Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016
Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.
Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy.
Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje.
Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.
Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a.
Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie.
Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej.
Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.
Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.
I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?”
I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.
A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.
Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.
sloneczko, carol to PIEKNY film! troche sie zadrenalinowalam, bo zazwyczaj czytam twoje recenzje niczym creme brulée na deser. a tu taki zaserwowalas mi, pardon my french, disappointment. tzn. ty rozczarowana filmem, a ja tym, ze ty nic nie z niego nie rozumiesz. ksiazka j taka sobie i sie stylistycznie zestarzala (kiedys o niej u siebie pisalam bylam). natomiast rezyser z kostiumolozka zrobili z fabuly istne jajo fabergé – nie wspominajac o rewelacyjnej, jak zwykle, cate oraz rooney, kt gra niczym czesc tereska czy jakis inny zdolny naturszczyk. cate to kobieta po przejsciach, kt zna (wysoka) cene dochowania wiernosci autentycznemu uczuciu. moze trzeba miec troche bardziej „urozmaicony” zyciorys, zeby te niuanse odebrac? w „slawie i chwale” kazimierz mówi do starej bilinskiej „ksiezna pani ma odwage uczuc”. so does carol. nie zycze ci komplikacji zyciowych, ale niewykluczone, ze osad ci sie kiedys zmieni…
pozdr serdecznie \ m
:))
Rooney jest super cześć Tereską, tu się zgadzam.
No, zagalopowałaś się z tym zarzutem, że nie rozumiem, bo za mało przeżyłam. Niewątpliwie nie wszystko. Ale przecież gdybym była w stanie zrozumieć tylko to, co znam z autopsji, to prawie całe kino by mi umknęło. I wcale nie tylko mnie. Weźmy taką Zjawę z Leonardem, którego atakuje niedźwiedź. Niektórzy powiedzą może, że zaatakował ich kogut albo pies. To jednak nie to, co niedźwiedź, więc bólu nie pojmą. Takich, co im żonę i syna zamordowali, w grobie na pół żywych zostawili też by można liczyć na palcach. Nie w tym rzecz.
Może nie rozumiem. Obstawiam raczej, że to nie dysfunkcja umysłu, lecz empatii i że tylko po części moja, a po części również filmu.
Najpierw jednak oddam hołd i przypomnę, że tak źle znów o Carol nie pisałam. Wizualność super. Zdjęcia przeskakują najwyższą poprzeczkę i to widać nawet w moim poście. Fotka z Planety… (i w ogóle zdjęcia w kom.rom.) pokazują ładnych ludzi, a są dość nijakie. Ja się co prawda trochę kryguję zestawieniem tych filmów, a prawda jest taka, że z premedytacją postąpiłam. Pewnie, że po seansie komedia mi uleciała, a zdjęcia Lachmana nie. Sedno w tym, że mnie film Haynesa irytuje.
Trudno to uzasadnić i uniknąć widzimisię. Ok. W latach 50. środowisko LGBT miało znacznie gorzej niż dziś (czyli paskudnie). Wybory, przed którymi stoją obie panie są cholernie trudne i determinujące. Trzeba dużo poświęcić i dużo wytrzymać. Wiem, z tym nie dyskutuję. I w żaden sposób nie osądzam. Tzn. nie odbieram prawa do miłości, do przedłożenia prawa do bycia sobą nad dobro rodziny. Tu zresztą ciekawie mówi Carol (o córce): co jej po tym, że z nią zostanę i będę nieszczęśliwa.
To, co mnie irytuje jest być może wartością filmu: Carol walcząca o swe racje nie jest święta a wrednawa. Ale mnie irytuje. Ewidentnie uwodzi Theresę. Wywraca jej życie z bezpiecznych torów (ok, zdaje się, że TH. nie ma nic przeciw temu) i nie traktuje jej poważnie. Gdy okazuje się, że zostały wyśledzone, cała ta wzajemna fascynacja pryska. Carol dzwoni do starej przyjaciółki, jakby kochanka nie istniała. Tu jest ciekawie: odrzucenie, które przeżywa Therese przekonuje mnie. A Carol mnie wkurza. Jasne, że dojrzała kobieta doradzi lepiej niż dwudziestoletnia ukochana, ale to znaczy też, że zaryzykowała utratę córki nie dla miłości, lecz dla namiętności. Hmm…nie podoba mi się ten przytyk, bo ostatecznie sprawa może być złożona i ta namiętność (+ rozpoznawanie własnych pragnień) też coś znaczy. Niemniej jednak nie współczuję Carol i męczy mnie ona niemożebnie, nawet jeśli niesłusznie. A najbardziej nie lubię sceny, przy której scenarzyści postawili czerwony wykrzyknik: „punkt kulminacyjny!” Chodzi o ten moment, gdy Carol rezygnuje z walki o dziecko, obiecuje, że weźmie „winę” na siebie, nie chce kłamstw (ani swoich, ani prawnika) etc. Ok. Ale mnie nie przekonuje.
