Archiwa miesięczne: Lipiec 2015

co się widziało na horyzoncie

Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca – 2 sierpnia 2015

Post obrazkowy, z konieczności, lecz może na szczęście. Bagaże się pakują, internet pójdzie w odstawkę, słowa pofruną z wiatrem.

Festiwal trwa w najlepsze. Byłam od piątku do wtorku. Z zazdrością zerkam na to, co serwowane jest na finiszu. Moje wybory nie były ekstremalne. I sporo filmów pojawi się w dystrybucji. Nie zrecenzuję, ale zostawiam sobie miejsce na aneks lub rozmowę w komentarzach.

AnPieśń słoniaByć może życieMarie na pamięćAmyElectric BoogalooZabójczyniPan TurnerNasza młodsza siostraMiara człowiekaRealityPassoliniZupełnie Nowy TestamentMustangSyn SzawłaThe Lobster


Obejrzane tytuły (kolejność alfabetyczna, pogrubienie oznacza duże zadowolenie z wyboru):
1.  Amy – reż. Asif Kapadia, Wielka Brytania 2015

2.  An – reż. Naomi Kawase, Japonia 2015
3.  Być może życie – reż. Mania Akbari, Mark Cousins, Wielka Brytania 2014
4.  Electric Boogaloo. Niesamowita historia Cannon Films – reż. Mark Hartley, USA i in. 2014
5.  Marie na pamięć – reż. Philippe Garrel, Francja 1968
6.  Miara człowieka – reż. Stéphane Brizé, Francja 2015
7.  Mustang – reż. Deniz Gamze Ergüven, Turcja i in. 2015
8.  Nasza młodsza siostra – reż. Kore-eda Hirokazu,  Japonia 2015
9.  Pan Turner – reż. Mike Leigh, Wielka Brytania 2014
10.  Passolini – reż. Abel Ferrara, Francja, Belgia, Włochy 2014
11.  Pieśń słonia – reż. Charles Binamé, Kanada 2014
12.  Reality – reż. Quentin Dupieux, Francja, Belgia 2014
13.  Syn Szawła – reż. László Nemes, Węgry 2015
14.  The Lobster – reż. Yorgos Lanthimos, Grecja i in. 2015
15.  Zabójczyni – reż. Hou Hsiao-hsien, Tajwan, Chiny i in. 2015
16.  Zupełnie Nowy Testament – reż. Jaco Van Dormael, Belgia 2015

Miara człowieka

Miara człowieka, reż. Stéphane Brizé, Francja 2015
Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca – 2 sierpnia 2015
Obejrzałam na Nowych Horyzontach w towarzystwie 15 innych filmów. I trochę się waham, czy nie pójść w stronę podsumowań. Zwłaszcza, że przynajmniej o dziesięciu filmach chciałabym wspomnieć i zaznaczyć, dlaczego warto je obejrzeć i co z nich zapamiętałam. 

Wahadło zmniejsza amplitudę i staje w pozycji ze wskazaniem na jeden film. Nie dlatego, że jest the best of all. Może (raczej) nie jest. Ale zakleszczył mi się w pamięci i sama chciałabym zrozumieć dlaczego. Nie znam reżysera. Nie znajduję informacji o polskiej dystrybucji tego tytułu. Wiem, że premierę światową miał w maju, był w canneńskim konkursie głównym i otrzymał nagrodę za najlepszą rolę męską (Vincent Lindon). 

Miara człowieka. Vincent Lindon

Skromnie opowiedziana historia, wyjęta z życia pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który jakiś czas temu stracił pracę, żyje z zasiłku, szuka nowego zajęcia. Nie będzie retrospektyw ani epilogu, są kadry z teraźniejszości rozciągniętej na kilka miesięcy. Miara człowieka bliska jest poetyce dokumentu: bohater w biurze pośrednictwa pracy, na warsztatach uczących jak szukać skutecznie, na dyżurach w nowym miejscu zatrudnienia. Kilka scen prywatnych, ale nieprzekraczających granic intymności. Można by je rozegrać przed kamerą. Ale właśnie w tym rzecz, że nie ma tu osoby trzeciej. Patrzymy oczami Thierry`ego. Obdarzeni jego świadomością.

Co prawda to zależy od widza, czy Thierry jest mu bliski, czy też widzi w nim element oglądanego świata. Mnie ujęło właśnie to, że Vincent Lindon jest zarazem niezwykle oszczędny (w sposobie ekspresji, w komentowaniu rzeczywistości, w relacjach z innymi) i pełen cichej świadomości tego, co mu się przydarza. Zależny od świata, w którym funkcjonuje, ale nie na tyle, by odebrało mu to godność. Słowem: mój odbiór był emocjonalny. Absurd zaczął nacierać i wprawiać mnie w dyskomfort i zdumienie. Zaczęłam główkować, co by tu było najwłaściwsze, bo oczywiście do wyboru tylko odcień z gamy szarości. I przejął mnie ten balans między pokorą i realną wyceną swoich możliwości a intensywną potrzebą podkreślenia, że nie chcę, by ze mną świat tak pogrywał. Veto.

Thierry jest robotnikiem (wykształcenie średnie?), ma sympatyczną żonę i syna z ruchową niepełnosprawnością. Jest ciepły, budzi zaufanie, wydaje się kimś odpowiedzialnym i stonowanym.

[No trudno, spojlery] Esencją poszczególnych scen są dialogi sytuacyjne.
Thierry w rozmowie z urzędnikiem, który szacuje jego rynkowe szanse. Urzędnik bardzo rzeczowy, logiczny, kulturalny. Przekonujący nawet. Tyle że Thierry dał się przekonać raz i drugi, wyszedł na poradach jak idiota, zrozumiałe więc, że nie chce kręcić się jak bączek wokół tej samej osi. Dopiero co skończył kilkumiesięczny kurs operatora dźwigu. Rozgląda się za pracą i dostaje jasny komunikat, że kurs był zbędny, bo na dźwig przyjmują tyko tych z wcześniejszym doświadczeniem budowlańca. Po co go tam wysłano? Czy ktoś to wie? Do cholery! Nie, Thierry nie jest wariat, nie przeklina. Wysłucha grzecznie drugiego urzędnika (rekrutacja przez Skype`a), który równie nienaganny „proceduralnie”, daje do zrozumienia, że szanse są nikłe. Franz Kafka zaraz wyjdzie zza firanki!

Thierry na szkoleniu. Ciekawe, czy w Polsce też tak się instruuje bezrobotnych? To jak warsztaty na prezentera tv. Nagrana na kamerę sytuacja (z Thierrym w roli głównej) komentowana przez całą grupę i prowadzącego. Feed back jest diablo ostry. Choć może słuszny i przydatny. „Źle, że rozpięta koszula”. „Za cicho wymawiane ostatnie sylaby”. „Mnie nie przekonuje”. „Nie dałbym szansy”. Dwie skrajne refleksje: jasne, trzeba przećwiczyć rozmowę z potencjalnym pracodawcą; no ale to jest kosmos! A w każdym razie taniec garbatego na linie. Chodzi o to, by garbaty chodził prosto. „Garb” znaczy tyle, że bezrobocie obciąża. Gdyby Thierry był młody, bogaty, z ekstra doświadczeniem i alternatywą wyboru między ofertami, to mógłby z wdziękiem i gracją odginać mały paluszek od uszka filiżanki. Ok, słucha cierpliwie i chyba wyciąga wnioski.

Dyskusja kumpli z poprzedniej pracy, szykujących się do walki z ekspracodawcą. Chcą wejść na drogę sądową, zwolnienia były niesłuszne. I jeśli nawet powrót jest niemożliwy, to możliwa jest riposta, tupnięcie na ważniaków. Thierry mówi: dość. Owszem, jest słuszność w procesie, ale on swoją sytuację widzi inaczej. Po pierwsze: od kilku miesięcy kręci się w kółko, angażowanie się w proces zatrzyma go w miejscu na dłużej. Po drugie: żeby zacząć, trzeba zatrzasnąć drzwi i chwycić za nową klamkę. Szalenie mi się ta scena podoba. Jest niejednoznaczna. Gdy film się kończy, można by do niej wrócić i zrozumieć inaczej. Ujmuje mnie, że ten społeczny impas staje się filtrem egzystencjalnym. W ogóle – Miara człowieka wydaje mi się bardzo uniwersalna. Mimo wyraźnie określonych sytuacji społecznych, dotyczy mnie bardziej niż historie paraboliczne z założenia. I to jest transowe wejście w skórę Thierry`ego. Rozumiem nagrodę dla aktora. Świetna postać.

Sceny rozmów z synem czy tańca z żoną albo wycofania się ze sprzedaży domku ludziom, którzy wymuszają na nim obniżkę ceny. Wystarczy, by polubić, uwierzyć, dać kredyt i patrzeć na świat z grubsza tak jak on. Bo Thierry obserwuje dobrze i czyta między wierszami.

Miara człowieka. PlakatNowa praca to służba w markecie. Obserwowanie klientów i pracowników. Demaskowanie złodziei etc. Robi, co trzeba. Koleżanka ze szczebla wyżej nadaje kontrolom ton i baczy na restrykcje. Nad nią kierownik. Nad kierownikiem szef spod jeszcze większego szefa. Jest korporacyjnie, choć niby na mikro skalę.

