Foxcatcher, reż. Bennett Miller, USA 2014
Pięć nominacji do Oscara. Rozumiem: dla reżysera, scenarzysty, dla aktora pierwszoplanowego i drugoplanowego. Ale za charakteryzację i fryzury?! Fryzury (powtarzam)?
Kolejny film z serii tych, o których nie należy czytać przed seansem. Toteż i pisać po seansie wcale nie jest łatwo. Jeśli coś muszę z siebie wyrzucić to uznanie dla sposobu budowania napięcia, zagęszczania niepokoju i groteskowo-groźnej aury wokół milionera o skłonnościach megalomana i z kompleksem niedocenienia jednocześnie. Mieszanka wybuchowa.
Sądziłam, że królem filmowego napięcia w tym sezonie będzie Whiplash, tymczasem nie. Foxcatcher, antyteza dynamicznej, jazzowej opowieści, rozgrywa się bez efektownych sparingów antagonistów. Sparingi, owszem, te sportowe na zapaśniczej macie. Ale nie ich wynik budzi emocje. Choć sport stanowi ważne tło. Bohaterami są bracia, Dave i Mark Schultz, mistrzowie olimpijscy w zapasach. Napięcie jest tam, gdzie jest nieobliczalność, szaleństwo lub psychoza. Bez furii, ale narastające chorobliwie.
Spośród trzech panów z plakatu bez nominacji jest pan stojący en face. Lewy profil to nominacja za pierwszy plan, prawy profil – za plan drugi. Można by pociągnąć refleksję na temat więzi braterskich, pięknie się rozwijających, ugruntowanych, bezwarunkowych. Ale ciekawsze jest studium szaleństwa. Bogacz, potomek arystokratycznej rodziny du Pont (czymkolwiek by nie była amerykańska arystokracja) ma fanaberię być trenerem zapasów. Na złość mamie, która uważa ten sport za prostacki. Milioner (podstarzały i chyba lekko, ale nieciekawie homozorientowany) tworzy team zapaśników, na których łoży, ale i oczekuje, że zobaczą w nim swego mentora. Trenera, ojca, Złotego Orła.
Żałosne jest jego doglądanie sportowców, bo przecież sam tak niewiele potrafi. Jego autyzm, oderwanie od rzeczywistości budzą konsternację. A gdy zaczyna mówić o sobie jak o kimś, kto czyni Samo Dobro – dla ludzkości i Ameryki, gdy zleca kręcenie na swój temat panegirycznych filmów lub oczekuje peanów na wiecach, po prostu przeraża.
Wygląda wyjątkowo mało elastycznie, jak ekstrakt jednostki chorobowej, jakby coś się w nim zaszpuntowało. Może więc słusznie przyznano tę piątą nominację. Bo żeby aktor, zapamiętany z uroczej komedii romantycznej, w której zdobywał serce Juliette Binoche (Ja cię kocham, a ty z nim) stał się nagle kimś, kto zaraża jakimś mentalnym syfilisem, to jednak trzeba sięgnąć po środki specjalne. Raczej aktorskie, ale może też fryzjersko-charakteryzatorskie.
Świeżo po obejrzeniu powiem: nigdy więcej nie wrócę do tego filmu. Raz wystarczy, by już nie zapomnieć.
***
aneks
Kilka oscarowych nominacji, bez statuetek: najlepszy reżyser, aktor pierwszoplanowy (Steve Carell), aktor drugoplanowy (Mark Ruffalo).
Mnie się ten film bardzo podobał. Wyobcowanie milionera ze świata niezwykle groźne, daje do myślenia, bo myślę, że oni wszyscy – od Abramowicza po Jobsa – trochę tacy są, oderwani granatem od rzeczywistości. Im więcej emocji w filmie, tym więcej śniegu na ekranie. Świetny kontrast.
Dzięki za komentarz – mam okazję dopowiedzieć. Mnie też się bardzo podobał. Może niesłusznie dodałam, że do filmu nie wrócę. Bo tuż po seansie pisałam i rozdygotało mnie wyczekiwanie, kiedy arystokrata zrobi coś głupiego. Świetnie – należała się Carellowi nominacja. Jakieś obłędne połączenie ascezy i splotu emocji, że głowa boli. I chyba zaraz na początku pada pytanie starszego brata: co on z tego będzie miał? Po co to robi? „To” znaczy tu opiekę nad zawodnikami. Z czasem wiadomo coraz mniej. Bo coraz więcej słów o mentorstwie etc.
