No cóż, czas, czas, bo jak nie dziś, to nigdy. Im więcej filmów śmiga mi przed oczyma, tym mniej nadążam z ich przyszpileniem w blogowej notce. Wyłapuję wiele przegapionych tytułów, nierzadko upewniając się, że ominęłam je wiedziona intuicją. Owszem, chciałabym napisać o kilku przyjemnościach (patrz: Mandarynki, Sędzia, Locke, Zacznijmy od nowa, Furia …). I raczej nie zamierzam wspominać o kilku niefartach (te Saint Laurenty (2x), Turysta czy Obywatel).
Dziś – terra incognita, gatunki, z którymi mi nie po drodze, choć to jeszcze nie przesądza o wrażeniach z seansu. Kino akcji i science fiction – akcję śledziłam nieporuszona emocjonalnie, sf mnie wciągnęło (lecz nie będę udawać, że dorównuję androidom lub że je ogarniam). To preludium zapowiada, że opowiem o tych filmach z perspektywy widza-gapy.
Gunman: Odkupienie, reż. Pierre Morel, USA 2014
Uhahaha. Najzabawniejsze jest to, że Sean Penn dla Gunmana zrezygnował z roli Riggana w Birdmanie. Dwie strony medalu, dla Seana pech, dla Keatona szczęście. Może i zanosiło się na wielką sprawę. Rewolwerowiec, miłość, brudne interesy, szlachetne serce. Ale góra urodziła mysz. Cieniutko, choć z przytupem.
Postaci do zapamiętania jest chyba pięcioro. Reszta to chłopcy do bicia. Tytułowy Jim Terrier (Sean Penn) wraz z innymi pracuje w Kongo przy budowie lotniska, jest w związku z piękną Annie, a charakter ma twardy i niezłomny. Taka jest powierzchnia. Potajemnie natomiast wykonuje czarną robotę, która stawia pod znakiem zapytania amerykańską pomoc dla krajów rozwijających się. Terrier jest „strzelcem”, wykonującym zlecone morderstwa o charakterze politycznym (raczej ekonomicznym). Jego ukochana Annie o niczym nie wie. Jest anielsko niewinna, smukła, piękna i delikatna. I dobra, trochę jakby lekarka. Ale może nie lekarka tylko taka pani, co opatrzy i przytuli. Nie wyjaśniono mi tego.
Główna para, Jim i Annie czują do siebie taką miętę, że aż w nosie kręci. Nic dziwnego, że Felix, kumpel Jima, jest o ten związek zazdrosny i zamiast rozejrzeć się za jakąś Katie lub Betty, w głowę zachodzi, by wyrolować konkurenta i spełniać się w opiece nad Annie. Publika nie może go lubić. Jest brzydki, głupi i zły. A jak już wyjdzie szydło z worka, pękną pozory, zdeformuje się forma przyzwoitości, to zagęszczenie kabotyństwa będzie wręcz toksyczne. Felix (Javier Bardem) to rola tak żałosna, że rozwala pozostałe kreacje. Bo jak mam wierzyć, że Annie jest mądra i bystra, skoro wiąże się z Feliksem albo jak to możliwe, by Terrier dał się wykiwać takiej miernocie? Felix prawie zepsuł mi film.