Dwie sceny, surowe, ogniskujące najróżniejsze „odśrodkowe” tego systemu. Bo nie ma wątpliwości: ludzie nie konfrontują się jak ludzie, lecz jak pionki w grze ze źle zredagowaną instrukcją.

Jedna ze sprzedawczyń (dział mięsny) odchodzi na emeryturę. Zbiera się cały personel. Śpiewają napisaną dla niej piosenkę. Że jak nikt. Znała się na wątrobie, była miła, wszyscy ją lubili i trele morele. Thierry w ogóle jej nie znał i też jest w grupce przyjaciół. Sam kierownik rozpływa się, choć pewnie przed sekundą ktoś mu powiedział, o kogo chodzi. Kobieta wygląda na szczęśliwą. Thierry chyba myśli, że to dziwne i nienormalne. Albo ja tak myślę.

A gdy po kilku tygodniach jedna z kasjerek zaliczy wpadkę, a kierownictwo zwolni ją z pracy, to niedawna komitywa przestanie obowiązywać. Strzeż mnie, Boże, od „przyjaciół”.  O tym, że oskarżona o kradzież popełniła samobójstwo, dowiadujemy się ze sceny zebrania. Szefostwo jest biegłe w zarządzaniu emocjami. Zapewne działa proceduralnie i „w trosce o”. Zapobiegliwie i stymulująco. „Przede wszystkim muszę powiedzieć, że absolutnie nikt nie może się czuć odpowiedzialny za to, co się stało”. Bo przecież praca to nie życie. Takie decyzje to splot różnych czynników. Ani grama winy, ani ciut. I chyba ta czystość procedur to jest najbardziej obezwładniające piekło społecznej matni. Nikt procedur nie lubi, ale każdy rozsądny uznaje, że bez nich ani rusz. Łykamy kompromisy, bo da się je logicznie wytłumaczyć. A potem przesuwają się granice i obrzydliwość poddusza nas systematycznie. Aż trudno znaleźć ramy, trudno policzyć, która żaba jest tą nie do przełknięcia.

Ja wiem, że o tym mówi co drugi reportaż i przecież dla mnie temat też nie nowy. Jeśli ukłuło i truje emocje, to dlatego, że film jest świetnie wyważony. Obsadza życie w roli narratora i nie dopuszcza żadnych morałów. Stéphane Brizé (reżyser) nie ma w swej filmografii spektakularnych tytułów. Ale ten warto mu policzyć za sukces. Bo jeśli w skrawkach historii Thierry`ego można zobaczyć mechanizmy społeczne i naszą wobec nich bezradność (niebiadolącą, podejmującą wyzwanie i próbującą wytrwać, ile się da), to znaczy, że realizm wskoczył na wyższą półkę i zyskał drugie dno.

gniew

Zygmunt Miłoszewski, Gniew, Grupa Wydawnicza Foksal (W.A.B.), Warszawa 2014

Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, że nie zanosi się na burzę. Upał jest stanem zakodowanej w pamięci acz nierozpoznawalnej przez opary mgły aberracji. Wokół panuje mżawka. Zamarzająca na szybie samochodu, nim wycieraczki zdążą ją rozchlastać. 

„Trwa warmińska jesień, jest szaro i brzydko, bez względu na wskazania termometru wszyscy czują tylko to, że jest cholernie zimno. W powietrzu wisi mgła, a na ulicy zamarza mżawka”.

GniewPowieść kończąca trylogię kryminalną z prokuratorem Szackim w roli głównej ukazała się w październiku (2014) i wszyscy fani Miłoszewskiego dawno zdążyli ją przeczytać. Ja sobie przyjemności dawkuję. Odczekałam po Ziarnie prawdy kilka miesięcy, odczekam kolejne nim wezmę się za Uwikłanie. Jeśli to prawda, że jeden z nielicznych polskich pisarzy kryminałów utrzymujących się z pisania (Czubaj w wywiadzie do DF (15.07.15) wymienia jeszcze Wrońskiego, Krajewskiego i Bondę) zmienia specjalność, to po pierwsze żal, po drugie brawo.

Prokurator Teodor Szacki to super postać! Motywowana jakąś wściekłością na łajdactwo i rozciamcianie współczesnego świata. Głęboko nie zgadza się z bezprawiem, ale irytuje go również zbyt pobłażliwa szefowa, która chce być w zgodzie i „na ty” z całym światem.

„Zarządzanie poprzez serdeczność, przyjacielskość i dowcipasy zawsze działały mu na nerwy. Wolał po prostu załatwić sprawę. W Olsztynie było wyjątkowo źle, od razu przechodzenie na ty i żarciki, a drzwi do gabinetu Ewy były zawsze tak ostentacyjnie szeroko otwarte, że jej sekretarka musiała cierpieć na chroniczne przeziębienie”.

Szacki (podejrzewany niesłusznie o cynizm) jest złośliwie inteligentnym, dowcipnie przenikliwym i introwertycznie sztywnym księciem w najlepiej skrojonym garniturze w tej części świata. Obojętnie czy mówi ripostami czy perorą, jest w tym znakomity. Choć – już przy Ziarnie prawdy miałam takie wrażenia – gdy rozmowy trwają zbyt długo, to jednak Miłoszewski ociera się o „objaśniactwo”. I tak jak nie lubiłam w Ziarnie… sceny z rabinem, tak w Gniewie obniżyła mą czytelniczą radość scena przedkulminacyjnej rozmowy z mordercą.

Chcę jednak w krótkich deklaracjach wyrazić mą atencję wobec tego, co robi Zygmunt Miłoszewski. Po pierwsze: nie sposób się oderwać. Mądrze, dowcipnie, z sensem napisane. Bezpretensjonalnie. To jest kryminał (nie traktat o wszystkoizmie). Ale kryminał, w którym każdy element układanki jest warsztatowo dopracowany (bohater, „operowa” zbrodnia, codzienność, diagnoza społeczna, tajemnica i sposób odsłaniania kurtyny). Po drugie – kryminał z ważnym społecznym dylematem w tle. Tym razem chodzi o przemoc domową, skalę tego zjawiska i idącego z nim w parze upośledzenia tych, którzy nie widzą, nie słyszą, nie ujawniają. Jak trzy małpy. Po trzecie: niepocztówkowy, lecz sympatyczny portret polskiego miasta. Padło na Olsztyn i dostało mu się za brzydotę architektoniczną i rozstrajający nerwy system zmiany świateł drogowych. Po czwarte: zbrodnia zbrodnią, ale poczucie humoru to wartość, która nokautuje konkurencję. I żaden tam pobłażliwy, ciociny humor, który rozpogadza. Raczej marudny, wybrzydzający, bezlitosny, jednak autoironiczny i błyskotliwie nadający temu, co wyśmiane piętno nie szyderstwa, lecz zamaskowanej sympatii. 

Notka krótka, bo tuż przed NH i innymi rozjazdami (m.in. tropem sandomierskich przygód Szackiego). Dołączę więc kilka fragmentów (wybranych rozmyślnie jako zaczep do niezaistniałych rozważań), które podkreślą, że najlepiej to jednak pić ze źródła.

***
Podobnie jak w Ziarnie prawdy Miłoszewski porządkuje dni kartką z kalendarza, w której miesza ze sobą rzeczy ważne i mniej, światowe i lokalne. Wyliczanki są bardzo na plus ogólnych wrażeń z lektury.

„W rocznicę śmierci Adama Mickiewicza swoje urodziny obchodzi, jak co roku, Tina Turner”. (26.11) 

***
„Szacki nawet nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Na schodach odetchnął głęboko listopadowym powietrzem. Czuł się słabo i kręciło mu się w głowie. Czuł się słabo, bo gdyby nie przyzwyczajenie z Warszawy, rutynowo kazałby pewnie zakopać szczątki, a razem z nimi dowód niecodziennej zbrodni. Oczywiście martwiło go trochę, że sprawiedliwości nie stałoby się zadość. Ale na myśl, że mógł się pozbawić najbardziej obiecującej sprawy od lat – na tę myśl naprawdę ugięły się pod nim nogi”.

***
A propos całkiem licznych tropów intertekstualnych:

„Leżał na łóżku i czytał Lemaitre’a. Tak jak zwykle stronił od kryminałów – nie dość, że wydumane i przewidywalne, to jeszcze skrzętnie omijały prokuratorów – to musiał przyznać, że Francuz był naprawdę dobry”.

***
Ciąg dalszy rozczarowań szefową:

„Na samym początku ich znajomości zapytała, czy zwracać się do niego Teodorze, czy może woli Teo lub Teddy. Szacki, który z zasady nie przechodził z nikim na ty, odparł, że wolałby pozostać przy formach grzecznościowych. Szarejna wybuchła taką wewnętrzną wściekłością, że mało jej nie spadł pluszowy kombinezon. I zapewniła, że oczywiście, rozumie, po czym zaczęła się do niego zwracać „panie Teo”, wymawiając to zawsze bez pauzy − jak „panieteo” − dzięki czemu jego imię brzmiało w jej ustach jak włoski deser albo marka odświeżacza do kibla”.

