Barany są wielce ok. I mają dobrą prasę. Pewnie dlatego, że są inne, na inność się nie siląc. Proste, takie „po prostu”, aż może się zdawać, że każdy by mógł małym kosztem coś podobnego nakręcić. To wrażenie jest zmyłką. Nie zaglądam do kosztów producenta, ale jeśli chodzi o wkład scenarzystów, aktorów czy reżysera, to czyste złoto, waluta nie do przecenienia.
Rzecz dzieje się na islandzkiej prowincji (tautologia?). Pejzaż wokół ogromny, ale nikomu w głowie go kontemplować. Ludzi niewielu i wszyscy się znają. Każdy robi z grubsza to samo – hoduje owce. Z potrzeby, z konieczności i z pasji. Do owiec można się przywiązać i czuć się z nimi jak z rodziną. Kąpać je w swojej wannie, dawać im buziaki i szczypać w boki. Owce potrzebują zachodu od świtu po zmierzch, więc absorbują, w zamian dając poczucie sensu i bycia potrzebnym. Jeśli dodać, że raz do roku odbywa się prestiżowy konkurs na najlepszego barana, to znaczy, że życie nabiera barw i tętna rywalizacji. Na horyzoncie majaczy nadzieja wielkiej satysfakcji, dumy, radości i napędu na kolejne lata życia z owcami, wśród owiec, dla owiec etc.
Monotonia? A gdzie tam! Esencja bez bitej śmietany. Takie espresso, powiedzmy. Mało, a daje kopa.
Przyjrzyjmy się robocie scenarzystów. Pewnik pierwszy: wybrali minimalizm, rezygnując z szumu wątków pobocznych. Trzęsawka na planie pierwszym. Rzadka choroba owiec, brzemienna w skutki. Trzeba wybić całe stado i stada, które mogły mieć z chorą owcą jakąkolwiek styczność. Słowem – kataklizm ogarniający świat. Nie ma przed nim gdzie uciec. Dla stworzenia podobnego potrzasku inni potrzebują efektów specjalnych (inwazja Imperium, tsunami, zderzenie Ziemi z asteroidą, zatonięcie Titanica), a tu wystarcza jeden chory baran. Efekt jest analogiczny.
Dwa: wybór protagonistów. Dwaj bracia, około sześćdziesiątki (+), Kiddi i Gummi. Jeden mieszka w starym rodzinnym domu, drugi w sąsiedztwie, obaj samotni. Im bliżej, tym dalej. To, że nie znikają sobie z oczu, podsyca pamięć o jakiejś zadrze, z powodu której nie rozmawiają ze sobą od czterdziestu lat. Mówi się, że siłą opowieści jest fascynujący bohater, święty czy łajdak, z hiperbolicznym naddatkiem. Powinien grać o dużą stawkę, mieć silną motywację i jakiś bagaż zranień tudzież innych życiowych szturchańców, które raz po raz dadzą o sobie znak niczym reumatyzm duszy wracający przy byle deszczu.
W Baranach tak właśnie jest, ale całkiem „na odwyrtkę”. Starsi faceci bez kobiety, bez sporu z dziećmi (których nigdy nie było), bez widoków na fortunę czy ambicji władania światem. Twarze mają interesujące, typy islandzkie, niecelebryckie. Ciała sfatygowane. Bagaż dźwigają kamienny, ale czort wie jaki. Konflikt między braćmi, choć pozostaje siłą napędową opowieści, nie doczeka się retrospekcji, która wskaże na źródło. A wydawałoby się, że to żelazny składnik narracji. Pokłócili się i już, teraz są skłóceni, a jeśli trzeba coś sobie powiedzieć, to mają psa za kuriera.
Dominuje perspektywa Gummiego, może dlatego, że ciągnięcie opowieści równolegle niewiele by wniosło. Wiem, kim jest Kiddi, bo przyglądam się, jak reaguje na to, co robi Gummi. Konflikt trwa, ma swój plan przeszły i plan teraźniejszy.
Zawiązanie akcji, perypetie, punkt kulminacyjny.
