Grand Budapest Hotel, reż. Wes Anderson, USA & co. 2014
Wygrany Złoty Glob dla najlepszej komedii 2014 i dziewięć (!) nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego filmu i reżysera. W odróżnieniu od konkurencji, która dopiero co wchodzi na polskie ekrany, film Wesa Andersona można było obejrzeć niemal rok temu. Ja dopiero co, przed kilkoma dniami, za to dwukrotnie. Komedia? Komedia kryminalna, ale też miks gatunków, cytatów, aluzji. Doborowa obsada – i nie w tym nawet rzecz, że główną rolę powierzono Ralphowi Fiennesowi, ale że tu każda scena, każdy epizodzik ma swego gwiazdorka. Spośród aktorów z plakatu wymieniam tych największych dla mnie: Ralph F., Tilda Swinton, Harvey Keitel, Jude Law, Wilhelm Dafoe i Bill Murray.
Cacko. Piękna muzyka Alexandre`a Desplata. Obraz – scenografia, zdjęcia, dopieszczenie wyglądu postaci – bajeczny. Ot, domalowywany co rano przez boya hotelowego wąsik, piękna Agata ze znamieniem w kształcie Meksyku na twarzy, Jopling (Dafoe) z dziesięcioma metalowymi sygnetami, gotów przyfasonować uzbrojoną dłonią w jakieś niepokorne ciało (lub obciąć paluchy!). Każda postać odszyta jest na miarę. Każda scena wykadrowana z namysłem. Zarówno plener (Zubrowka leży na wschodzie Europy, więc to chyba podrasowane Karpaty), jak i wnętrza Hotelu przyjemnie prowadzą oko. Schody. Winda. Hol i korytarze. I miejsce konsjerża, który ma na oku wszystko i gwarantuje, że nikomu nie przydarzy się nic niemiłego. No chyba że świat się zawali, co przecież się zdarza i to wcale nierzadko.
Z fabułą podobnie: w szkatułce szkatułka ze szkatułką, klamra ramy niczym kurtyna odsłania się i opada, a w środku opowiadacz snujący retrospektywną narrację.
Rama mówi: ten film to książka. Biegnie piękne dziewczę na cmentarz, na grób pisarza i składa votum wdzięczności (klucz hotelowy), otwiera książkę i zamyka ją w ostatnich kadrach. A pisarz to niegdysiejszy hotelowy gość, któremu właściciel zawierzył historię, by on po latach noszenia jej w sobie w końcu wydał i tym samym uwiecznił dawno miniony świat.
I tu bardzo ciekawa rzecz: jak dawno miniony? Hotel, podupadły w latach 60., tętnił życiem w latach 30. W nich ulokowana jest skoczna i pełna wdzięku główna osnowa opowieści. To czasy, kiedy legendarnym konsjerżem był M.Gustave H. (Ralph Fiennes). Działo się wtedy, oj, działo! Morderstwo, kradzież, pościgi, więzienie (otoczone fosą z krokodylami!), podstępy i intrygi w białych rękawiczkach. Dopóty, dopóki żył Gustave H. Potem wszystko z wolna blednie. Żyje jego sukcesor, Zero Moustafa, ale nie ma już dawnego świata. Zniszczyła go może wojna, a może po prostu fala bylejakości, obniżenia poziomu usług, oczekiwań, standardów. Ciekawe zdanie pada na koniec zwierzeń p.Moustafy, gdy sugeruje pisarzowi, że chodzi o mityczne „dawniej”. Nie ma już świata M.Gusave`a? A kiedy był? – „jego świat zniknął, nim on sam się w nim pojawił”. Ronimy więc łzę sentymentu za iluzją. Trzeba przyznać: iluzją, którą niektórzy potrafią „z niewypowiedzianym wdziękiem” podtrzymywać.
O tym jest film. Gdy oglądałam po raz pierwszy, pomyślałam: niedużo, ale ładnie. Tym ładniej, że nie tylko świat był kiedyś inny, lecz i kino. Grand Budapest Hotel wskrzesza jedno i drugie. Można nakarmić oczy iluzją starego kina. Wiązka lejtmotywów – mistrz i uczeń, romantyczna opowieść, ucieczka przed złym bogaczem, wykradanie się z więzienia, pościg nieposkromionej bestii (ten osygnetowany Dafoe!), kradzież cennego obrazu etc. Garść starych chwytów aranżacyjnych – staroświeckość, elegancja, coś jakby reanimacja obrazów, które już kiedyś oglądaliśmy, lecz pewnie nigdy wszystkich naraz i w takiej obróbce.