***
I nieco kontrowersyjna, lecz ostatecznie i tak pochwalna, uwaga o urodzie ojczystych stron:

„Polska jest brzydka. Oczywiście nie cała, żadne miejsce nie jest całkowicie brzydkie. Ale jak wyciągnąć średnią, to Polska jest brzydsza niż jakikolwiek kraj w Europie. Nasze piękne góry nie są ładniejsze od czeskich czy słowackich, o Alpach nie wspominając. Nasze pojezierza to daleki cień skandynawskich. Plaże lodowatego Bałtyku rozśmieszają każdego, kto odwiedził kiedykolwiek te nad Morzem Śródziemnym. Rzeki nie przyciągają podróżujących jak Ren, Sekwana czy Loara. Reszta to nudny, płaski teren, częściowo zalesiony, ale też żadne puszcze Śródziemia to to nie są, w porównaniu z dzikimi ostępami Norwegii czy krajów alpejskich wypadamy blado.

Nie ma cudów natury, które zdobiłyby okładki międzynarodowych albumów podróżniczych. Niczyja to wina, po prostu osiedliliśmy się na nudnych, rolniczo obiecujących terenach i tyle. Co wyglądało sensownie w epoce trójpolówki, w czasach międzynarodowej turystyki już takie oczywiste nie jest.

Nie ma też miast ładnych w całości. Nie ma Sieny, Brugii, Besançon, Bazylei czy chociażby Pardubic. Są miasta, w których jak dobrze spojrzeć i za bardzo nie obracać głowy, a już broń Boże nie iść przecznicę dalej, można zobaczyć ładny fragment.

Niczyja to wina. Tak jest i tyle.
Ale są chwile, kiedy Polska jest najpiękniejszym miejscem na świecie. To majowe dni po burzy, kiedy zieleń jest soczysta i świeża, chodniki lśnią wilgocią, a my wszyscy zdjęliśmy po raz pierwszy od pół roku płaszcze i czujemy, że udziela nam się potęga sił natury.

To sierpniowe wieczory, rozkosznie rześkie po całym dniu żaru, kiedy zapełniamy ulice i ogrody, żeby zaczerpnąć powietrza, złapać końcówkę lata i czekać na spadające gwiazdy.

Ale przede wszystkim to pierwszy prawdziwy zimowy poranek, kiedy wstajemy razem z dniem po całonocnej śnieżycy i widzimy, że świat za oknem zamienił się w bajkową scenerię. Wszystkie mniejsze defekty zostały zakryte, te większe ciut przysłonięte, a najgorsze brzydactwa zyskały szlachetną w swojej prostocie, białą, lśniącą oprawę. „

w głowie się nie mieści

W głowie się nie mieści, reż. Pete Docter, Ronaldo del Carmen, Studio Animacji Pixar, Walt Disney Pictures, USA 2015

Szybciutko, na gorąco. O tym filmie chyba wyjątkowy maruda mógłby rzec słowo pozbawione aprobaty. Zgodny zachwyt krytyków. I właśnie to mnie do kina wygnało – że niemożliwe. Zazwyczaj nie rozglądam się wśród opinii przed seansem, więc w głowie miałam tyko peany Panów z FilmWebu. Teraz zajrzałam do nich ponownie: wszystko się zgadza! W programie movie się (Walkiewicz, Popielecki i w zastępstwie Muszyńskiego – Oleszczyk) zgodnie przyklaskują: film roku! Jak to?! – myślę, gdy słyszę po raz pierwszy – taki zachwyt nad animacją? Że aż do Obywatela Kane`a przyrównana albo że to skompresowane studia psychologiczne? Trochę się to – nomen omen – w głowie nie mieści.
W głowie się nie mieści

Ostatecznie nie wiem, ile się w tej kompresji spakowało i kto jest w stanie całą mądrość zdekompresować. Pięciolatek? Dziesięciolatek? Może dopiero ktoś z maturą? Wiem, że jeszcze wrócę do filmu Doctera i skupię się na stricte kognitywnych odkryciach. Pierwszy ogląd oddaje prym opowieści. Film jest zabawny, barwny, dynamiczny, inteligentny i prowadzony przez dobrego dyrygenta! Jeden z czołówki najmądrzejszych filmów, jakie widziałam. Ever.

Bohaterką jest 11-letnia dziewczynka, którą poznajemy w dniu narodzin i w kilku scenach z jej najwcześniejszych lat. Mieszkała w Minnesocie, otaczała ją przyjazna aura. Szczęście w pigułce, niestety, reglamentowane, bo nadszedł czas wywrotki. Ściślej: przeprowadzki do San Francisco. Albo: wyprowadzki z krainy Dzieciństwa w sferę tuż przed Dorastaniem. Jeszcze nie na całego jest nastolatką, dopiero stoi w progu, ale burza nastrojów już przepycha się na plan pierwszy.

Perypetie małej Riley to jeden z filarów fabuły. Drugi, równoległy filar, to komentarz do wewnętrznego świata bohaterki prowadzony z perspektywy jej emocji. Pomysł tyleż prosty, co genialny. Za konsoletą stoi pięcioro spersonalizowanych uczuć: Radość, Smutek, Odraza (wstręt), Strach i Gniew.  Każde wystrojone w dyktowane charakterkiem fatałaszki. Krótko-zwięźle – Smutek rozbraja! Wiadomo, deprecha wkurza jak nic, działa ze spóźnionym zapłonem i farbuje na niebiesko czego się chwyci. Przeprasza, że żyje, niby chce się schować w kąt, a rośnie tam, gdzie jej nie siano. I choć Radocha wyznacza jej kółko i próbuje zgasić w zarodku, to wkrótce sama rozumie, że sprawy nie są tak jednoznaczne. Wszystkie emocje mają prawo wydostać się na wierzch. Chronią, oczyszczają, regenerują, dają napęd. Nawet te z pozoru osłabiające (vide: Smutek). Jedna rzecz to współistnienie emocji. Druga – to, że nie istnieją w stanie czystym. Przynajmniej odkąd wyjdziemy ze skansenu dzieciństwa. Bo początkowo rej wiedzie Radość. I wydaje się, że jest synonimem szczęścia. A niekoniecznie.

Radość. PlakatSmutek. PlakatOdraza. PlakatStrach. PlkatGniew. Plakat

Trzy panie i dwóch panów – tak to się rozkłada genderowo (nie wiem, ale to może być znaczące). Taki jest zespół emocji Riley. A nie tylko nią sterują (?) uczucia. Każdy ma własny pakiet, z czego wynikają przeróżne wojny i starcia. W filmie jest to zalążkiem kilku świetnych anegdot. Gdy nasz Strach wejdzie w relację z czyjąś Odrazą albo Gniew się naczupurzy na cudzy Gniew etc. Świetnie to ilustruje jeden ze zwiastunów

To, co zasygnalizowałam powyżej, byłoby już wystarczające, by film wybrzmiał i namieszał. O najlepszym jednak nie wspomniałam. Bo najcenniejszy, moim zdaniem, jest efekt zmieszania prostych i znanych każdemu sposobów reagowania, tego, co nazywamy osobowością i bez podręczników umiemy diagnozować, z dość skomplikowaną jednak wiedzą na temat ludzkiej pamięci, przeróżnych struktur i mechanizmów, wiążących nasze przeżycia w niepowtarzalny, jedyny we wszechświecie organizm. Inaczej mówiąc: miks mądrości płynącej z doświadczenia życiowego i akademickiej wiedzy o procesach poznawczych, o tym, co przynależy do sfery świadomości i podświadomości.

Tu właśnie ukryty jest poziom kognitywistyki. Przygody tak się rozpędzają, że na pewnym etapie Radocha ze Smutkiem znikają zza konsolety (a jak! nastolatce czasem musi wystarczyć gniew, wstręt i lęki). Wraz z nimi wędrujemy po meandrach wysp tożsamości, krainy snów i wyobraźni, podświadomości, pamięci długo- i krótkotrwałej, gdzie z zaułków wyskakują przypominajki lub archetypiczne figury naszych pragnień. Skomplikowany to wszechświat, lecz rządzący się jasnymi prawami. Niezbadanymi do końca, więc akcja nie toczy się przewidywalnie. Jeśli bowiem analiza podpowiada, by wskazać fundamenty i główne „wyspy” osobowości, by szukać w przeszłości sterów tego, dokąd zmierzamy, to i tak zaskoczą nas różności (a to Bing Bong, a to zapamiętane nie wiadomo dlaczego pierdołki).

Rodzinka1. W głowie się nie mieści   Riley. W głowie się nie mieści

Gdyby ktoś jakimś cudem nie słyszał jeszcze zachęty, by obejrzeć najnowszy film wytwórni Pixar, to ja swój głos dostrajam do chóru pochwał. 10/10. Koniecznie zobaczyć. :)

Smutek i Radość2. W głowie się nie mieści

 

gorączka

Gorączka (Heat), reż. Michael Mann, USA 1995
Jedno zdanie wyjaśnienia: nie mam bzika na punkcie Ala Pacino. Ja po prostu działam metodycznie. Pacino, oczywiście, zbyt dużo ma na koncie, bym wytrwała w pisaniu o każdym filmie z osobna, ale – oto piąty tytuł. Nie obiecuję, że ostatni, choć być może.

