Ziarno prawdy, reż. Borys Lankosz, Polska 2015
Zygmunt Miłoszewski, Ziarno prawdy, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2014 (wydanie I – 2011)
Najpierw był film, tuż po seansie lektura książki. Od razu, mimo powrotu z kina po północy. Nie wiedziałam jeszcze jak świetnie się czyta Miłoszewskiego. A czyta się: lekko, dynamicznie, z dużą dawką sympatii dla głównego protagonisty, z pobudzoną asymilacją humoru i obserwacji współczesnej Polski, z akceptacją dla formy, która choć pojemna, jest też wyraźnie gatunkowa. Kryminał.
Film udany, książka – naprawdę – pięknie skonstruowana i pełna treści. Zaskoczona tym, co wyznam, powiem, że jednak książka bogatsza. Ale zaraz dorzucę kilka aneksów: rewelacyjny Więckiewicz w roli prokuratora Szackiego, dobry Krzysztof Pieczyński, Jerzy Trela, Magda Walach. Zwłaszcza prokurator jest tak istotny we wszelkich porównaniach książki i filmu – bo sam Miłoszewski (autor i scenarzysta) przyznaje, że Więckiewicz się udał i że stworzył Szackiego po swojemu, modyfikując literacki pierwowzór. Również wizualnie. Nie jestem w stanie przyjąć opisów białowłosego orła Temidy, bo widzę szpakowatego, wystrojonego w świetne garnitury (tu zgodność z pierwowzorem) Więckiewicza.
Prokurator Teodor Szacki – gwiazda warszawskiej palestry – rozpoczął życie na prowincji. Przyczyn można się domyślać, ale bardziej wtajemniczeni są czytelnicy Uwikłania, pierwszej części trylogii z Szackim. Dość powiedzieć, że jest to Sandomierz, wiosną 2009 roku. Powieść podzielona jest na 14 rozdziałów – a każdy z nich to jeden dzień rozpoczynający się dowcipnym, absurdalnym kalendarium zestawiającym zdarzenia ze świata i okolicy. Na obraz filmowy nie ma to przełożenia. Może odrobinę: gdy Szacki puentuje pierwsze porządne morderstwo jako odmianę po miesiącach, w których treścią pracy było wyjaśnianie kradzieży komórki w tutejszej szkole.
Trup na pierwszych stronach (w pierwszych kadrach) to miła odmiana w tym „prowincjonalnym mieście, które co prawda od osiemnastej było wymarłe – ale niestety nie dlatego, że mieszkańcy się pomordowali”. Szacki jest w Sandomierzu obcy, nie spoufala się, co jak się można domyślać jest ambiwalentne: ułatwia mu życie i utrudnia. Pomoc Basi Sobieraj (Walach), tutejszej prokuratorki i inspektora Leona Wilczura (Trela) okaże się istotna, również dramaturgicznie. Bo choć jak mantra powraca zdanie, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy, to kluczowym momentem będzie olśnienie, że może wcale nie, może lipa, jedna wielka inscenizacja, w której „wszyscy kłamią”, więc wszystko trzeba podważyć i każdego prześwietlić. Wilczur przy pierwszym spotkaniu z Szackim (nad nagim trupem Eli Budnik porzuconym o świcie na łące) zagaja: ” (…) pan nie jest stąd. Z panem każdy będzie rozmawiał, ale nikt panu nic nie powie. Może to i dobrze, mniej informacji to czystszy umysł. (…) Czasami będzie pan usiłował zrozumieć, kto naprawdę z kim i dlaczego. Wtedy ja panu pomogę”.
Odsłońmy to, co jest jawne od początku. Zamordowano czterdziestoletnią kobietę, powszechnie podziwianą, żonę miejscowego notabla (lubianego znacznie mniej). Ciało porzucono w znaczącym miejscu – na środku niegdysiejszego kirkutu. Podrzucono narzędzie zbrodni: chalef, nóż do rytualnego uboju zwierząt. Ela Budnik wykrwawiła się po podcięciu gardła. Śledztwo toczyć się będzie w aurze odgrzanych posądzeń o legendarne żydowskie mordy. Posądzenia są absurdalne, dla Szackiego wręcz kuriozalne i szalone, mają jednak spory rezonans. Bo po pierwsze morderca celowo odwołuje się do polsko-żydowskich animozji. Po drugie – rzecz dzieje się w Sandomierzu, gdzie na ścianach katedry wiszą makabryczne obrazy Karola de Prevot, w tym wyobrażenie takiegoż mordu. Obraz odegra w tej historii niemałą rolę. Dopiero rok temu przybito do niego tabliczkę ze słowami sprostowania – odsyłam. Po trzecie, choć może to zakrawać na karykaturę – współcześni mieszkańcy grodu nad Wisłą są całkiem podatni na antysemickie insynuacje.