Za drugim razem film zyskuje na wartości. Bo to film wielokrotnego użytku, do aplikowania sobie w całości lub w porcjach. Wyobrażam sobie taką sytuację, że oglądam i z sekundowym wyprzedzeniem mówię filmowe dialogi. Poszczególne kwestie padają w niezależnych od siebie scenach:
„Dlaczego znowu stajemy na polu jęczmienia”. (Tak zapowiada się wtargnięcie barbarzyństwa. Wojskowa kontrola pociągu).
„Breja, panowie. Są chętni?” (Gustave rozwożący więzienną zupę).
„Wchodzę do łóżka z wszystkimi przyjaciółmi”. (G. oskarżony o romans przez syna zmarłej D.).
„Nie wiem, jaki krem stosują w kostnicy, ale chcę go mieć”. (G. pochylony nad leżącą w trumnie Madame D. – by ją pocieszyć, że dobrze wygląda).
„Wybacz, ale mamy mały nożyk na gardle” (G. w beznadziejnej sytuacji sięga po pomoc klanu konsjerżów).
Nie tylko riposty, również sceny, sekwencje i ich tempo. Mistrzowski szyfr dla tych, dla których Grand Budapest Hotel będzie filmem kultowym. Utrwalę kilka moich ulubionych.
* Ot, rozmowa kwalifikacyjna, w której M.Gustave diagnozuje młodziutkiego boya – tego z dorysowanym wąsikiem i wiecznie zdziwionymi oczyma. Pyta go o doświadczenie – słyszy mizerną wyliczankę, że zmywak, sprzątacz, kuchenny… Notuje: zero. Pyta o kwalifikacje. No, szkoła się spaliła… Notuje: zero. Rodzina? Tu boy poważnieje, bo stracił biedak wszystkich: zero. Puenta podwójna. Boy ma na imię Zero. I ostatecznie zgarnia całą pulę punktów, bo prawidłowo odpowiada na kluczowe pytanie: – Dlaczego chcesz być boyem? – A kto by nie chciał?! Grand Budapest Hotel to prawdziwa instytucja!
* Gustave w więzieniu, boy Zero Moustafa i jego piękna zdolna narzeczona cukierniczka starają się mu pomóc. Wysyłają do więzienia paczkę z ciastkami od Mendla, tak pięknymi, że strażnik nie odważy się ich zepsuć, nie wykryje więc obtoczonych wypiekiem narzędzi. A wygląda to z grubsza tak. Kontroler przy taśmie, na której przesuwają się dary dla więźniów. Ser – ciach, pach, siup. Jedzie dalej w kawałkach. Chleb – pach, bach, bach. Pokrojony. Kaszanka – w plasterkach. Ciasteczka – „miód malina”, tego nie wolno zbezcześcić.
* Nie, no cały więzienny rozdział jest bezbłędny! Kompletnie absurdalna ucieczka. Jeszcze zanim zaczęto kopać tunel kilofkami, Gustave H. wysłuchuje projektu. Autorem jest Ludwik (Keitel!). Rozkłada mapkę przekopu. Na co Gustave z podziwem:
– Kto to narysował?
– Jak to kto? Ja – odpowiada Ludwik.
– Świetna kreska, Ludwiku! Masz zadatki na artystę – wzdycha ze znawstwem Gustave.
Ucieczka w stylu slapstickowym (dużo zamieszania, spontanicznych reakcji, w którym nie o efektywność chodzi a o fason). Ot, pokonywanie bieżących przeszkód – cięcie kraty w oknie. Przekradanie się przez sypialnię strażników i przeskakiwanie przez nich jak przez płotki. Tekścik rzucony w podzięce więziennemu olbrzymowi, który na czas uciszył donosiciela: – Dzięki, przemiły, życzliwy człowieku.
* I tu muszę wymienić późniejszą o chwilę sekwencję alarmu wśród konsjerżów. Gustave w szczerym polu znajduje budkę telefoniczną i jednym telefonem uruchamia ratunek. Jeden ruch Gustve`a i długi łańcuch priorytetowych telefonów w branży.