Gorączka. PlakatGorączka – jak nazwa wskazuje – do stanów średnich się nie zalicza. Wszystko tu jest na najwyższych obrotach: aktorstwo, reżyseria, scenariusz. O tym, że nie ma się czego czepiać decyduje zresztą nie tyle doskonałość elementów, co ich zgranie w punkt. Przy czym zachodzą tu następujące zjawiska: primo – ogląda się bez chwili nudy (cudownie rozłożone tempo), secundo – tuż po obejrzeniu ma się ochotę na powtórkę, nawet od razu (choć to niemal trzy godziny), tertio – częste pikanie w tyle głowy, że to klasyka, że absolutnie modelowe rozstrzygnięcia, na których można się kina uczyć (co nie znaczy, że wyczuwa się schemat!). 

Słowo-klucz to pojedynek. Gangstera z policjantem, Roberta De Niro z Alem Pacino, dwóch wielkich figur dobrego kina akcji: honorowego przestępcy-marzyciela i zżartego przez patologię, nafaszerowanego „padliną” gliny, który nie umie już zwyczajnie żyć. W klimacie rozgrywka dotyczy romantyzmu i kina noir. Sama nie wiem: wstrząśnięte nie zmieszane?

Neil McCauley (Robert De Niro) jest profesjonalistą. Jego fach to napady. Działa w sprawdzonym teamie, jest niekwestionowanym szefem, mózgiem i ucieleśnieniem lidera (znaczy, że De Niro jako brutalny i elegancki zarazem gość, nie może nie przykuć uwagi swą prezencją). Wchodzimy w pierwszą, spektakularną akcję, w której nowicjusz w ekipie, Waingro, nie wytrzymuje napięcia i zabija strażników konwoju. Neil zamierza pozbyć się partacza, ale Waingro jest szybszy – znika i czai się, by zadziałać w dalszej części filmu. Tymczasem sprawa napadu trafia pod lupę wydziału zabójstw, gdzie szeryfuje porucznik Vincent Hanna (Al Pacino). Tak to się zaczyna. Neil ma już nagrane kolejne wielkie skoki, lecz musi zgubić węszącą policję. Vincent nie odpuści, tym bardziej, że docenia mistrzowską technikę przeciwnika i jego styl. Mamy więc antagonistów, których różnią cele i przyciągają osobowości. Jeden drugiemu wadzi, lecz pościg-ucieczka obu daje satysfakcję z konfrontacji z wrogiem, którego się szanuje.

Ani Mad Max, ani Szybcy i wściekli – tempo nie wytraca w widzu oddechu, ale spektakularnych scen nie brakuje. Zwłaszcza rozegrany na naszych oczach napad na bank, kulminacyjny punkt fabuły. Bo tu i strategia napadu (zakłócenia, kolejne etapy, napięcie), i ogień konfrontacji z policją, i widok podziurawionych jak sita radiowozów – oszałamiają. Ale również akcje oparte na dowcipie czy przebiegłości wypadają nieźle. Mnie się podobało wzajemne namierzanie. Policja od tego zaczyna, to jasne. Neil, świadomy podsłuchowego ogona, wyprowadza ją w pole. Całkiem dosłownie: ekipa wysiada na placu, wpatrując się i wskazując na – prawdopodobnie – jakiś objęty planem obiekt. Po chwili odjeżdża, a ukryta na szczycie kontenera policja, która nagrała rozmowę i zrobiła zdjęcia, głowi się, o co tu może chodzić? O rafinerię, bazę przyczep czy skład złomu? Vincent, wystawiony do wiatru, jednak nie bez resztek zawodowej intuicji, rozumie, że stojąc tak i wpatrując się w domniemane cele, właśnie wystawili się na widok gangsterów. Bingo, bo gang pstrykał fotki i zabierał się do rozpracowania składu. Pacino rozumie, że stoi w szczerym polu jak na czerwonym dywanie pod błyskiem fleszy.

 Kilka słów o pojedynku („poziomy”, rzecz jasna, nachodzą na siebie)
 – na poziomie sceny – 
Vincent jedzie tuż za Neilem, który skręca i zatrzymuje auto na bocznym torze. Już preludium świetne, bo kamera pokazuje na przemian ich twarze, wypatrujące się nawzajem w lusterku czy poprzez szybę, czujne. Pacino proponuje kawę, to ich pierwsze spotkanie i jedyne przed rozstrzygającym finałem. Neil w białej koszuli, Vincent w czarnej – konsekwencja obowiązującego image`u, ale też akcent konfrontacji.
Heat. Al Pacino1 Heat. Robert De Niro1
Rozmowa jest niczym set w meczu niedogranym (tymczasem) do końca. Są w niej ostrzeżenia i groźby, są zwierzenia, odsłona słabych miejsc, ale przede wszystkim uderza podobieństwo, wręcz symetria. „Jestem profesjonalistą” – obaj tak siebie widzą. Gdy mowa o tym, by Neil wycofał się z planów albo Vincent odpuścił, każdy z nich powtarza: „Tylko to umiem. Nie mogę robić nic innego. I nie chcę”. Zresztą: czym skusić rozmówcę do wycofania się z roli? Gdy Pacino mówi o normalności, De Niro pyta, czym ona jest? I skoro Pacino sam przyznaje, że jego życie to obszar klęski, uzależnienie od świata złoczyńców, rozpadające się małżeństwo, to nie mówi z perspektywy kogoś, kto wybrał wygodną opcję. Ale gdy z kolei De Niro przywołuje (kilkakrotnie w filmie) zasłyszane słowa, z których uczynił życiowe motto – wieje pustką. „Nie przywiązuj się do niczego, czego nie mógłbyś w ciągu 30 sekund porzucić”. Kilka istotnych antycypacji pojawia się w tym dialogu. Bo stanie się, jak przeczuwają, choć póki co, mogą się łudzić, że los nie skrzyżuje ich dróg. Przewrotnie kończy się ta scena zwycięstwem Neila McCauleya, bo za kulisami ich rozmowy jego team wymyka się namiarom policji. Chciałoby się, by jednak Vincent nie odnalazł tropu i by szale pozostały w równowadze. Ale nie mogą prawo i bezprawie nie wkraczać na swoje tereny. Dlatego panowie, doświadczając braterstwa, zarzekają się, że w razie konfrontacji, nie dadzą sobie szans.

 – na poziomie scenariusza –
Symetrii ciąg dalszy. Tak są pomyślane te postaci, żeby być w równowadze. Mamy więc profesjonalizm (bycie policjantem/bycie gangsterem), wątek miłosny (kontrast relacji) i temperament czy charakter bohaterów. Dwa słowa o wątkach miłosnych, osadzonych na drugim, lecz znaczącym tle.

Policjant żyje swoją pracą, a więc brudem przestępstw , którego wolałby nie wnosić do domu. Żona próbuje go dla siebie pozyskać, najmądrzej jak potrafi. Ale stawia trafne diagnozy: Vincent jest obok, nie dzieli z nią życia, nie połączy odrębnych światów, z których bliższy jest mu ten przestępczy. Słowem: Pacino gra tu faceta, którego kobieta chciałaby kochać, ale który świadom swych uwikłań, chce ją od siebie uwolnić. Co sprawia, że staje się i ciekawszy, i bardziej irytujący. 

Gangster jest samotnikiem, który wiązać się nie planuje i gdyby nie spotkana w barze dziewczyna… Typ racjonalny, bezwzględny w interesach okazuje się arcyromantyczny w kwestiach uczuć. Nie jest wylewny, ale zdecydowany, gotowy na życiową woltę (o ile dany mu będzie restart). Neil McCuley (De Niro) skrojony jest na romantyczną modłę. Wyliczmy: 1) swego rodzaju wybitność i indywidualizm, 2) „bycie szlachetnym zbrodniarzem”, 3) łączenie sprzeczności (bezwzględność i opiekuńczość), a przede wszystkim 4) otwarcie na miłość i przyzwolenie, by zmieniała życie. Oczywiście, zastrzegam, że nie jest to sentymentalizm ani czułość, lecz pełnokrwisty romantyzm.

Policjant Vincent Hanna (Pacino) jest natomiast z tonacji noir. W zasadzie przegrany, o spapranym życiu prywatnym, zmęczony, bez świeżości (czyli bez złudzeń i nadziei na polepszenie), świadom, że niemal wszystko jest relatywne, ale uparty jak osioł, gdy chodzi o niezgodę na przestępczość. W miłości jest tym najtrudniejszym typem partnera, na którym kobiecie zależy, ale z którym nie sposób niczego budować, bo on woli babrać się w sprzątanie świata.

 – na poziomie gry aktorskiej –
Pojedynek jest wyrównany. Obaj panowie z doświadczeniem i charyzmą. Wydaje mi się, że jednak prostsze zadanie miał De Niro. Owszem, zły charakter, który okazuje się szlachetny to sporo dwuznaczności. Ale okoliczności stoją za nim. De Niro uwodzi elegancją, klasą i tajemnicą. Jest stonowany i racjonalny. 

Al Pacino to mieszanka zmęczenia i dzikości. Ekspresywny introwertyk. Dziki i przerysowany. Są momenty, w których mnie irytuje. Na pewno nie dałam mu forów. Ale wygrał. Jego zgredziałość i namolność nie uwodzą ani trochę. To w De Niro można się zakochać. Pacino natomiast, mimo tysięcznych niedopasowań, jest – ostatecznie – absolutnie na miejscu i robi swoje. 