To może mała dygresja o pięknie. Annie (Jasmine Trinca) jest właśnie piękna, to jej główna cecha charakteru. Na przykład gdy ma na sobie tylko białą koszulę Seana Penna. Gdy burza kędziorków niesfornie się splata wokół jej głowy. A nade wszystko, gdy się uśmiecha. Wtedy jest bezdyskusyjnie wzorcem powabu i urody. Już wszystko jedno czy w tej białej sukience (elegancja, niewinność, dystans), czy w tej czarnej (zmysły, zmysły, zmysły), czy w dżinsach i z podbitą wargą. No ale piękny jest również Penn. Inaczej, a też intensywnie. Oczywiście, mniej zdrowo. Nie powiem, że „ciacho”, ale mam wrażenie, że reżyser to właśnie chce mi podprogowo przekazać. Jim celowo pożycza koszulę Annie albo ją gdzieś gubi, żeby odsłonić rzeźbę mięśni, masywną acz smukłą. Całość dopełnia twarz Seana Penna, która jest marką sama w sobie. Smutna dogłębnie, z błękitem oczu, w których jest tęsknota za Annie, jest wściekłość na wszystkich i wszystko, co go z Annie rozdziela i jest bezdenne przekonanie o pustce i bezwzględności tego świata. I ta podkówka zmarszczek, która sprawia, że aktor, choćby się uśmiechał, to trochę jednak jakby płakał. Sean Penn nie wygląda tu na swoje 54 lata, wygląda co najwyżej na 45 albo o dziesięć mniej. I ma rację, że wali po mordach łajdaków, nawet kobiety (jeśli trzymają w ukrytej łapce strzykawę). Ma jakąś organiczną rację, że trzeba walić na odlew w to tałatajstwo. Jakie tałatajstwo? No, ogólne. W tym sęk, bo zdawało mi się, że trochę kina społecznego zobaczę. Może jakiś thriller polityczny? Ale nie. To jest kino akcji podszyte melodramatem.
Bo główną motywacją, która porusza mózg i mięśnie Terriera jest chęć bycia znów z Annie. By to osiągnąć, musi odkupić dawne grzechy. Nie wnikając w szczegóły, niejasne zależności Terriera rozdzieliły ich na osiem lat. I po tym czasie, po kilku dąsach Annie, znów będą czuć tę miętę i wszyscy, nawet najgorsi popaprańcy, będą im tego zazdrościć. Typ, który chce zabić Seana Penna, jest zorientowany w jego uczuciach do kobiety. No nie wiem, czy to nie nadto? W ogóle, gdy para spędza z sobą noc i znajduje chwilkę na wymianę dwóch zdań, to ona pyta „Dlaczego mnie zostawiłeś?”, a on odpowiada nie wprost, że przez tych osiem lat kochał ją w każdej sekundzie. Patrzy głęboko w jej oczy. Ustawia twarz Annie tak, by ona też patrzyła w jego oczy, w których jest cała prawda o tej nieskończonej liczbie sekund, w których ją kochał na odległość.
Może się mylę, może w tym filmie, w tym samym stopniu co o miłość, chodzi o „akcję”. Ale mój mózg zaklasyfikował te sceny jako spam i nie umiem ich odtworzyć. Jest dużo bicia. I nie takiego, że ciach-ciach, jeden na jeden. Nie, Terrier walczy z kilkunastoma naraz (to znaczy po kolei, ale w jednej sekwencji filmu). Pięść, „gun”, karabin, materiały wybuchowe, ogień, pościg, jakieś zmyślne pułapki, które ilustrują polskie przysłowie, że kto kopie dołki, ten sam w nie wpada. Na koniec corrida. Bo akcja toczy się gdzieś w Kongo, w Londynie i w Barcelonie. Z tych miejsc Barcelona jest najładniejsza i najkrwawsza. Corrida to taka coda, podsumowująca rzuconą przez Feliksa myśl, że zabijamy i kochamy się jak zwierzęta. Tylko że coda przewrotna. Jest w corridzie zwierzęcy instynkt (i było jasne jak słońce, że któryś z bohaterów nadzieje się przypadkiem na bycze rogi), ale jest też teatr. Dramaturgia, tragizm, równość w starciu. Nie jestem amatorem walki byków, ale wydaje mi się, że więcej w nich logiki niż w strzelaninie i mordobiciu w świecie, w którym uwięziono Jima Terriera.
Zwłaszcza, że ostatnia scena to beza w polewie.
cdn.
Science fiction się nie zmieścił. Nie wiem, kiedy zdążę dopisać. Ale polecam: Ex Machina Alexa Garlanda.
Świetnie robisz na śmiechowe zmarszczki wokół oczu i nozdrzy.
Coraz też świetniejsze pióro mnie, znaczy pt publiczności. prezentujesz.
A poza tym, zatem, może zamiast latać po tych kinach zaczniesz pisać coś na poważnie? :)
Komu zmarszczki! Komu!? Chętnie rozdam.
Ostatnio, rzeczywiście, zostałam kinową latawicą.