o rozbijaniu rodziny mówil podobnie jak ty strzembosz w ostatnim wywiadzie. dla mnie to w wypadku carol niezrozumiale, gdyz de facto rodziny nie bylo tam od dawna. byli wredni tesciowie, kt chcieli ja „leczyc”. byl maz, kt sobie nie dawal rady z homoseksualizmem zony. byl wykopany topór wojenny i wytoczone maszyny obleznicze. carol miala do wyboru fizyczna czy tez symboliczna lobotomie albo – zycie.
staram sie rozgryzc czym cie carol tak sprowokowala – ze zamozna? ze niepracujaca? drinkujaca? elegancka?
mnie sie wydaje, ze w tym zwiazku to raczej teresa ma szanse na rozwój i j strona korzystajaca – zas carol dajaca. a carol trudno j uwierzyc we wlasne szczescie, ze taka mloda osoba mogla obdarzyc ja uczuciem. czy nie w kazdym zwiazku robi sie dwa kroki do przodu i jeden do tylu? carol chciala najpierw dac mlodej szanse na tzw. normalne zycie wsród rówiesników. sama bym zadzwonila w chwili wpadki do kogos doswiadczonego i skutecznego – w pierwszym rzedzie faceta, ale widocznie carol takiego nie miala
dla mnie punktem kulminacyjnym j usmiech na twarzy carol, kiedy siedzi w knajpie z przyjaciólmi i zauwaza, ze teresa podjela decyzje i idzie w jej kierunku – jak go widze to sama czuje strumyczek ciepla w sercu!
renée, nie mam zamiaru przekonywac cie – de gustibus etc etc.
dobranocka! \ m
De gustibus, de gustibus… Jasne. Ale ja bynajmniej armat przeciw Carol nie wytaczam. Mogę nawet przybić medal za podjęcie ważnego tematu, za ukazanie przeróżnych uwikłań, za te trudne wybory …i za zdjęcia. Wszystko ok. Tyle że do mnie nie trafia na tyle, by z empatią myśleć o Carol.
Więc jeśli próbujesz mnie zrozumieć, to być może zakładasz więcej niż jest. Co do Strzembosza, czytałam i to nie jest mój tok myślenia. Profesor mówi – o ile dobrze pamiętam – że w jego przypadku zdrada jest czymś niedopuszczalnym i jest kwestią elementarnej etyki. Ładnie, pięknie, ale ja nie przenoszę tych szczytnych zasad na swój odbiór innych ludzi. Zwłaszcza w sztuce. Mój dystans może i wynika z jakichś postępków postaci, ale osadzony jest w dużo lżejszej sferze. Cate Blanchett nadal jest super aktorką. Najwidoczniej mam jakieś wewnętrzne granice na jej asymilację.
A poza tym też pozdrawiam. :) To nam się zdarzył film jak dotąd chyba żaden. ;)
nie da sie ukryc ;)
we mnie wszedl jak w beke miodu – a poszlam tylko zobaczyc kreacje
z ta empatia co j na rzeczy – juz goleman w emocjonalnej inteligencji stwierdzil, ze sceny obojetne dla osoby bez pewnych doswiadczen, wywoluja pelnie rezonansu w osobie doswiadczonej (cialo pamieta). pewne rzeczy blekna z czasem, ale te zakonserwowane w silnych emocjach pozostaja na zycie – na przyklad czyjs usmiech na pozegnanie czy radosc na twój widok
milego weekendu!