Heat. Al Pacino4  Heat. Robert De Niro3Należałoby znaleźć ekwiwalent tytułu doktora honoris causa i przyznać go Alowi Pacino w dwóch kategoriach: gliniarz i bandyta. Serpico rozpoczynał ciąg kreacji gliniarskich i był w porównaniu z Vincentem Hanną krystaliczny jak łza. Vincent z Gorączki ma już w sobie złoża goryczy i gangsterskie doświadczenia z poprzednich wcieleń. Ale czy to dziwi? Skoro u progu kariery było się Michaelem Corleone…

glina, gangster, marzyciel

1993 – Życie Carlita (Carlito`s Way) – reż. Brian De Palma, USA
1983 – Człowiek z blizną (Scarface) – reż. Brian De Palma, USA
1973 – Serpico – reż. Sidney Lumet, USA

Serpico. PlakatCzłowiek z blizną. Plakat Życie Carlita. plakat

Ok, dłużej nie zwlekam. Korci mnie, by zacząć od długiego wstępu o tym, czego nie napiszę. Raz, kontekst innych filmów, w których grał Pacino, a które silnie korespondują z gangsterskimi kreacjami Tony`ego Montany czy Carlito Brigante`a. W domyśle: trylogia Ojciec chrzestny Coppoli. Dwa (tego co prawda nie pominę, ale nie naświetlę szczegółowo), fabularne wiraże, związki między scenami, interpretacje wymagające wejścia w głąb. Trzy, te wszystkie drobiażdżki, które mi umkną, bo nie będzie ich do czego przypiąć. Ano np. że Serpico czyta Moje życie Isadory Duncan i interesuje się baletem albo że najważniejsza scena miłosna Życia Carlita ma w tle piosenkę She is so beautiful (Joe Cocker) albo że rzeźbę zdobiącą ogromny hol w rezydencji Montany otacza napis: The World is Yours (i że akurat wtedy, gdy ujmuje ją kamera, wcale tak nie jest).

Trylogia nieformalna: Serpico, Scarface i Carlito`s Way. W pierwszym filmie Al Pacino ma 33 lata, w kolejnych o dziesięć, dwadzieścia więcej. To wciąż są kreacje, w których postać, w którą się wciela, stoi u progu. Ma energię, wdzięk, charyzmę i determinację. Wie, czego chce i by cel osiągnąć, zrobi wszystko, co może. Jeśli poniesie porażkę – a niestety, poniesie po trzykroć – to dlatego, że świat gra nie fair, a on, nawet jeśli pozory mówią co innego, trzyma się zasad. Tytuły są dość banalne i wskazują na jedno: główna postać jest w centrum uwagi, film jest jej portretem. 

SERPICO

Serpico. Al Pacino5Frank Serpico (dla przyjaciół Paco) to nowojorski gliniarz o włoskich korzeniach. Pierwsza scena przynależy do ostatnich kadrów opowieści: Serpico walczy o życie, doigrał się. Parasol ochronny, który będziemy gotowi rozpostrzec nad nonkonformistycznym policjantem, od samego początku ma w sobie dziury, którymi przeszedł strzał. Za chwilę wejdziemy w retrospektywną opowieść. Nominacja na gliniarza, przysięga na uczciwość i rzetelność. A potem pięć lat pracy we wszystkich chyba dzielnicach Nowego Jorku. Gdzie by się Serpico nie pojawił – Bronx, Manhattan, Brooklyn – tam czeka go ostracyzm i samotność. „Nie można mu ufać”, bo konsekwentnie odmawia udziału w korupcji, w którą umaczani są niemal wszyscy. Taki klimat. Góra przyzwala, dół działa według ustalonych mechanizmów. Zainteresowani uśpioną czujnością władz płacą haracz. Serpico nie chce układów z przestępcami, chce natomiast być dobrym detektywem i zdobyć kiedyś złotą gwiazdę. Mniej więcej w połowie filmu jest scena-strzelba (padają w niej słowa, które antycypują akcję). Jeden z kumpli ostrzega Franka, że się doigra. A przecież tak niewiele trzeba, by przegrać. „Nikt nie musi do ciebie strzelać. Wystarczy, że ci nie pomogą w tarapatach. Ktoś będzie ci groził bronią, a oni odwrócą się w drugą stronę”.

Jeśli miałabym wybrać najlepszy z tych trzech filmów, to jednak Człowiek z blizną. Ale do Serpico mam ogromny sentyment. Al Pacino ma tu diablo trudne zadanie: stoi po stronie wartości, etosu pracy, misji. Natomiast przeciwko braterstwu rozumianemu jako sztama, trzymanie ze swoimi, bycie jednym z nich. Nawet jeśli zgodność idei z charakterem daje Serpico wiarygodność, pozostaje jeszcze nadanie postaci wielowymiarowości. A stara prawda mówi: dobrego zagrać trudniej. 

Jak to robi Serpico-Pacino? – ile tu scenarzysty a ile aktora – nie wnikam. Na pewno pomaga mu image. Frank nie chce być mundurowym, by nie wyodrębniać się z tłumu. I choć go strofują, to w końcu dostaje glejt na pracę w cywilu. Świetnie to wykorzystuje – jest w tym i kreacyjność (przebranie chasyda), i wyczucie trendów, i szukanie własnego stylu. Najmocniej utrwala się wizerunek hipisowski, który samotności z wykluczenia nadaje rys samotności wynikającej z osobowości i siły. 

Inny chwyt to spokój i wyczucie sytuacji. Serpico nie jest naiwny (choć można się upierać, że idealizm zawsze naiwnością podszyty). Zdaje sobie sprawę z zagrożenia. Wie, że nie ochroni go nikt z tych, u których szuka pomocy i że zostanie sam. My też to wiemy. Ale ponieważ wiemy również, że Serpico wie, to nie widzimy w nim kolesia nadgorliwca, lecz postać tragiczną. I tym sposobem białe jest przełamane. Bezkompromisowość trąci niepoczytalnością (w najlepszym gatunku). Zwłaszcza, że i melancholia spojrzenia Ala Pacino (magia!) jest raz po raz przerywana szałem.  A taka łyżka dziegciu każdą słodycz zmąci.

Serpico. Al Pacino2

Ulubione sceny:
1) Miejsce pierwsze to jednak wściekły Serpico. Przyłapany i aresztowany przez niego łajdak ma dobre układy z całym policyjnym wydziałem. Kawkę popija, drwi, że Serpico wygląda jak ćpun, widać, że ma w kieszeni tych, którym zapłacił. Serpico na oczach sporej grupy policjantów każe mu podejść i opróżnić kieszenie. Najspokojniej. Ale na zlekceważenie prośby odpowiada bezpardonowo. Dostanie się draniowi aż miło. Koledzy patrzą sparaliżowani, Serpico rzuca faceta to o ścianę, to o podłogę. W okamgnieniu przestaje być taki odprasowany i trafia za kraty. A Serpico dalej rozwala krzesła i co popadnie. Im bardziej to zachowanie różni się od ususu, tym bardziej je akceptuję. Mogą sobie mówić „karzeł Pacino”, a on i tak jest wielki. [circe 1h18`]

2) Równy gość na dyskotece. Frank spotyka się z tancerką i poznaje jej towarzystwo. Komu go przedstawi, ten szybko ma ochotę się ulotnić. Nic dziwnego, bo Leslie nie wyczuwa niezręczności, i dodaje, że „Paco jest gliniarzem”. Serpico natomiast genialnie rozgrywa sytuację na swoją korzyść. Wygląda to mniej więcej tak, że „Larry jest poetą. Pracuje też dla agencji reklamowej”, „Sally jest aktorką. Pracuje u fotografa”, a „Pat jest pisarką [zatrudnioną w firmie ubezpieczeniowej]”. Serpico, który zawsze chciał być gliniarzem, kwituje żartem to, że każdy chce być kimś innym niż jest. Rozmawia naturalnie i z empatią, bawi się na całego, więc lgną do niego, a „bariera” działa jak magnes. Wybrałam tę scenę [circe 30`], bo nie tylko charakteryzuje postać, lecz i sposób pracy Ala Pacino. W wywiadach podkreśla, że istotą gry aktorskiej jest to, by „uwolnić się od świadomości, dać się ponieść, zawładnąć roli, nie stosować żadnych zabezpieczeń” (cytuję za T.Jopkiewiczem z lipcowego „Kina”). Może nie jest to mądrość, o której nikt dotąd nie słyszał, ale Al Pacino ją ucieleśnia. Tak jak Serpico jest gliniarzem na dyskotece, wyzwolonym z pozerstwa, tak siła kreacji Pacino jest w tym, że bardziej jest niż usiłuje być.

3) I jeszcze dorzucę taką wieczorną rozmowę z Laurie, w której Serpico sięga do czasów, kiedy zaczął marzyć, by zostać policjantem. Jedna rzecz to anegdotka sama w sobie, druga to sposób, w jaki Pacino ją opowiada. Jakby był tym dzieciakiem, który rozgorączkowany chce się dowiedzieć „co się stało”. Ktoś kogoś zadźgał nożem. Ludzie się zbiegli, wiadomo, że jakaś awantura, ale żadnych szczegółów – kto, kogo, jak i dlaczego? Mały Frank rozpytuje, nikt nie wie nic pewnego. „Nagle tłum się rozstępuje jak Morze Czerwone. Wyszli faceci w niebieskich mundurach i pomyślałem: oni wiedzą. Co oni wiedzą?…„. 