Świetna scena z filmu: Szacki, wkurzony zaczepkami gapiów i dziennikarzy, mało dyplomatycznie zapowiada, że postawi mordercę przed sądem, kim by nie był i jakiekolwiek miałby motywy. „Proszę mnie posłuchać, bo nie będę tego więcej powtarzał. Jestem urzędnikiem Rzeczypospolitej Polskiej i interesuje mnie tylko i wyłącznie jedno: znaleźć i postawić przed sądem sprawcę tych zbrodni. Jest mi obojętne, czy to będzie wskrzeszony z martwych Karol Wojtyła, Ahmed z budki z kebabami, czy jakiś chudy Żyd w pana typie, wypiekający macę w piwnicy. Ktokolwiek to jest, zostanie wyciągnięty za swoje zawszone pejsy z tej wilgotnej nory, w której się schował, i odpowie za to, co zrobił. Gwarantuję to państwu”.
Z całej perory w gazetach następnego dnia pojawia się wycięta z kontekstu fraza „wyciągnę go za pejsy”, co skutkuje licznymi ukłonami sandomierskich „zwyczajnych Polaków”, porozumiewawczo dających mu znaki, że odtąd będzie swój, bo „odważnie” mówi to, co lęgnie się w wielu głowach.
Ścieranie się opcji antysemickich (tych zapyziałych, anonimowych i tych „nowoczesnych”, głoszonych przez sympatyzującego z prawicą Szyllera) z opcjami, które na myślenie norodowościowe są zamknięte to duży walor filmu i książki. Książka dodaje smaczków, sięgając do sandomierskich domów, w których wydarzenia związane z morderstwem uruchomiły rodzinne dyskusje. Pominięte w filmie rozmowy (dramaturgicznie zbędne) z jednej strony odważnie demaskują stereotypy i naszą na nie podatność. Z drugiej – naprawdę niuansują postawy, obok skrajnych stawiając te noszone pod skórą, niedopracowane, krystalizujące się pod wpływem bodźca. Głosem rozsądku staje się głos młodego rabina, Zygmunta Maciejewskiego. Rozmowę Szackiego z Maciejewskim odbieram z mieszanymi uczuciami. Brawa za wnikliwość, foch za nadmierną wzorcowość. Dialog kończy się przestrogą rabina – moim zdaniem najsłabszym zdaniem całej powieści: „Pytanie, mój drogi prokuratorze, czy potrafisz w tłumie zjaw i upiorów dostrzec twarz zabójcy?” To nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
Zaskoczył mnie sposób ujęcia tematu. Uważam: wyrazisty i zniuansowany zarazem. Co jest bezcenną nadwyżką w opowieści, bądź co bądź, kryminalnej.
Chapeau bas! Jeśli ta nadwyżka nie staje się garbem czy inną naroślą (kompozycyjną, dramaturgiczną, ideologiczną), to znaczy, że mamy do czynienia z dobrym rzemiosłem, dużą artystyczną sprawnością. Uwaga odnosi się zarówno do filmu, jak i książki.
Intryga zaplanowana jest mistrzowsko. I to nie tylko dzięki umiejętnościom mordercy. A co tam: wypaplam. Myli się, kto sądzi, że zwłoki Eli Budnik będą jedyną trupią atrakcją tej opowieści.
Mistrzowsko przede wszystkim ze względu na konstrukcję fabuły. Świetnie rozsiane znaki, pozornie nieistotne, przegapienia, zmyłki, objawienia. Aura mroczna i uwodząca zarazem. Sandomierz koniecznie do wpisania na listę miejsc do odwiedzenia. Już wiem, gdzie wypić kawę. Nie wiem tylko, czy szefowa tamtejszej prokuratury, pani Misia, nadal piecze szarlotki z bezą i ptysiulki. Byłoby żal, gdyby to była tylko (!) fikcja.
Z rezerwą podeszłam do wątku romansowego. Jest jednym z najsilniej przerobionych w procesie ekranizacji. Rzecz oczywista, że chodzi o uczuciowe życie Szackiego, świeżo upieczonego rozwodnika. Trudno mi nawet rozstrzygnąć, czy wolę wariant literacki czy filmowy. Zmienia się obiekt zainteresowania, a za tą zmianą idzie styl romansowej gry.