Albo: równie zorganizowana akcja mnichów, potajemnie przemycających go przez pola, lasy, góry – do konfesjonału. Z co chwila padającym pytaniem: – M.Gustave H. z Grand Budapest Hotel? – Tak. – potwierdza oczywistą oczywistość Gustave.
* Ale wrócę do więziennej ucieczki, której finał uświadomił mi, co jest kluczem do postaci legendarnego Gustave`a H. A może i kluczem do filmu. Mogę po kolei, a mogę z ratardacją: kluczem jest zapach. L`air de panache.
Otóż, gdy zbiegli więźniowie uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszli się spod więzienia każdy w swoim kierunku, Gustave i Zero stali tam jeszcze pod osłoną nocy dłuższą chwilę. Konwersując. Cierpliwość Gustave`a mocno została nadwerężona, ale pękł dopiero przy perfumach. W skrócie wyglądało to tak.
– Którędy do kryjówki? – Gustave spokojnie liczy na zmysł organizacyjny boya.
– Nic nie znalazłem. Rozpytywałem, ale…
– Nie ma kryjówki? Serio? Jesteśmy zdani na siebie? (…)
– Czas założyć przebranie.
– Jesteśmy przebrani – odpowiada Zero.
Gustave przypomina, że mieli sobie dokleić nosy i brody, na co Zero: – Sądziłem, że pan zapuszcza.
Gustave przełyka rozczarowanie, które wzmożoną falą zaleje go za moment.
– Trudno. Spryskaj mnie trochę l`air de panache.
– (ośla mina kochanego boya) Zapomniałem zabrać – mamrocze Zero.
– Co?! Zapomniałeś zabrać l`air de panache? Niewiarygodne! Jak mogłeś?! – wpada w „lekką furię” najcierpliwszy z konsjerżów. Nim jednak zaczną w te pędy zmykać, trochę pogaworzą. I zasłuchają się w słowa wiersza, które przerwie alarm. – Zapamiętaj, gdzie skończyłeś – rzuca Gustave. Bo łasy jest na poezję jak inni na pączki (np).
Zapach, który poprzedza pojawienie się Gustave`a i zostaje chwilę dłużej niż on. I choć jako widz pozostaję poza zasięgiem, wyobrażam sobie tę intensywną, emanującą, ubraną w komunikat o sobie postać. Właściwie nie muszę zgadywać – marka GBH oferuje szyprowo-kwiatowe perfumy dla mężczyzn. Mają dość złożoną recepturę. Najnowsze (2014) zawierają: bazylię, bergamotkę, mandarynkę, petitgrain i zielone jabłko (nuty głowy); jaśmin i różę (nuty serca) oraz żywicę bursztynową, kastoreum, cedr, mech dębowy, paczulę i piżmo (jako bazę).
Mężczyzna w oparach zapachu. Ten perfum to lejtmotyw, nie mniej ważny od obrazu „Chłopca z jabłkiem” czy ciasteczek od Mendla. Znak rozpoznawczy, po którym szef policji wywąchał, że Gustave H. podróżował zatrzymanym pociągiem. Coś, co wśród największego zamieszania dostarczy jeden z konsjerżów, pamiętający, że choćby 15 mililitrów, ale zawsze. Gustave bez zapachu, byłby jak Grand Budapest Hotel bez Gustave`a. Nieco uogólnię: film Wesa Andersona jest uperfumowany. Dla spragnionych chleba z masłem, czystej wody i deszczu o świcie ta opowieść może mieć za dużo dodatków. Ale wiadomo: czasem właśnie dla dodatków ma się ochotę obejrzeć film. I nie ma nic złego w hojnie wrzuconych do sernika rodzynkach.
***
aneks
Grand Budapest Hotel zdobył sporo oscarowych nominacji (najlepszy film, reżyser, scenariusz oryginalny, zdjęcia i montaż). Wygrał w kategoriach: najlepsza scenografia, kostiumy, charakteryzacja i fryzury oraz muzyka oryginalna.