Bo to jest tak, że choć tylko jeden z trójki bohaterów jest gliną, to w taki czy inny sposób każdy z nich jest gangsterem i marzycielem. Gangsterski rys Serpico tkwi w rezygnacji z zabezpieczeń i w tym, że to, co robi nieodwracalnie go pogrąża.

CZŁOWIEK Z BLIZNĄ

Scarface. Al Pacino4

Gangsterem z krwi i kości jest Tony. Skąd wzięła się blizna, tego nie wiem. Dziwi mnie, że tytuł akcentuje to naznaczenie silniej niż film. Blizna to zawadiacka przeszłość.

Tony Montana jest Kubańczykiem, który przybył do Stanów w 1980 r, gdy Fidel Castro zgodził się na chwilowe otwarcie śluzy i odpływ rodaków. Był to przemyślany desant, który wymuszał na Amerykanach przyjęcie sporej grupy kubańskich kryminalistów. Tony jest jednym z nich. Rezolutny, zbuntowany i zaczepny. Z energią dwudziestolatka (Pacino ma lat dwukrotnie więcej!) pnie się po drabinie sukcesu. Godzi się na ryzykowne akcje, w których morduje i zdobywa trofea. Dosłowne i te w postaci zaufania mafiosów, zyskiwania coraz większych wpływów i coraz szerszego spectrum układów. 

Już nie jest śmieciem, lecz „człowiekiem sukcesu” jak powie matce, którą odwiedzi, by dać jej tysiąc dolarów. Serca matki nie przekabaci. Tu znaczy to tyle, że matka nie ufa jego przemianie i próbuje chronić przed wpływem Tony`ego swą młodszą córkę, Ginę. Wątek ma rzecz jasna swój ciąg dalszy i Gina odegra rolę w opowieści o Tonym. 

Tymczasem Tony Montana układa sobie życie. Ubiera się w najszykowniejsze garnitury z charakterystycznymi dla mody lat 80. wykładanymi rozpiętymi koszulami. Biel garnituru, burgund kołnierza, błękity i gołębia szarość. Dom w stylu nowobogackiego baroku. Chciałabym dorzucić: z wanną w salonie, choć może to łazienka z salonowymi akcesoriami. Monumentalne schody, rozmach i przepych na każdym kroku. Wystawność, której muzycznym tłem są ówczesne dyskotekowe hity. Tony wchłania towar, którym handluje na potęgę. Pewnie gdyby dłużej pożył, miałby problem z destruktywnym uzależnieniem. Wygląda jednak na to, że grube ryby narkotykowego biznesu toną inaczej. Tony Montana reżyseruje swe życie, zdobywając, co chce: tygrysią Michelle Pfeiffer, luksusy i nade wszystko władzę.  

Tym, co przyprawia tę historię, jest dobrze skonstruowana, przewrotna akcja. Miłośnicy napięcia i bezpardonowej konfrontacji powinni poczuć sytość. Paradoksalnie jednak solą wszystkiego jest niedosyt. Ile trzeba zgromadzić łupów, by poczuć sens i wartość rozgrywki? Montana, choć nie jest filozofem, ma poczucie porażki. Zawsze w siebie wierzył i potrafił narzucić ten szacunek innym. Popełnił błędy i został z tym, czego nie chciał. Z poczuciem winy za śmierć lojalnego przyjaciela. Z odrzuceniem przez kobietę, którą z przekonaniem wybrał, a potem unieszczęśliwił. I z pętlą, którą zacisną ci, którym nadepnął na odciski – nierozważnie, choć przecież całkiem świadomie.

Skoro Tony taki zły, to dlaczego dobry? Słowem: co to zasady, którym jest wierny – wbrew światu i sobie na zgubę? Muszę dodać, że tu nie ma czczego gadania, bo jest akcja. A w jej centrum (lub jako puenta) występuje właśnie ta honorowa nadwyżka. Montana jest chojrakiem. Zamieszanym w przekręty, lecz lojalnym, działającym w zgodzie z sobą. Może mieć nad sobą szefów, wrogów lub policję, a nigdy nie zegnie karku. Im niebezpieczniej, tym więcej koguta w Tonym. I dla tych scen, gdy Al Pacino robi minę w podkówkę i swoim głosem z nalotem nikotynowej chrypki mówi: „Wszystko, co mam, to jaja i honor”, warto oglądać film wielokrotnie. Bo Pacino ma – jedno i drugie.

Scarface. Al Pacino6

Ulubione sceny:
Absolutne minimum to siedem scen, trochę za dużo, by przywołać wszystkie. Spośród ulubionych pomijam więc: „Syna marnotrawnego” (powrót do domu matki po pięciu latach, trochę ważniactwa i sporo pokory), „Zegar”, czyli wielka wpadka (przeliczanie brudnych pieniędzy z bankierami, pod których podszyła się policja; nade wszystko ten moment, gdy Montana, choć wie, że go nagrano, mówi „nic na mnie nie macie, dzwonię do adwokata”) i „Dzieci” – jeden z kulminacyjnych zwrotów, gdy Tony uczestniczy w akcji likwidacyjnej, ma zginąć dyplomata, lecz niespodziewanie do auta wsiadają dwa maluchy).

1) Jaja i honor
Gdzieś w posiadłości Soso, mafiosa konkurującego z tym, z którym związany jest „adept” Tony. On i Omar Suarez (F. Murray Abraham) są tylko wysłannikami. Ten drugi jest ostrożny, działa według wskazówek, a Tony improwizuje, wchodzi w grę z talentem, podbija stawkę, narzuca warunki.  Już ten fragment jest pierwsza klasa. Zwłaszcza, gdy Soso na moment znika i Suarez próbuje utemperować podskakującego Tony`ego. A to preludium: za chwilę nastąpi wolta. Posiniaczony Suarez będzie dyndał wyrzucony ze śmigłowca, a Tony nie pozwoli, by ktoś sugerował mu nieszczerość: „jaja i honor….”. Da się połączyć lojalność z niezależnością? Montana potrafi. Przede wszystkim dlatego, że gra go Al Pacino.

2) Porachunki
Poszło o Elwirę, bo Tony podrywał dziewczynę szefa. O mało nie zginął i właśnie przychodzi z odwetem – skrwawiony błękitny garnitur za 800 dolców, asysta dwóch wiernych kumpli, spluwy na wierzchu. I podstępny telefon o 15.00. Gdy szef zataja usłyszane słowa, Tony wie, że podejrzenie o nasłanie na niego morderców było słuszne. Gra dalej, aż usłyszy od szefa: to ja, daj mi szansę. No, ba! Takich dwóch grzechów się nie wybacza: wystawiłeś mnie, jesteś mięczak, nie ma odwrotu. Pomijam relację z tego jak to się dzieje, bo znaczenie ma każdy gest i spojrzenie. Dość, że finał rozbraja: zginął szef, zginął wmieszany w to skorumpowany policjant, chłopaki się wycofują i nagle pytanie: „A co z Erniem?”. Jest jeszcze ich dotychczasowy kumpel, obecny przy szefie do końca. Minę ma nietęgą, bo do trzech razy sztuka, on powinien zamknąć wyliczankę. W głowie ma pewnie paciorek, kolana miękkie, a słyszy propozycję: „- Szukasz roboty, Ernie?” „- Owszem” i spokojne „Zadzwoń jutro” – rzucone przez Tony`ego na odchodne.

3) Restauracja
Jedyna scena z pijanym Pacino, łajdackim, ale wciąż w formie. Wystawna kolacja w eleganckim lokalu. Przy sąsiednich stolikach wytworne towarzystwo, przy stoliku Tony`ego – Elwira (Michelle Pfeiffer) i Manno. Tony natrząsa się z żony, która nie dała mu dzieci, bo ciągle jest naćpana. Chamski komentarz, Michelle Pfeiffer dostaje bodziec, by choć raz w tym filmie nie tylko wyglądać, ale coś zagrać. Robi mu scenę na oczach milknących z wrażenia gapiów. Wygarnia co się da i odchodzi. A Tony – od którego oczu nie można oderwać – zataczając się, ale mocno siedząc w skórze „pana i władcy”, przemawia do restauracyjnych gości: „…brak wam pary, by robić to, co chcecie. Tacy jak ja są wam potrzebni”. Mogą na niego wskazać „to bandyta”, ale czy są lepsi? „Potraficie się maskować, kłamać… Ja – tak nie postępuję. Ja – zawsze mówię prawdę. Nawet, kiedy kłamię”. Choreografia dodaje swoje, bo oczywiście nie da się tych słów wykrzyczeć na sztywnych nogach i trzeba ciut nadekspresji, by wrócić z tekstem: „Powiedzcie dobranoc bandycie!”. 

Lubi się bohaterów Ala Pacino, czy to będzie jedyny uczciwy w policji Serpico, czy na bakier z prawem Tony Montana. Następna postać jest chyba najsilniej predestynowana do lubienia, co w moim rankingu akurat trochę jej szkodzi. Nawrócony grzesznik – wyciągnięty z więzienia po pięciu latach (z trzydziestu, na które go osadzono za handel narkotykami). Marzy o wyjeździe na Bahamy i wynajmowaniu turystom samochodów. Tu akurat nie spodziewam się czego innego niż porażki, bo takie cuda nawet postaci Pacino nie mogą się przydarzyć. Całe szczęście, że reżyser nie gra na zwłokę.