Bo finiszuję z konkursem filmowym. Muszę dorównać uczestnikom i przygotować zakręcone pytania z filmów sezonu właśnie. Więc oglądam nawet to, od czego normalnie mnie odrzuca. I jeszcze dłubię nad tymi filmami w wersji dvd. Kroję, wypatroszam, nadziewam.
Do 10 kwietnia. Potem przez dwa tygodnie nic nie obejrzę. I może znów zacznę czytać.
Albo pisać. ;)
Klin klinem, nałóg nałogiem, opowieść opowieścią.
Pozdrawiam :)
Wszystko cofam, wrrróć. Skoro potrafisz kroić, wypatroszać i… cotam – filmy możesz sobie robić co tam chcesz. Zazdraszczam, że zostałaś, ot-tak sobie, latawicą. Ja pracuję nad tym i nic :)
No WŁAŚNIE !
(to do sugestii Ewy :) )
A ponieważ filmu nie widziałem, to i zmilknę :)
Ojtam,
jakiś taki niedzisiejszy jesteś. Dziś odpowiedź powinna brzmieć w ten deseń: Nie znam się, to się wypowiem. ;)
Dobrze, dobrze. Ciągle tylko „pisz, Ren, pisz”. A proszę zapodać pierwsze zdanie. Jakby mi przypadło do gustu, to dopisałabym do niego powieść. No, podrzuć. Czekam.
Z tym pierwszym zdaniem nie jest prosto. Stephen King podobno nie zaczyna pisać żadnej powieści, jeżeli nie ma pierwszego zdania. „Otwierający akapit powinien zapraszać do wejścia w historię. Powinien mówić: Słuchaj. Chodź tutaj. Chcesz wiedzieć więcej”.
Może więc takie:
W osiemnastym stuleciu żył we Francji człowiek, którego spośród jakże licznych w tej epoce genialnych i odrażających postaci zaliczyć wypada do najbardziej genialnych i najbardziej odrażających.
;)
No, może coś takiego?
Sądziła, że wie o mężczyznach wszystko, w swoim życiu niejednego już kochała, nienawidziła, pożądała, odpychała, kusiła, zniewalała, pogrążała, czuła odrazę lub fascynację, czy mogła więc przypuszczać, że ta krótka ulotna znajomość tak bardzo zmieni jej życie?
Obojętne jakie ono – to zdanie – nie będzie, na pewno je wymyślisz.
Pierwsza podpowiedź jest mi znana (Pachnidło!). Druga dotyczy jakiejś „prawdziwej kobiety”, co to wszystkiego już spróbowała, kielich był pełen.. a tu jeszcze jedna kropelka. Ojtam, oj, brak mi doświadczeń. ;)
Ale dziękuję. Widzę, że przynaglasz. :)
Tamaryszku, Ty to nawet potrafisz fantastycznie napisać o filmie, który jest niewiele wart:) Co do pięknych kobiet w filmie, to zawsze moim ideałem piękna ( myślałam niedoścignionym) była Juliet Binoche. W najnowszym filmie ‚Sils Maria’, z przerażeniem zobaczyłam, że Juliet Binoche, z krótkimi włosami i bez makijażu zrobiła się podobna do mnie ;) Sama nie wiem jak to skomentować ;)
Też z dużą przyjemnością obejrzałam Mandarynki i Locke . Pozdrawiam wiosennie.
Jesteś podobna do Juliette Binoche! Super! Też zawsze chciałam być. Zwłaszcza do Juliette z Angielskiego pacjenta. Ale nie zgadzają mi się ani kolory, ani rysy. Oj, Sils Marię muszę obejrzeć. Choć czuje, że to nie będzie objawienie. Czuję w kościach. Kości kinomaniaka mają swoją wiedzę tajemną. Wiosennie :) (u nas zimno, pada i ciśnienie leci w dół)
I dobrze czujesz, nie jest to objawienie. Dodatkowo opisy i zwiastuny nijak się mają do samego filmu, zero emocji, film przegadany, nawet alpejskie krajobrazy nie zachwycają.