Prozę Miłoszewskiego czytam z przyjemnością i radością. Nie dewiacyjną, bo przecież nie z trupów się cieszę. Bawią mnie aluzje, przywołane sceny filmowe, zestawienie imienia z nazwiskiem (pan Anatol Fijewski!), odpryski, mrugnięcia. Humor. Drobiażdżkiem, który zdobył moje serce był wpleciony w całkiem prozaiczną frazę o sandomierskiej scenerii wers Barańczakowej Altany („budka z dykty i blachy falistej”). W ucho wpadło mi słowo, dotąd nieznane, określające kogoś, kto nudzi i truje niemożebnie: nudzikoń. Czuję, że mam na nie zapotrzebowanie. Sympatyczna była wprowadzona w śledztwo postać Jarosława Klejnockiego (w realu: pisarza i literaturoznawcy), z jej znaczącym memento na temat narodowej żółci.
W filmie do takich drobnych, lecz nie do zapomnienia, akcentów należy epizod z Arkadiuszem Jakubikiem. Rzecz dodana przez scenarzystę (do zobaczenia w zwiastunie). „Miłośnik białej broni, fan cięcia, kochanek krojenia, pasjonat ran kłutych” pojawia się jako ekspert rozpoznający tajemnicze narzędzie zbrodni. Trochę mędzi, chcąc wykupić eksponat do swojej kolekcji. Jest dla Szackiego maksymalnie wkurzający. Trzeba bowiem wiedzieć, że prokurator Szacki nie znosił jakichkolwiek pasjonatów i hobbystów, doszukując się w nich źródeł wszelkiego zła na świecie.
„Teodor Szacki w ogóle nie miał zaufania do ludzi. Ale do ludzi z hobby – w szczególności. Pasję i poświęcenie się pasji, zwłaszcza zbieraczej, uważał za zaburzenie, a ludzi skłonnych tak zafiksować się na jednym temacie – za potencjalnie niebezpiecznych. Widział samobójstwa spowodowane utratą numizmatycznej kolekcji, widział też dwie żony, których przewiną było podarcie najcenniejszego znaczka i spalenie pierwszego wydania Panien z Wilka i Brzeziny. Obie nie żyły. Mężowie-mordercy czuwali przy ich zwłokach, płakali i powtarzali, że nie rozumieją”.
Jak ten osioł nad dwoma żłobami, pochylam się nad zakończeniem postu. Landszafcik sandomierski czy portrecik Szackiego? Stawiam na prokuratora, bo – po pierwsze – jest znakiem gatunkowym Ziarna prawdy. Prokurator-detektyw. To on buduje śledztwo, analizuje, zmierza do puenty. Po drugie – świetny charakter. Trochę przegrany, ale wybitny. Introwertyczny, lecz przyciągający. Cyniczny, o ciętych ripostach, a jednak bardzo empatyczny. Detektyw, za którym można podążać. Czterdziestolatek, rozsądnie otwarty na znaki upływającego czasu. Jedna z końcowych scen powieści (niepozorna, ale budzi moje zrozumienie):
„Po drugiej stronie ogródka migdaliła się taka właśnie para. Oboje wyglądali dość młodo, ale musieli być w okolicach trzydziestki, w pierwszej chwili pomyślał „moje pokolenie”, ale szybko się poprawił. To nie jest już twoje pokolenie, prokuratorze, ty znasz na pamięć wszystkie kawałki Kaczmarskiego, a dla nich muzyka zaczyna się od Kurta Cobaina. Ty byłeś dorosły, kiedy „Wyborcza” wydała pierwszy numer, dla nich to był jakiś tam świstek, przyniesiony do domu przez rodziców. Niewiele jest na świecie pokoleń, gdzie różnica marnych dziesięciu lat znaczy tyle, co w tym przypadku”.
serce roscie, ze dobra, wspólczesna proze jednak w PL powstaje! bede czytala jak sie nadarzy okazja.
tak sobie mysle – skoro iwaszkiewicz wspomniany to moze ten szyller tez ze „slawy i chwaly”?