Ciekawa uwaga o śnieżnej scenerii finału. Innym zabiegiem kontrastującym jest kreacja brodacza – Marka Ruffalo (też zasłużona nominacja). Jest esencją bliskości, ciepła, normalności. Jego obecność przy młodszym bracie to taka czujność, bycie po prostu. Właściwie zbudował tę rolę na ciele, na gestach, spojrzeniu, na sposobie mówienia. Wiele tu zaskakuje.I to jest paradoksalne, bo przecież zwrotów akcji „prawie” nie ma.
Pozdrawiam :)
Mark Ruffalo od dawna jest moim prywatnym rankingu młodych bardzo blisko szczytu. :-)
A ja miałam wrażenie, że oglądam go po raz pierwszy. Jednak siła charakteryzacji, z której bezwiednie kpiłam. ;) W Wyspie tajemnic wyglądał zupełnie inaczej.
Tak, tak – ranking młodych. ;)
Autyzm, oderwanie od rzeczywistości, jednostka chorobowa, szaleństwo, psychoza… Czyli nie tylko ja mam wrażenie, że to przede wszystkim film o obłędzie ;) Najbardziej spektakularnie rozegrany oczywiście w postaci Du Ponta, ale przecież jest i jego matka, której rola w takim, a nie innym zachowaniu syna, jest niezaprzeczalna i reżyser bez ogródek podsuwa również trop „maminego” obłędu. Ale także młodszy brat wikłając się w relację z Du Pontem wikła się jednocześnie w spiralę narastającego obłędu, którego odpryskami bezsprzecznie zostaje „zainfekowany”. Wolnym pozostaje starszy brat, ale za skuteczne powstrzymanie się przed rozpędzającym się i pochłaniającym szaleństwem najbliższego otoczenia trzeba jednak – jak się okazuje – zapłacić także określoną cenę.
Ten film przeraża. Ale nawet niekoniecznie samą historią, sekwencją zdarzeń, relacjami pomiędzy postaciami. Najbardziej przerażające jest to, że oglądamy historię autentyczną, przy czym jest to autentyczność tak nieprawdopodobna, że po obejrzeniu filmu na AFF musiałem mocno „przewertować” Internet, by uwierzyć, że to nie fikcja. Podczas oglądania filmu nie wierzyłem. Szczególnie w kontekście finału… Zresztą finału, który wydał mi się psychologicznie niewiarygodny, co w sumie odbieram pozytywnie – zmartwiłbym się dopiero, gdyby motywacje psychopatycznych zachowań bohaterów były dla mnie w pełni zrozumiałe i nie budziły żadnych wątpliwości ;)
Już w którymś ze starszych komentarzy wycofałam się z zastrzeżenia, że „nie wrócę”. Ale chodziło mi właśnie o tę dawkę przerażenia. Nie z horroru wziętą. Bardzo realną. Orzeł to taka ciamajda megalomańska. I właśnie ten brak krytycyzmu, brak miary w odbiorze siebie – jest wiszącą na ścianie strzelbą.
Mark, młodszy zapaśnik, jest jak glina. Dotąd rzeźbił go brat, a bez niego nie jest mu łatwo stać na własnych nogach. Choć deklaracja, że widzi w Du Poncie ojca jest zmanipulowana. Ale świetny jest David (Mark Ruffalo). Obejrzałam aktora w dużo lżejszym „Zacznijmy od nowa” – niesamowity urok. Film muzyczno-kom.rom-owy, więc też niezły sprawdzian, czy gość nie ma skłonności do bycia słodziakiem. Moim zdaniem jest w sam raz.
Pamiętam, że Foxcatcher umknął mi we Wrocławiu. Od tamtego czasu miałam go „na liście” (oczywiście, nie mam żadnej listy). ;)
Pamiętam, że Ruffalo był też świetnym słodziako-zawiadaką w „The Kids Are All Right”. Tam jego urok przekonał mnie bardzo. „Zacznijmy od nowa” też chciałem obejrzeć, ale nie obejrzałem i już nawet zapomniałem, że chciałem obejrzeć, co wynika najwyraźniej również z problemu, który nazywa się: „brak listy” ;)
Natomiast jeśli chodzi o Carrella, to kojarząc go od zawsze z rolami komediowymi, bardzo doceniłem go w „Foxcatcherze”, ale kilka dni temu obejrzałem z kolei świetny „Najlepsze najgorsze wakacje” z 2013 roku i tam pojawiły się już pierwsze sygnały, że w odgrywaniu dysfunkcyjnych relacji też jest pierwszorzędny. Wprawdzie to jeszcze nie taka skala psychicznych aberracji jak w „Foxcatcherze”, ale postać mocno toksycznego quasi-ojczyma, którą grał właśnie Carrell, potrafiła mocno napsuć krwi głównemu bohaterowi.