwalach- myslalam, ze takze w PL. B dobry!