ŻYCIE CARLITA

Życie Carlita. Al Pacino2Ciekawe, że identyczny chwyt jak Lumet w Serpico zastosował De Palma w Życiu Carlita. Strzał pada w pierwszej scenie, bohater żegna się z życiem, nie wyszło…, ale warto dowiedzieć się, dlaczego i kto wymierzył wyrok. Scena, którą inaugurujemy historię Carlita Briagante jest wręcz groteskowa. To przysięga przed sądem, że nigdy przenigdy Carlito na złą drogę nie wkroczy i po wyjściu z więzienia będzie czysty jak łza. A potem będziemy chodzić za Carlitem i przyglądać się, jak trudno dotrzymać słowa. 

Zanim zacznie nowe, musi tylko uzbierać 75 tysięcy. To nie jest warunek zaporowy, ale pojawiają się inne musy, które omotują Carlita mackami honorowych zależności. A to naiwny kuzyn, któremu trzeba pomóc, gdy wpadnie w zasadzkę, a to „miłość życia”, którą warto odzyskać i zabrać ze sobą, a to kumpel prawnik, któremu zawdzięcza uwolnienie i jego idiotyczne układy z przestępcami. Zanim Carlito po raz ostatni powie „jesteśmy kwita”, narazi się kilku szychom i drobnym płotkom o wygórowanych ambicjach. Kto przetnie nadzieje na życiowy restart, tego nie ujawniam (gdyby ktoś przypadkiem filmu nie znał). Powiem tylko, że brawurowy finał jest pyszny. Pociąg stoi, ukochana Gail czeka na peronie, a Carlito wymyka się złym i mściwym. Obstawiałam, czyja kula postrzeli Carlita. Ten sprytny, tamten groźny, a ten z mega motywacją. O, tłuścioch z zadyszką, co nie nadąża, więc zawsze jest w drugiej linii ataku – on może się przypadkiem ustawić vis-à-vis i głupio nacisnąć cyngiel. Tak myślałam i trafne było to, że lufa ma nieoczywistego właściciela.

Tym, co wyróżnia Życie Carlita z trylogii jest dojrzały Pacino. Zniknęła nieopierzoność i buńczuczność, czyli sedno charyzmy poprzedników. Okazuje się jednak, że pokłady talentu są głębsze. Pacino zyskuje i wciąż nie ma wątpliwości, że zna życie, wie, kim jest, czego chce i nie zamierza odpuścić. Kto by nie trzymał kciuków? Żeby nie było wątpliwości: wiotka młoda tancerka nie ma co rozglądać się za zmiennikiem, bo lepszego niż Carlito nie znajdzie. 

Poza tym jest to jedyny film spośród wybranych, w którym Pacino ma mocną aktorską konkurencję. Wiadomo jednak (vide: Ojciec chrzestny), że mu to nie szkodzi i nie gasi blasku. Konkurencją jest świetny Sean Penn, goniący w piętkę ćpun-adwokat. Penn wygląda tu na swojego wujka, jeszcze nie ma w zasobach tego spojrzenia spod byka i spiczastej bródki.

Inne wyróżniki dotyczą pomysłów reżyserskich De Palmy, który tworząc film gangsterski, dał mu wyjątkową mocną linię melodramatyczną. W każdym razie wystarczająco wyrazistą, by kobiece oko zaczęło wypatrywać scen, w których spotkania Carlito z Gailą są na planie pierwszym. Poza tym: zastosowanie offowej narracji z perspektywy Carlita. Chwyt nieco zbyt łatwy, gdy ma się takiego aktora. Przecież wszystko, co dopowiada zza kadru Al Pacino, jest całkowicie dostępne w obrazie i słów nie potrzebuje. Daje to, oczywiście, efekt bliskości z bohaterem i jakieś potwierdzenie, że dobrze odczytujemy jego intencje.

Ulubionych scen mam niewiele (na ogół z Pennem w kadrze), finał jest poza konkurencją i dowodzi kunsztu tyleż aktora, co reżysera. Pominę w wyliczeniu, koncentrując się na łatwiejszych fragmentach.

Życie Carlita. Al Pacino i partnerka

Ulubione sceny:

1) … jeśli się chce oglądać kaczki na Manhattanie…
Wybrzmiał ostatni akord You are so beautiful for me… i Gail, korzystając z bliskości, pyta Carlita, czy kiedykolwiek kogoś zabił. O matko, co za pytanie! Nic to, Carlito się wcale nie dziwi i grzecznie tłumaczy damie, jakie było dzieciństwo Portorykańczyka ze Wschodniego Harlemu. Strefy wpływów na Manhattanie były narzucone i nieustępliwe. Gdy chciał obejrzeć kaczki w Central Parku, wielkiego pola manewru nie miał. Makaroniarze mówili: stop dla Latynosów, Czarni – tama dla Portorykańczyków. Co robił? Szedł mimo wszystko. Ale od pierwszego starcia z gangiem wiedział, że trzeba nosić broń. Bardzo ładna scena, choć symptomatyczna, bo i tak najważniejsze jest tu to, że Gail chce słuchać, a Carlito mówić półszeptem. I wyjaśniać jej oczywistości. ;)

2) ... ulica nie zapomina…
Carlito wciąż darzony jest estymą i otoczony nimbem legendy. W głowie się nie mieści, że może nie chcieć chodzić starym szlakiem. Gdy prowadzi lokal El Paradiso, łasi się do niego Benny Blanco z Bronxu. Gość z niższych szczebli przestępczego światka, któremu akceptacja Carlita może dodać blasku. Oczywiście, Carlito te żałosne motywacje wyczuwa, nie lubi drania i dogaduje mu przy byle okazji. Właśnie  odesłał szampana, którego podał kelner z anonsem, że od Benny`ego. Benny podchodzi, pochyla się nad talerzem Carlita i pyta, czy nie zaszło nieporozumienie. No, bynajmniej. Carlito osadza Benny`ego Blanco z Bronxu wśród „śmieci” i dożywotniego prekariatu, z zakazem jakichkolwiek porównań do siebie sprzed lat. Wydaje się, że postawił kropkę, ale Benny idzie na całość.

Tu pominę szczegóły – dość, że ma miejsce taki dialog.
Carlito: „Dobra, Benny Blanco z Bronxu. Jeśli cię tu kiedykolwiek zobaczę, zginiesz. Tak po prostu (pstrykniecie).
Benny (zdziwiony, że wciąż żyje): „Jesteś skończony, staruszku. Właśnie przeszedłeś do historii”.
Ma rację, bo choć spada ze schodów, choć dopadają go ludzie Carlita i mają chętkę wykończyć irytującego Benny`ego Blanco (z Bronxu), to ułaskawiający gest Carlita jest autodestrukcją. Głos Carlita z offu: „Wiem, co powinno się stać. Benny musi zginąć. Jeśli tego nie zrobię, ludzie powiedzą: «Carlito nie ma już jaj»”. Ulica nie wybacza takich ruchów. Ja wybaczam, że Pacino to mówi, jakby nie wierzył, że mam oczy i sama widzę w czym rzecz. Widzę, co widzę, ale posłuchać głosu z chrypką zawsze można.

I tu byłoby miejsce na wcześniejszą scenę, w której pokłócił się z Gail, bo nie mógł wycofać się z obietnicy danej przyjacielowi. Chodzi o kompletnie nieobliczaną akcję z Seanem Pennem, w którą Pacino wchodzi, bo uważa, że ma wobec niego dług. „Bo taki właśnie jestem. Bez względu na to, czy to dobrze, czy źle. Nie mogę tego zmienić!”

Jest bardzo wiele w grze Ala Pacino, w jego wyniesionym ze szkoły Lee Strasberga byciu przed kamerą, czego zmieniać nie trzeba. Przemiany i tak przynosi czas. Manglehorn (2015) jest kimś zupełnie innym niż gangsterzy z filmów sprzed kilku dekad. Czy jednak pod skórą nowych kreacji nie siedzi dawny gangster i marzyciel? Tak właśnie jest i pracują na to dwie siły. Jedną jest doświadczenie aktora, drugą sentyment i pamięć widzów.

I chyba zawsze tak było, że filmy z Alem Pacino rozmawiały ze sobą. Więc nie od rzeczy będzie dodać kilka podpowiedzi. Rolę w Serpico otrzymał rok po pierwszej części Ojca chrzestnego (1972) i rok przed częścią drugą (1974). Do trzeciej odsłony Michaela Corleone (1990) wrócił siedem lat po Człowieku z blizną. A Życie Carlita rozgrywa się między Zapachem kobiety (1992) a Gorączką (1995).

Manglehorn

Manglehorn – reż. David Gordon Green, USA 2014

Manglehorn, szef jednoosobowej firmy (Lock & Key) i równie pojedynczy mieszkaniec zagraconej chałupy, żyje – jak sugerują dwie pierwsze informacje – samotnie i z boku. Blisko mu tylko do szalonej, połykającej klucze kotki, którą nosi przy sobie niemal wszędzie.