Oczywiście, nie zamierzam odsłaniać więcej, niż to konieczne. Dlatego głównie, że zdarzeń jest w sam raz, ani trochę nadto, i nie ma czego wyciągnąć, nie rozwalając przy tym piramidki. Ale przypomnijmy, że zawiązaniem akcji jest coroczny ranking baranów. Triumf braci (każdy z nich tyleż się cieszy swoim, co smuci sukcesem wroga) i dzień następny, czyli chmura po słonecznym święcie. Zdjęcie poniżej oddaje klimat zdarzenia. W szeregu stoją hodowcy i ich barany. Pani weterynarz sprawdza kolejne zady, co wszyscy śledzą niczym eliminacje do Euroligi czy innego EURO. Rozdzielenie na plan pierwszy i drugi – znamienne. Karteczki z imieniem barana noszą nie barany, lecz ludzie. Trzeci z lewej to Gummi, drugi z prawej – Kiddi.
Wiadomo, że owce będą musiały zniknąć i że to diametralnie zmieni życie hodowców. Bracia mają naturę zakapiorów, więc nie poddadzą się łatwo. Walczą, a póki co, każdy prowadzi wojnę na własny rachunek. Grają o wszystko, bo nawet jeśli przeżyliby dwa lata bez owiec, to późniejsze odrodzenie i tak nie wskrzesi wytępionej na rozkaz owczej rasy. Pytanie, czy wzajemna wrogość braci zaszkodzi im czy pomoże, urasta do rangi fundamentalnej.
Są perypetie (czyli nagłe zwroty akcji) i niczego im nie brak, choć przebiegają niepozornie. Przypadkowa reanimacja pijanego Kiddiego, wizyta kogoś z nagłą potrzebą (WC), czy załamanie pogody – to są bardzo realne zagrożenia. Punkt kulminacyjny wyraźnie ustawia hierarchię wartości. Pewnie Was nie zaskoczę, gdy powiem, że na szczycie są owce, ale może nie każdy się spodziewa, do jakich kompromisów i odtajań może dojść, gdy topi się lód. Droga od kulminacji do rozwiązania biegnie mistrzowsko.
Tonacja
Gama nastrojów jest szeroka. Od rejestrów rozpaczliwej powagi po humorystyczne wykorzystanie psa i koparki. Gummi ma wrodzony zmysł humoru, choć wcale nie opowiada dowcipów. Żadnych tanich mrugnięć okiem. Jego tajna misja ocalenia owczych wybrańców jest niczym budowa alternatywnej rzeczywistości. Bez rozgłosu, z „owczą miną”, która gasi podejrzenia.
Kiddi bywa ponury, ale gdy z nadmiarem powagi strzela w okno Gummiego, jest więcej niż trochę groteskowy. Podobnie, gdy obudziwszy się z kacem w cudzej wannie (tej samej, w której niedawno moczyła się owieczka), zmierza nago na suchy tapczan.
Dowcipne wstawki nie zakłócają szczodrej porcji samotności, która tu wcale nie jest garbem. Gdy nadszedł czas Bożego Narodzenia, Gummi wystroił okno światełkami i zapakował dla siebie książkę na prezent. Być może prosty gest mógłby otworzyć drzwi lub serce, lecz nie każdy prosty gest jest możliwy, a wtedy pozostaje wystrój i pielęgnowanie rytmu.
Zakończenie
Punkt kulminacyjny podkręca tempo i wprowadza wymiar tragiczny. Ucieczka, pojednanie, świadomość, że jest za późno. Czy można by zmieścić więcej? Ostatnia scena jest nie do zapomnienia. Rozgrywa się bez słów, w ciemności, w bólu. Jest w niej nagość i czystość, i łzy. Katharsis i nieodwracalność.
Barany. Islandzka opowieść, reż. Grímur Hákonarson, Islandia 2015
Uwielbiam espresso, ale tylko jedno, po dwóch jestem rozdygotana :) Mam nadzieję jutro zdążyć na poranek z Baranami, tylko nie wiem, czy rano je wypić, czy wystarczy energia filmu ?
Wystarczy naturalna energia. :) Choć nie ma przeciwwskazań. Myślę, że warto nie zaspać na poranek. A dobrze by było wrócić na tamaryszka z relacją. ;)
Pozdrawiam!
Tamaryszku, jaki to piękny film. O bezwarunkowej miłości i wrażliwości twardych, szorstkich facetów. W sumie emocje bardzo powoli się rozkręcały, są oszczędne sceny kiedy Gummi płacze żegnając się ze stadem, po czym bierze broń i ‚po męsku’ załatwia sprawę. Kiddi ‚po męsku’ topi smutek w alkoholu. Ale ostatnie sceny, desperacka wyprawa w góry i scena w igloo…Ech, to było jak espresso doppio! Uwielbiam filmy o męskiej wrażliwości. I jeszcze przesympatyczny był piesek posłaniec, ale się cieszył z tych przesyłek, które dostarczał w ekspresowym tempie :)
Jest następny islandzki film ‚Fusi’, na razie poza moim zasięgiem, ale mam nadzieję, że wkrótce zobaczę.