Iwaszkiewicz! Ja o nim nie wspomniałam, ale jest, jest, wśród wielu innych aluzji. Tyle że mocniej. W posłowiu Miłoszewski wyznaje, że Sławę i chwałę czytał w czasie pracy nad Ziarnem… I sugeruje, że ci, którym ta powieść bliska, coś tam dodatkowego dla siebie znajdą. Wciąż jestem w fazie obietnic, że sięgnę, by odkurzyć pamięć. Czytałam w liceum. A to nie było w zeszłym roku. ;)
Pozdrawiam, polecam :)
wspomnialas, poniewaz pisalas o spaleniu Panien z Wilka i Brzeziny ;-)
jakbym miala przeczytac tylko jedna ksoiazke w zyciu, to bylaby nia na pewno „slawa i chwala” – znowu czytam (napzremiennie z innymi) i caly czas cos nowego dla siebie znajduje…
;) Wiem. Od razu skojarzyłam tytuł z Tobą. Nie ma Sławy i chwały w księgarniach, nawet e-bookowych. Wiem, że wynaleziono biblioteki, ale jak już na coś ostrzę zęby, to wolę mieć swoją wersję. Szyller na pewno stamtąd. Sam prokurator czyni po temu aluzję. Intertekstualność jest świetną zabawą. Nie idzie tak daleko, by przypominać głębią studnię. Bo to nie esej. Ale i mrugnięcia mogą nasycić duszę lub poprawić nastrój.
nabieram coraz bardziej apetytu – moze okoliczna biblioteka mi sprowadzi
TEZ lubie miec wlasne ksiazki. moja slawa j w stanie agonalnym – rozklejjaca sie i nadgryziona przez szynszyle. mimo tych braków aparycji nadal mnie cieszy – ostatnio, czytajac dehnela, przypomnialam sobie, ze ariadna poszla do klasztorów bazylianek w rzymie. nie mialam pojecia, ze to grekokatolicy. poza tym stryj bodajze janusza myszynskiego byl bazylianem – polska kresowa sie klania. ogromnie kocham odkrywanie takich smaczków!
b sciskam \ m
Siódme Niebo Wtajemniczonych :)
:-)
Kto naprawdę z kim i dlatego; to takie nasze narodowe hobby. I jak tu mieć zaufanie do kogokolwiek, kogo dopytać o to ziarno. Co tam, zawsze mogę zapytać o chleb dla konia.
Hobby narodowe, ale nazywa je osobnik wyjątkowo milkliwy. O chleb dla konia można pytać zawsze i wszędzie, w Sandomierzu też. ;)
To mi się przypomniały jeszcze dwa zdanka.
Pierwsze, gdy prokurator osacza jednego z podejrzanych, nakreśla mu jego sytuację i puentuje:
„– (…) A mimo to pan kłamie. Bardzo mnie to dziwi.
– Pan się łatwo dziwi, panie prokuratorze”.
Drugie – z mrugnięciem do M. – pada w rozmowie, w której tubylec jest zaskoczony rozeznaniem Szackiego.
„– Myślałem, że pan jest tu nowy.
– Nowy: tak, ze Szwecji: nie – spokojnie zripostował Szacki. – Wiem, jak ten kraj funkcjonuje”.
Pa:)
no cos pieknego!!! ja ze SE, a i tak mniej wwiecej wiem, jak „ten kraj” fukcjonuje (funkar) ;-)
Ouahh, znakomita recenzja, skonstruowana niczym Ziarno prawdy. Wielu aluzji niestety nie wyłapałam, ale przypomniałam sobie właśnie, że przeczytałam tę książkę po francusku:) Nie było tam też o pejsach-muszę się o to dopytać Kamila Barbarskiego, tłumacza i prawdopodobnie wiele straciłam, bo sądząc po Twojej recenzji- autor jest niezłym erudytą. Jednak, podobnie jak Ty Tamaryszku, rzuciłam się do lektury po spotkaniu promocyjnym w Paryżu. Cytowana przez Ciebie”antysemicka” perora prokuratora została, o ile pamiętam, znacznie uszczuplona. Cieszę się, że Tobie, bardzo wyrafinowanemu czytelnikowi, Ziarno prawdy się podobało, bo potwierdza to również moje zdanie o tej, ale również pozostałych książkach Miłoszewskiego. Dla mnie, jego trzy thrillery z prokuratorem Szackim w tle, to cudowna kopalnia wiedzy o dzisiejszej Polsce, przyjemność czytania i radość, że mamy takich zdolnych pisarzy…Dziękuję za recenzję!
Holly, dziękuję za wizytę!
Jak to się stało, że tylu ludzi zna całą trylogię, a ja dopiero co przeczytałam środkową jej część? Nadrobię.