Wes Anderson wskrzesił stare, dobre kino. Takie z czasów Georges’a Mélièsa. Gdzie wszystko jest umowne a reżyser, scenarzysta i aktorzy mrugają co chwila do Widza porozumiewawczo: ‚przecież to tylko zabawa’. Owszem – zabawa ale jaka ! Oglądałem go kilka razy za każdym razem odkrywając mnóstwo nowych detali, smaczków…. Jak w obrazach Bruegel’a.
Umowność, otóż to. I wiesz, to jest siła i słabość. No, umówmy się, że siła. :)
Film Wesa Andersona jest totalną stylizacją. Pełną szarmu i mrugnięć, jak zauważasz. Gdy zaczyna się o nim mówić, nachodzą przed oczy scenki. Np.ta, gdy szef policji przybywa do Grand Budapestu i oznajmia Gustavowi, że aresztuje go pod zarzutem morderstwa Madame D. Konsjerż Gustave ze zmartwieniem wysłuchuje. „- Czułem, że to podejrzana sprawa. Zamordowano ją. I podejrzewacie o to mnie?” [Pauza] Po czym zrywa się do ucieczki.
Ale te pauzy to sos opowieści. Znak cudzysłowu.
GBH to zdecydowanie film, do którego można wracać. Na poprawę humoru albo do oglądania z innymi.
Nie budzi emocji. Nie budzi. Nawet jeśli o nich mowa. Bo przecież Zero kochał Agatę. Przyjaźnił się z Gustavem. Ktoś tam nienawidził kogoś, ktoś inny się bał. Ale umowność wpisuje te emocje w stylizację.
Perfumy (szlachetne, długotrwałe, szyprowo-kwiatowe) trwają dalej. :)
nie poszlam, bo mi sie nie spodobal trailer serwowany w kinie. ale watek perfumiarski zdecydowanie dla mnie! z tego, co piszesz wynika, ze film powinien stac sie elementem wystawy „mit galicji”?
„Był najobficiej perfumującym się mężczyzną, jakiego znałem. Woń anonsowała go już z bardzo daleka. I utrzymywała się wiele minut po jego zniknięciu”.
No tak, wszystko zależy od woni. Jeśli miła, niech się unosi. Jeśli mniej, może zwiastować katar.
Trudne pytanie z tą Galicją. Możliwe. Świat miniony. Elegancki, arystokratyczny, w okowach savoir vivre`u. Bez jakichkolwiek patriotycznych konotacji. Jest tu coś ze Szwejka, i coś z Obsługiwałem angielskiego króla. Ale to taka internacjonalistyczna Galicja.
Tylko Ty to możesz rozsądzić. Więc jak coś postanowisz (po obejrzeniu), to daj znak. :)
Idź!! Nieoglądanie tego filmu grodzi utratą poczucia humoru.
Straszne to dla mnie filmidło było. Slapstikowa komedia dokładnie w stylu którego nie znoszę.
No masz! No tak, jest slapstickowo.
Ja tu jednak delikatnie sugeruję swój podwójny ogląd. Pierwszy raz zostawił pewien niedosyt: tej opowieści się nie przeżywa. Drugi raz przeważył szalę na tak. Można się nasycić kinem po brzegi. Pisałam o ulubionych drobnostkach. A cały film składa się z takich cukierków, orzeszków i krakersów. Nie jest ci to chleb ze smalcem ani rosół, ale dostarcza wielu „soli i mikroelementów”. :)
zbyt obfite perfumowanie sie bywa uciazliwe – za to wspaniale bywa unoszenie sie na/w niewidzialnej chmurce indywidualnego zapachu.
z w takim razie nie tyle galicja, co CK_austria. lubie takie klimaty, ale filmu juz u nas nie graja. nie uwzgledniono tez w programie klubu (za to bedzie „walesa”). moze kiedys TV pokaze? bo zaintrygowaly mnie te podwójne dna oraz zdecydowana polaryzacja opinii. zas poczucie humoru – zwlaszcza to wyrafinowane – zawsze mile widziane!
No, Wałęsa – tu się bez emocji nie obejdzie. Bardzo jestem ciekawa Twojego odbioru – bo to będzie pierwszy seans tego filmu, tak? Wspominam dobrze. Ale gdyby tak pomyśleć… Więckiewicz obsługuje w polskim kinie tyle istotnych ikon, że aż strach. Od Wałęsy przez Pilcha po prokuratora Szackiego.