mnie się Carol baaardzo podobał :) za te zdjęcia przede wszystkim (chyba też film był kręcony na taśmie, a nie cyfrowo? przynajmniej takie sprawiał wrażenie). ale też uważam ten film za szalenie wierną adaptację, bo wcześniej czytałam książkę Highsmith, której wcale nie uważam za taką sobie, podejrzewam, że może też dlatego i film tak mi się podobał. parę rzeczy w tym filmie zmieniono (np. Therese w książce jest scenografką, i szuka pracy w teatrze, a nie zajmuje się fotografią) to moim zdaniem one w filmie działają, te zdjęcia Therese dużo do niego wnoszą. uważam, że można by pokazywać ten film studentom filmoznastwa na zajęciach z wierności adaptacji, bo pomimo tych zmian film jest bardzo wierny książce. i ciekawe co piszesz, że dla Ciebie to Therese jest postacią pierwszoplanową, bo tak właśnie jest w książce. i w filmie moim zdaniem też, nie pomyślałam jednak, że ci, co książki nie czytali, mogą założyć, że to postać grana przez Cate Blanchett jest główną (bo Blanchett, i rola tytułowa).
PS. postać Carol też nie zdobyła mojej sympatii, i w ogóle w całej tej historii aż tak bardzo nie obchodziła, więc tu się zgadzamy :)
No co Ty! Therese jest główną bohaterką? Moje zastrzeżenie stąd, że choć w filmie można by różnie ich role wyceniać, to przecież Blanchett dostała nominację za rolę pierwszo-, a Mara za drugoplanową. Tak więc – dowód musi mieć odstępstwa – jest to ekranizacja wierna. :) Obie macie tę nadwyżkę odbioru, że znacie literacki pierwowzór. Ja nie. Dzięki za dopowiedzenia, bo przełamują moją zdawkowość. Uczynienie z Therese fotografki jest zabiegiem świetnym. Nakładają się plany: są zdjęcia Lachmana i są zdjęcia ze świata filmu, te, które utrwalają wzrok Therese. Takie ustawienie sprawy, że to Therese jest w centrum jest dla mnie ocalające. Carol mi chwilami przeszkadzała. Co prawda jest wystarczająco dużo ujęć z Rooney Marą, ale zastanawianie się nad postacią Blanchett psuło mi przyjemność.
no tak, zupełnie zapomniałam o tych nominacjach! podejrzewam, gdyby Carol nie była grana przez Blanchett może byłoby inaczej. a zdjęcia w tym filmie mnie totalnie „kupiły”, to najlepsza jego część :)
No właśnie. Dziwna rzecz z tym podziałem na pierwszy-drugi plan. Czasem to rzecz oczywista, a czasem przeprowadza się ją niezależnie nawet od woli twórców. Sądzę, że tytuł był wskazówką, która przesądza. ;)
Zdjęcia do „Carol” są piękne. Lachman cofnął się do lat 50-tych, również z techniką, kręcąc na taśmie 16mm, co nadało filmowi bardzo charakterystycznej aparycji. Tak więc zdjęcia budują cały świat „Carol” – obu kobietom pozostało się tylko w nim zanurzyć ;)
Według mnie Carol i Therese to postaci równorzędne w tym filmie, chociaż ta pierwsza wydaje się go dominować. Ale to chyba bardziej wynika z charakteru przypisanej jej roli (wyższa pozycja społeczna), niż (samej w sobie) kreacji Blanchett, (która naturalnie jest świetna).
Mnie podobała się również muzyka w tym filmie:
Właśnie chciałam dorzucić coś jeszcze o Blanchett, która mi Jasmine przypomina,ale obejrzałam urywek, który załączyłeś i… Rany! Jaki ładny. Prawda, ja też zauważyłam ten muzyczny temat i bardzo doceniam. Ale gdy tak oglądam, to nie rozumiem, skąd ten mój dystans. Przecież był autentyczny. A teraz oczy trudno oderwać. Bardzo ładnie zmontowany, nic drażniącego się nie przedostało. ;) Może to jednak jest czerwone wino (jak piszesz u siebie), które nabiera smaku wraz z upływem czasu?
Swoją drogą: świetny wpis oscarowy! Gonię w piętkę i nie zdążyłam na czas skomentować, ale udała Ci się trudna sztuka. Podsumowanie, które nie przytłacza i super niuansuje rankingi, którymi żył świat. Linkuję.