Ostatnio Miłoszewski dopada mnie zewsząd. Narobił zamieszania na Paszportach „Polityki”. Intrygujące. W styczniowym „Kinie” można przeczytać wywiad z nim nt. ekranizacji Ziarna prawdy. A ja polecam rozmowę w radiowej Trójce, jaką przeprowadził z Miłoszewskim Michał Nogaś.
Część pierwsza ogólnie o stanie polskiej kultury i szumie po Paszportach: TU. A część druga o Gniewie – słuchacze (programu Radiowy Dom Kultury) zagłosowali na tę powieść w plebiscycie na najlepszą książkę roku. TUTAJ. Można odsłuchać.
Bardzo silna osobowość. To nie zawsze idzie w parze z siłą książki, ale tym razem zdaje się, że jedno drugiemu nie przeszkadza. A na pewno przyciąga i przynagla. Czego obie jesteśmy żywymi dowodami.
Linki niestety nie działają…
Już powinny.
Działają! Wywiad znakomity. Walka z zaniechaniem…Moje francuskie doświadczenie wskazuje na to samo. Kultura w Polsce traktowana jest po macoszemu, pieniądze wydawane chętniej na budowę autostrad a przecież, jak mówi Miłoszewski nie chcemy być krajem taniej siły roboczej, ale mądrym, myślącym, wykształconym społeczeństwem. On nie idealizuje Francji, Niemiec czy Włoch, tu naprawdę wprowadzone są rozwiązania systemowe stymulujące czytelnictwo. Książki w Polsce są zdecydowanie za drogie a pewnie, jak sugeruje Miłoszewski, a on wie lepiej ode mnie, należałoby wprowadzić jedną cenę książki przez rok.
Wspaniały jest ten moment, w którym pisarz pyta dziennikarza, czy jakikolwiek polityk pochwalił się przeczytaną ostatnio książką, że był w kinie lub na koncercie i…pada jedno, jedyne nazwisko-pani minister kultury. Mocny moment!
Miłoszewski zwraca uwagę na wiele spraw, które uległy „zaniechaniu” i dobrze, nawet jeśli obrazi się pan prezydent, który ponoć, jak wspomina pisarz, zorganizował akcję pod hasłem „cały naród czyta” i proponował Fredrę i trylogię Sienkiewicza…Zmiłuj się!
Tak. Diagnozy Miłoszewskiego są intrygujące i nie do zlekceważenia. A właśnie lekceważenie i jego skutki są ich główną treścią. Ten sam moment uznałam za najmocniejszy. Sedno niedoceniania kultury to nie tylko marne pieniądze dla twórców, głupi system opodatkowania i sprzedaży (choć to ważne). Lecz traktowanie jej jak kwiatka do kożucha. Albo jak płaszcza śmierdzącego środkiem na mole. I ten sposób mówienia (a la Miłoszewski): zaczepny, niełaszący się i nieidealistyczny (pisanie to zawód) jest ok.
Nie ma zmiłuj :)))
Podkreślę, jak bardzo podobaja mi się w Twoim – bardzo ciekawym – poście świetnie dobrane cytaty, a szczególnie ten ostatni o różnicach pokoleniowych. Jakże trafna uwaga autora. Chyba tu tkwi sedno problematyki tej powieści. Niedopasowanie bohatera.
Rzeczywiście, ostatnio u nas 10 lat to jak 30 lat kiedyś. Np. czytam o kolejnym, nowym pojęciu – „pokolenie 1986”. Czyli to, które, jako pierwsze przygotowywano pod nową maturę (bez matematyki), katując bezmyślnym treningiem odgadywania słów kluczowych. Pokolenie to zaczyna obecnie dominować w mediach – niestety razem ze swoim niedouczeniem. W tym roku kolejna zmiana w maturach – podchodzi do niego „pokolenie 1996”. A teraz pytanie za 3 punkty? Czy tym razem zmiana w poziomie wykształcenia będzie na lepsze czy, znowuż jednakowoż o bardzo przepraszam to nie moja wina to przypadkiem, na gorsze?
Cytaty, bo doceniam trafność słowa. Żadne parafrazy nie będą tak celne. A czytnik ułatwia mi życie. Mogę zaznaczać, co mi się podoba i kopiować do Worda.
Odpowiedź na pytanie: lepiej już było. Zmieniające się co roku koncepcje i tak nie nadążają, ani za światem, ani za tempem przemian generacyjnych. Bo jak najbardziej, potwierdzam, co trzy lata wchodzi nowe pokolenie.
A jeśli ktoś ma okazję pracować w szkole, to nie ma zmiłuj, musi przynajmniej kilka razy w tygodniu czuć się jak matuzalem. ;)