Tak, widzę, że jest Fusi! Chyba obejrzę. Ochotę mam, ale teraz nazbierało mi się filmowych planów krocie. Pracuję nad przygotowaniem konkursu, jak co roku. Więc oglądam na potęgę, łapię nowe i nadrabiam zaległości.;)
No, nareszcie mogę o Baranach bez kamuflażu. Tych mocnych scen jest kilka. Dobrze, że są oszczędne. I dobrze, że nie ma wyjaśnień, co, dlaczego, kto pierwszy zaczął milczeć. Bardzo mi się podoba prowadzenie tej historii. Same „nieatrakcyjności”, a wychodzi coś, co robi wrażenie. Chyba musiało korcić twórców, by dopowiadać co nieco. Ale prostota to jest to, do czego dochodzi się wraz z dojrzałością. A że często dla wielu pozostaje nieosiągalna to nie muszę dodawać.
To podkręcanie radyjka w celach zagłuszających jest rozbrajające. Ciekawe co to była za książka? ;)
Tamaryszku, jak to robisz, że zawsze coś dla mnie wyszperasz? Jeszcze nie udało mi się Maiwenn dorwać, a tu jakiś rarytas dla neofitki Islandii! Powiedz tylko, czy po takim „espresso” to człowiek nie bukuje biletu na wyspę, żeby z tymi baranami tam resztę życia spędzić? ;)
Ach! Islandiofilko! Za baranami może nie pojedziesz, bo jak sobie uświadomisz, że całe Twoje (i najbliższych) życie zależeć może od zdrowia jednej owcy, to otrzeźwiejesz. Barany są dobre, bo mówią o czymś dostępnym i poza Islandią. Ale Islandią są podszyte. Pewnie bardziej niż ja sobie zdaję sprawę. Seans obowiązkowy. Oj, biedna Ty, jak to pogodzić ze światem Hobbita? :)
No właśnie, świat Hobbita może byłby szczęśliwszy gdzieś w krainie baranów? Choć biorąc pod uwagę klimat, jednak południe Francji byłoby może bardziej sprzyjające;) Na zdrowiu owiec się nie znam więc faktycznie – już otrzeźwiałam!
Moim zdaniem południe Francji jest jak marzenie. Dopiero gdy się tam jest, to w snach pojawia się Islandia. :)
Dlaczego tu nie ma lajków? Chciałabym zalajkować 3 osoby, a tu kiszka. Barania?
Stało się. Zalajkowałaś. :) Czasem zamiast „łapki” trzeba się wyrazić słownie.
Barania kiszka! :))
Wpycham bez kolejki, chcę jak najszybciej. Dzięki za kopniaka w kostkę.
O! Ostrożnie z kostką. Pielęgnuj. A że bez kolejki, to słusznie. Bo Barany mogą zniknąć. Mają taką podatność. ;)
piękny film, właśnie wróciłam z seansu. nie-do-zapomnienia. jaka piękna narracja! taka inna od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a przecież taka naturalna. a ostatnia scena! obawiam się, że nie będzie mi łatwo w nocy zasnąć. nawet z kina było ciężko wyjść…
No, to już można mówić o baranim fanklubie. :)
Otóż to, ja też biję pokłony przed scenarzystami. Ostatnia scena: nie wyjaśnia sytuacji do końca, ale to całkowicie zbędne. Kumulacja emocji wystarcza. Dodanie czegokolwiek rozwaliłoby film. Ten zmysł prostoty i umiaru powraca kilkakrotnie. Zresztą, co ja mówię! – w ogóle nie znika, więc nie ma co wracać.
tak! dodanie czegokolwiek nie wyszłoby temu filmowi na dobre. podziwiam twórców za to, że się temu oparli, teraz tak lubi się dopowiadać.
ranek, a ten film ciągle ze mną jest.
Dłużej się ten film człowieka trzyma niż można by było sądzić. Prosta historia. Ale się nie ulatnia. :)
Mało, a daje kopa – idealnie napisane :-).
Adekwatne. ;)