A moja podobizna do Juliet sprowadza się tylko do granatowej kurtki, w której chodziłam po Tatrach, a Juliet po Alpach :) Z wiosną zdecydowanie przesadziłam, dziś spadł śnieg :(
Hihiiii :) Mario, właśnie mi uświadomiłaś, że jestem podobny do Brada Pitta! On jeździł w takim jak mój kapeluszu i na podobnym koniu w Wichrach namiętności :))))
Mnie się to bardzo podoba. Kupię sobie białą sukienkę (i krwistą szminkę) i niech do mnie mówię per Marilyn M. :)
Pingback: androidka | tamaryszkowe pre-teksty
Ooo, nie wiedziałam, że Sean Penn porzucił „Birdmana” dla „Gunmana”. Może pomieszały mu się początkowe sylaby albo dopadł go kryzys wieku średniego. (W Hollywood młodość trwa dłużej, więc i kryzys się opóźnia;) I dobrze, gdyż stało się to przyczynkiem do powstania tej recenzenckiej perełki. :)
P.S. Na mnie „Sils Maria” zrobiło duże wrażenie pomimo jego lekkiego przegadania. Trzy aktorki koncertowo portretują różne typy wrażliwości (bądź jej braku), stosunku do świata i sztuki (show-businessu)… Długo by…
Przyłączam się do pomysłu ” pisz, Ren, pisz”. Można by nawet stworzyć takie wydarzenie na Facebooku he he.
Moja propozycja na początek opowieści autorstwa Ren wygląda tak :
To było właśnie w czwartek. W ten czwartek co to miał być tym czwartkiem, o którym rozmyślałem od, od…. czwartku roku poprzedniego. Dokładnie dwadzieścia cztery godziny dnia, którego dotyczy ta opowieść, miały należeć do mnie.
A jeśliby już to dzieło powstało to kto wie, może jakiegoś audiobooka byśmy z tego zrobili? :)
ad Archez
:) Audiobook to wielce motywujący bodziec.
Czwartek z 24-godzinną władzą nad czasem. Z byciem w centrum. Aha, to ma być science fiction? Nawet jak bez science, to jednak fantastyka. Hmm… ramy czasowe. Z narratorem w roli głównej. Z poprzedzającym owo TERAZ wyczekiwaniem… Ok, dobry materiał. Choć podejrzewam, że nim dotrwam do chwili, kiedy żadne brzęczyki nie przywołują mnie do zobowiązań, to może się ulotnić.
Dziękuję. Już może bez Facebooka. ;)
ad Bee
:) Sean Penn trochę stracił, ale coś też zyskał. Nie wiem, czy to jawa czy magia kina, ale wyprzystojniał, nabrał energii (depresyjnej, bo taka dodaje głębi) i tak się w nim połączyło wszystko: od mordobicia po czułość. To przecież zysk. Nawet jeśli tylko efekt oświetlenia. ;)
W sumie: tak, teraz młodość trwa do sześćdziesiątki. Potem dojrzałość. Cholernie się trzeba starać, by do starości dotrwać. Trzeba mieć anielską cierpliwość…
Nie mam zdania o filmie z Binoche, bo nie zdążyłam obejrzeć. Jeszcze trwa przesyt. Pozdrawiam :)
Poza oświetleniowcami i makijażystami miłość dodaje Pennowi blasku :) No przecież zakochany z wzajemnością w pięknej Charlize Theron. Swoją drogą ma gość wyrafinowany gust – jego ex-małżonka Robin Wright także jest zjawiskowa. Wykazawszy się orientacją w stosunkach towarzyskich niczym bohaterka grana przez Kristen Stewart w „Sils Maria”, skorzystam z nawiązania, by jeszcze raz zachęcić Cię, Renatko, do obejrzenia tego ostatniego i podzielenia się z nami wrażeniami :)
:))
Na razie na zachęty jestem głucha. Po blogu tego nie widać (właściwie, szkoda), ale miałam w ostatnim miesiącu końską dawkę kina. Końską? Mało powiedziane. Hipopotamią, żyrafią, bawolą i żubrzą. Wszystko naraz. Jak otrzeźwieję, wszystko możliwe.
A Sean w filmie dużo lepszy niż na ściance z Charlize. Tam zjawiskowa jest ona, on się ledwo wydobywa z tła.
Jednak zachęty są łechcące. Na pewno się skuszę, skoro ludzkość tego potrzebuje. :)