Manglehorn. plakatW roli tytułowej – zawłaszczającej pierwszy plan – wystąpił Al Pacino i przede wszystkim dlatego na film warto się wybrać. By przekonać się, jaką rangę ma wśród innych, w których Pacino grywał. Czy otwiera nowy kierunek, czy nawiązuje do tego, co było, czy w ogóle jest w stanie namieszać w filmografii aktora? Moim zdaniem: nie namiesza, raczej doda jeszcze jedną kreację człowieka zmęczonego życiem, już poza smugą cienia, z intrygującą przeszłością, z bagażem, który przypomina o sobie co rusz i który stawia stempel. Taki bohater jest jak stare wino. Charakterny, z posmakiem i cierpkością, bez taniej naiwności. Syty i głodny jednocześnie.

Gdyby spojrzeć na zawodową aktywność 75-letniego aktora – jest ponadprzeciętna. Manglehorn właśnie na ekranach, a po nim już pięć innych projektów (m.in. rola Salvadora Dali i Króla Leara). Spojrzenie wstecz i mamy sporo ról, w których – jak w Manglehornie – znużenie mieszało się z przenikliwością (Frank Slade z Zapachu kobiety, John Milton z Adwokata diabła, policjant grający w ciuciubabkę z Robinem Williamsem w Bezsenności). Manglehorn jest niby z tej samej gliny, ale jednak spoza szablonu. Co więcej – nie jest przesądzone, jak tę postać zobaczysz.

Gdyby ktoś jeszcze wierzył dystrybutorom i zwiastunom, mógłby dostrzec w Manglehornie opowieść o tęsknocie za utraconą miłością, o samotności i zaczynaniu od nowa. Bohater sporo w życiu narozrabiał: rozstał się z żoną, z synem stracił łączność (syn robi karierę i obrasta w ważność), ucieka od dawnych życiowych działań – choć sądząc z tego, co mówią o nim inni, był gościem, za którym się podąża. Teraz skupia się na tym, co małe. Dorabia klucze, otwiera zatrzaśnięte zamki, co piątek chodzi do banku, codziennie na stołówkę  (a la bar mleczny w PRL-u). Tak na przemian jeden z dwóch porządków wysuwa się na plan pierwszy. Albo sympatyczna relacja z kobietą z banku, mogąca dokądś prowadzić, bo oczy im się na siebie otwierają a spotkania stają się rytuałem. Albo porządek wsteczny (nierozwojowy), którego nerwem jest pisanie listów do miłości sprzed lat. Listy przychodzą pocztą zwrotną, a Manglehorn wciąż pisze nowe. „Przy Tobie czułem, że istnieję. Godziny trwały jak okamgnienie. Bez Ciebie nic…”. Manglehorn narzuca widzowi swoją narrację. Jest sugestywny, ale mu nie ulegam.

Al Pacino jako Manglehorn1Film wcale nie jest o wielkiej miłości, niedającej się zapomnieć, ani o miłości, która się rodzi. W ogóle – najlepiej zrezygnować z kliszy, w której chodzi o układanie sobie życia. Ja zobaczyłam w Manglehornie historię o skłonnościach do opakowywania rzeczywistości w mity. Posłużę się tytułem psychologicznej książki, którą lata temu czytałam: „o złudzeniach, które pomagają żyć”. Choć mam ochotę zawetować, czy rzeczywiście uniki i mitomaństwo w czymkolwiek pomagają.

Al Pacino pisze egzystencjalne listy do Clare – jedynej kobiety, którą kochał naprawdę i której jasne spojrzenie syciło mu duszę. [Czerwone lampki!] Czy on się w sobie nie babrze? Gra twardziela a pokątnie łasi się o silny i miękki kobiecy głask, by móc wrócić do pionu. Wszystkie złote słowa o tęsknocie zalakowałabym w jednej kopercie i puściła z dymem. Wierutne kłamstwo. Albo kocha albo nie. Buduje lub odpuszcza. Rozmowy z cieniem są narracją zastępczą. A gdy wraz z rozwojem fabuły okazuje się, że Manglehorn pisze jak najęty i ma nieprzebrane archiwum listów (własnych) i zdjęć (ukochanej), staje się jasne, że utrata nie wiąże się z żadną uzasadnioną żałobą, a jest wyłącznie bandażem na znużenie sobą samym. [Czerwony reflektor!] W zniszczeniu tych listów  – nomen omen (bo Manglehorn wyrabia klucze) – tkwi klucz do równowagi.

Al Pacino jako Manglehorn3Bardzo spektakularna jest scena randki, na którą bohater zaprasza Dawn (Holly Hunter, kobieta z banku). Spotkanie u niej, ona odkrywa przed nim swą domową przestrzeń, wyjście na kolację – ku zaskoczeniu Dawn – do dobrze znanej codziennej stołówki. I popaprana rozmowa, w której Manglehorn opowiada o swojej tęsknocie za inną kobietą. Nie, no choćby nie wiem jaki kontekst czaił się za drzwiami, to jest niedopuszczalna gafa. To mogłoby się zdarzyć jedynie „blondynce”, której się ckni za księciem na śnieżnym koniu. Każde słowo – jak nitka wyciągnięta ze splotu baśni – działa zabójczo na słuchaczkę, pruje jej poczucie sensu.  Wtłacza ją w rolę kogoś, z kim spędza się czas „z braku laku”. Ożesz, w mordę! (przepraszam, za nieparlamentarną puentę).

Małe résumé: nie wierzę w głębię tęsknoty Manglehorna za Clare. Nie wierzę też w dojrzałość Dawn. Może nawet przyznam zaocznie punkt dla Pacino – za to, że swoim obcesowym zachowaniem rozbraja kobietę z sentymentalizmu. Dawn czuje się skrzywdzona, upokorzona, niemal oszukana. [Czerwone lampki]. Przecież zupełnie niepotrzebnie. Ubrała się nie bardziej w sukienkę, jak w swoje złudzenia. Kiedy mówi, że cieszą ją drobiazgi – nie dowierzam. Manglehorn ucieka w gorycz, Dawn chowa głowę w piasek afirmacji. Naprawdę? Taką radość czuje. gdy obserwuje krople płynące z kranu? Czy aby nie za bardzo wierzy, że „wszystko może się przytrafić”? Czy to nie taki sam mit, jak ten o powrocie przeszłości i Clare?Al Pacino i Holly HunterTo, co się dzieje na ekranie, można odebrać ufnie lub sceptycznie. I obie perspektywy mają swoją wartość. Mnie bliższa ta druga. Różnica w tym, że ufność pozwala widzieć znaki metafory (nawet magii – vide: kraksa samochodowa ilustrująca sytuację bohatera lub mim podrzucający klucz do zatrzaśniętych drzwi lub eksport łodzi na śmietnik). Nieufność – czyni Manglehorna ciekawszym, z oporami przed zmianą, z racjonalizującą filozofią, że wszystko byłoby inaczej, gdyby Clare zechciała jeszcze raz obdarzyć go spojrzeniem. Sceptycyzm nie ocenia bohaterów (ani postaci głównych, ani tych pominiętych tutaj, choć ważnych). Radzą sobie jak potrafią. Ani trochę gorzej niż my.

Codzienność najsilniej nasyca się kolorem, gdy pojawia się dziecko – wnuczka Manglehorna, z którą spotyka się w parku, na lodach, o którą pyta, bo nie ma wahań, że ona jest ważna i że niczym nie można jej przesłonić. Przy dzieciach pryskają mity, choć rozkwitają baśnie. Mity są iluzją, baśnie – prawdą. Al Pacino w roli dziadka jest świetny. Na wierzch wypływa jego poczucie humoru (lody o smaku kurczaka) i życiowa mądrość. Może mieć rację, gdy tłumaczy wnuczce, czym jest wiatr i dlaczego baloniki trzeba uwalniać a nie ściągać na ziemię.

Al Pacino jako Manglehorn2Staram się jak najmniej odsłaniać z treści, choć w Manglehornie i tak nie o splot wydarzeń chodzi. Film tworzy obecność Ala Pacino i może jeszcze modyfikacje wizualne. Szczypta jakichś surrealistycznych obrazów. Do tej roli potrzebny był mistrz. Ktoś, kogo się ogląda i kto nie szarżuje ani słowną, ani cielesną ekwilibrystyką. Było zresztą tak, że reżyser nie szukał aktora do pomysłu, a pomysłu, którym mógłby zagospodarować Ala Pacino.

Tak to wynika z rozmowy z Davidem Gordonem Greenem zamieszczonej w czerwcowym „Kinie”. Spotkali się – D.G.G i A.P. – przy okazji kręcenia reklamy samochodu. Greena ujęła uważność, z jaką aktor odbierał świat i rozmówcę, ale i to, że przez dwie godziny mówił głównie Pacino – „ja na niego patrzyłem. A raczej, należałoby powiedzieć, gapiłem. Chłonąłem drobne detale jego zachowania (…), gesty, mimikę”. Rozmowę zakończyła propozycja, żeby może nie robić tej reklamy. Green obiecał wrócić za rok z pomysłem na film.

W lipcowym numerze „Kina” – jeszcze się nie ukazał – zapowiadany jest esej o aktorstwie Ala Pacino. Wypatruję, planując też powrót do kilku jego popisowych kreacji. A co, mam wakacje, czas nie gra roli.