Planetę singli też mi chwalili niektórzy (re wlasciwie). Na Carol chciałam iść, ale się bałam bo byłam po portrecie dziewczyny i mdliło mnie na samą myśl o kolejnej porcji wytworów z Hollywoodu.
„re”? Planeta... w ramach oczekiwań zdeterminowanych gatunkiem. Ale jak najbardziej.
Carolofobia?;)
Film na pewno lepszy od Dziewczyny… Wspólnym mianownikiem jest temat: jakaś odmienność „genderowa” (brzmi nie najlepiej). Sporo już filmów o tym nakręcono, więc samo zarzucenie haczyka, bez porządnej tłustej przynęty, nie zadziała. Z tym, że działa. Zdjęcia, muzyka, aktorstwo (R.M.) i klimat. Ne bój żaby…;)
Minęły ponad 2 tygodnie od wpisu, ale mam nadzieję, że mogę jeszcze dołączyć do dyskusji.
Wróciłam właśnie z kina po „Carol” i muszę się z Tobą zgodzić. Ten film ogląda się na chłodno, nie wzbudza emocji. Jest piękny, zadbano o każdy detal wizualny, scenografię, kostiumy, klimat lat 50tych, cudowne zdjęcia, idealna muzyka. Tylko motywacja postaci jest dla mnie w tym filmie zagadką. Therese jak bezwolne cielę przez większą część filmu (cześć Terska pasuje idealnie), jej twarz jest prawie bez wyrazu przez większą cześć filmu, poza spotkaniem w sklepie nie da się zauważyć na jej twarzy momentu, w którym ta wielka fascynacja Carol się rozwija. Podobnie z Carol, nie rozumiem skąd u niej fascynacja Theresą i gdzie są te subtelne sygnały zainteresowania czymś więcej niż przyjaźnią, które nagle doprowadzają je do aktu seksualnego? Rozumiem, że to miało być ukazane subtelnie, ale chyba zbyt subtelnie jak dla mnie. W porównaniu z „Carol” scena w filmie „Okruchy dnia”, w której Anthony Hopkins nie chce oddać książki Emmie Thompson ocieka wręcz seksem i namiętnością ( a dodam, że chodzi o moment, w którym grana przez A.H. postać po prostu stoi, a całe napięcie seksualne aktorzy odgrywają patrząc na siebie z bliskiej odległości). Jest to więc, moim zdaniem, wina aktorek i reżysera, bo napięcia seksualnego czy miłosnego po prostu w tym filmie zabrakło.
Porównanie do Okruchów dnia to wysoka poprzeczka. ;) Aż chciałabym wziąć w obronę Carol, bo też bogu ducha winien reżyser nie ma łatwo postawiony w takim zestawieniu. Carol po prostu na niektórych (ja się do nich zaliczam) nie działa magią.
Jako że chwilka upłynęła od seansu, więc we mnie dużo więcej dystansu. Już nie czuję rozczarowania. Film kojarzy mi się z ciekawym estetycznie doznaniem. Ale emocji nie pamiętam. Nie tylko własnych. Również tych, o których film opowiada. I tu pełna zgoda.
Rooney jednak oczko wyżej niż Cate. ;)
Pozdrawiam :)
Jeszcze dodam, że gorąco polecam „Pokój” – tu są same emocje, szczególnie w pierwszej części. Film jest niezwykły, bo o strasznych rzeczach opowiada z perspektywy dziecka, dla którego zastany świat jest jedynym jaki zna, a więc czymś naturalnym. Aktorstwo w nim jest na najwyższym poziomie, nawet kilkuletni chłopiec gra tu fenomenalnie. Zaś Brie Larson, grająca w „Pokoju” matkę, powinna podzielić się Oscarem ze swoim filmowym synem – Jacobem Tremblayem – bez którego ten film by się nie udał.
Dziękuję.
Widziałam Pokój. W ogóle: sporo ostatnio oglądam. na tyle, że nie nadążam z pisaniem, a ściślej: pisanie groziłoby przedawkowaniem kontaktu z filmem. Pokój stoi rolą chłopca. Coś fenomenalnego. I gdy kiedyś Akademia ustanowi kategorię „najlepsza rola dziecięca”, to trzeba będzie oddać hołd Jacobowi. :)
Chociaż… może jednak lepiej, że póki co, zasoby wody sodowej nie zalewają aktorów-dzieciaków. Trudno by im było temu sprostać…