Kino Andersona jest takie moje. GBH podobał mi się bardzo, choć nie aż tak jak moje ulubione „Moonrise Kingdom”. Anderson mruga do mnie, ja do niego w ciemnej sali kinowej i jest dobrze.
Dragonfly :)
Czuję się zachęcona, by sobie z Wesem pomrugać. Bo coś nie miałam okazji. A najbardziej ciągnie mnie do Fantastycznego Pana Lisa.
Przepyszny film! W stylu, który bardzo lubię. Wciąga od pierwszego kadru. Wszystko świetnie opisałaś tak ze nie ma co dodawać. Może tylko to, że dzięki Twojej notce od razu zwróciłem uwagę na pewne niuanse. To dzięki.
Świetny Dafoe – taki killer że ho ho. Scena pościgu za nim na sankach skojarzyłą mi się z Nieustraszonymi pogromcami wampirów Polańskiego, który to „horror” był zresztą w podobnym stylu. Wspaniałe kino słusznie, docenione oscarami.
Dafoe! Buciki, skórzana kurtka (z piersiówką w kieszonce), sygnety i trzeszczące palce. Prawdziwy bad man. Rzeczywiście, że pogromcy byliby tu dobrym kontekstem. Oj, jak dawno ich nie widziałam.

Niektóre wpisy za długie. Jakbym się bała oddać mikrofon. Ale zawsze w takich razach trzeba brać swój, choćby na baterie, i się podłączać.
Wizualnie najbardziej mnie ujął Tony Revolori jako Lobby Boy, młody Zero Moustafa. Fizjonomia oscarowa. Bez niego Ralph Fiennes by nie zaistniał.;)
Przyjemność z gatunku wysmakowanych. I to duża przyjemność. Oglądałem ukontentowany, a z kina wyszedłem niemalże pewien – mając też w pamięci poprzednie propozycje Andersona – że to reżyser, który znalazł patent na swoje kino tak pierwszorzędny, że obstawiam, iż nie nakręci nigdy kiepskiego filmu.
Ale świeższe wspomnienia mam z „Fantastycznego Pana Lisa”, którego też wspominasz w jednym z komentarzy deklarując ku niemu pewne ciągoty. A ja właśnie kilka tygodni temu obejrzałem zawierając kompromis z 6-letnim synem, który oglądając opakowanie z GBH wyrażał tym filmem duże zainteresowanie, a jak się jeszcze dowiedział, że pan Anderson nakręcił także film o mocno kuszącym tytule „Pociąg do Darjeeling”, to stwierdził, że już w ogóle musi go obejrzeć, bo przecież wiadomo, że filmy o pociągach muszą być ciekawe. No więc zawarliśmy kompromis, że te dwa filmy to może kiedyś, a teraz to Pana Lisa. Dał się przekonać i nie żałował ;) A Tobie się udało obejrzeć? Polecam bardzo, podejrzewając, że chyba Ci się spodoba. I do tego fantastyczna rola Clooney’a (bez ironii, bo lubię go bardzo). Tylko, że taka fantastyczna nietypowo. Bo to nie tyle Clooney się bardzo postarał i zagrał rolę życia, tylko Anderson i macherzy od kukiełek tak się postarali, że spreparowali tytułowego liska w sposób idealnie oddający sposób bycia Clooney’a. Pięknie to współgra. I podobnie jak w przypadku GBH, film wielokrotnego użytku zapewniający nieustającą satysfakcję.
Mnie się nie udało. Ale właśnie poczyniłam pierwsze kroki. Do 10 kwietnia oglądam filmy sezonu, prawie nie czyniąc żadnych wyłomów. A później wracam do subiektywnych preferencji. I Pan Lis – na pewno. W ogóle: Wes Anderson. Bo Pociągu… też nie znam, a Twój Syn ma rację, że pociąg wiele obiecuje. Znałam kiedyś 6-latka (trochę wyrósł), który miał obsesję kombajnów. Nic interesującego nie mogło się dziać bez nich. Uważam, że Mały ma dobre rozeznanie. Kombajn ciągnie na pole, a pociąg w szeroki świat!
Pozdrawiam :)
Pingback: moonrise kingdom | tamaryszkowe pre-teksty
Pingback: lata 30. i Bydgoszcz | tamaryszkowe pre-teksty
Pingback: brooklińska bajka | tamaryszkowe pre-teksty