Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz.
Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było.
Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.
Bohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty.
Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii.
Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.
Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.
Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.
Hibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność.
Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.
Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.
Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.
Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister).
sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di
Ale opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.
Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).
Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)
Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko.
Uwielbiam filmy o Paryżu i dziękuje za ten artykuł, mam tylko malutkie zastrzeżenie, film Me before you rozgrywa się w Anglii, stąd zamek, zresztą miejsce urodzenia Henryka VII – Pembroke. Dziewczyna też mieszka na typowym angielskim osiedlu. Autorka książki Joyo Moyes jest Brytyjką. A wracając do Paryża, ten film mówi o moim ukochanym placu w tym mieście Placu Delfina. Zawsze go odwiedzam, gdy jestem w Paryżu. Pozdrawiam serdecznie
Och, dzięki za sprostowanie! Tak to jest, jak się nic nie wiem o autorze.;) Upewniłam się, że film amerykański, to już mi się zdało, że u siebie kręcą. ;)
Naniosę korektę.
Dobór filmów przypadkowy, wszystkie widziałam w ten weekend. Dziwię się więc, że Paryża wszędzie dużo. Ale – bez mojej zasługi – wyszło symptomatycznie.
Paryż i jego atrakcje, widziane głębiej niż okiem turysty (Frankofonia).
Paryż przedmieść. Paryż wielokulturowy. (Wszyscy albo nikt + Imigranci).
Paryż z pocztówki i marzeń (Me Before You).
Dziękuję za dziękuję. Pozdrawiam :)
Nie oglądałam żadnego z nich to się wypowiem :) O wdzięku i uroczości (!) ‚Me before you’ . Czytając Twój opis widziałam oczyma wyobraźni zdjęcia pojawiające się na instagramowych kontach: piękne kobiety w butach w kropeczki, przystojnych mężczyzn z nieskazitelnymi fryzurami. Kolory, ujęcia, detale, wdzięk i uroczość, widocznie to działa :) Pozdrawiam Tamaryszku, udanych wakacji :)
Taak, uroczość działa. Choć – jak wszystko w świecie – może wywoływać alergię. Trzeba sprawdzić na własnej skórze. Najlepiej na kawałku skóry, by się nie sparzyć.
Czekam na Lolo Julie Delpy. To coś bardziej dla mnie. Lecz Me Before You się nie wypieram. Podobnie jak świeżo obejrzanej animacji – Gdzie jest Dory?
Wakacje przyszły znienacka. Jeszcze wczoraj szał i splot węzełków, a dziś święto lata i dezorientacja. Dziękuję :) Postaram się je przeżyć, intensywnie nic nie robiąc.
Życzę wzajemnie: miłych poranków, łagodnych klimatów i po sto kilka zachodów słońca każdego dnia. Pozdrawiam :)
Moje wakacje na szczęście już za mną, zawsze staram się zdążyć przed tym swoistym, letnim pandemonium :) Tym razem był intensywnie objeżdżany Dolny Śląsk, wiec tęsknię trochę za intensywnym nic nie robieniem. Za kinem także, bo mam mocne braki, najlepiej obejrzałabym długi film, w którym za dużo się nie dzieje, z gatunku ‚Pewnego razu w Anatolii’. Usiąść w chłodnej, pustej sali i bez problemu nadążyć za fabułą :) Pozdrawiam
Na szczęście już za Tobą??! Oj, dobrze, że moje jeszcze nie. Zwłaszcza po wczorajszych objawieniach o restrukturyzacji szkoły skrzydła mam zgolone do imentu.
Skoro Dolny Śląsk dostarczył wrażeń, to znaczy, że jest sytość. I dobrze. A Wrocław był? :)
W kinie ogórkowo. Jeśli coś tureckiego, to może Blokada. Poza tym: Wojna, Szukając Kelly, za moment (8.07) wejdzie Subtelność, o której pisałam i którą bardzo polecam. Boże, jak ten czas leci. Ile to już minęło od spokojnej (choć morderczej) Anatolii…
Dziękuję za obecność. Trochę mi ten tamaryszek podsycha. I nie wiem wciąż w tę czy we w tę. Ale może się rozbujam.
Dobrego lata! Trudno mi sobie wyobrazić lato bez wakacji. Ale na pewno może być bardzo sensowne. :)
Jak to cudownie Tamaryszku, że Ty piszesz! Ja mieszkam w Paryżu i zamiast oglądać właściwe filmy, to spędzam czas w kawiarniach… Dziękuję Ci, że napisałaś o tych kilku filmach z „Paryżem w tle”, postaram się je obejrzeć, choć u nas w kinach już ich nie grają. Wspaniały tytuł-z Paryżem w tle. Bowiem rzeczywiście, tak jak w życiu tak i w filmach katedra Notre Dame i Luwr są tylko w tle, a prawdziwe życie toczy się… gdzie indziej. Paryż jest fotogeniczny, lubi być też tłem, ale ten prawdziwy tworzą ludzie z filmów – historie trudnej integracji, emigracji, kolorowych przedmieść. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu-piszesz. Bardzo lubię ten tygiel, może to on sprawia, że czujemy się tu wszyscy w gruncie rzeczy szczęśliwi?
Witaj, Holly :)
Ty się na „francuskości” znasz, więc wierzę, że tygiel inspiruje i że te pocztówkowe warstwy wierzchnie to nie wszystko. Aczkolwiek: nawet Wieża Eiffla i stateczek na Sekwanie są nie do pogardzenia. ;)
Dorzucę jeszcze jeden tytuł. Którego raczej nie polecam. Chodzi o nowy film Julie Delpy, taką komedię romantyczną dla mamuś w środku dekady 40-50. Lolo. Bohaterka jest paryżanką, a pan, z którym próbuje sobie ułożyć relację – prowincjuszem. Odstaje pod każdym względem, choć miły i sensowny. Ona snobka, on niezamożny i mieszka w bloku, co niestety obniża jego szanse. Ale chyba jest tego nieświadomy, bo zawsze z dumą mówi, że ma piękny widok na Wieżę Eiffla. Rozczulające, gdy można zweryfikować tę dumną deklarację z rzeczywistością. Jean-René ma widok na duży blok. I tylko na „czubaszek” wieży. I proszę, jak wiele zależy od tego, czy szklanka do połowy pełna czy pusta. ;)
Holly, powiedz, dlaczego paryżanki uważają (w tym filmie), że imię Jean-René jest obciachowe? Żywotnie mnie to interesuje ze względu na „René”. ;)
Wiem już, że romantyzm Wieży z romantyzmem konstruktora się nie pokrywał. ;)
Pozdrawiam :)
Paryż i sztuka to dla mnie połączenie idealne i w zasadzie nierozłączne, dzięki za podpowiedź, już znalazłam w necie, więc może nawet dziś obejrzę. Tak jak tu już napisano, nawet jakiś fragment w tle sprawia radość dla oka, a jeśli jeszcze dostarczy jakiś informacji nieznanych, albo do poszukiwań zachęci to będzie to dobrze spożytkowany czas. Witaj w gronie tych, których czeka restrukturyzacja. Właściwie mam wrażenie, że całe społeczeństwo dzieli się dziś na tych co już ją przeszli, tych co są w trakcie i tych których to czeka. Mnie podobno za pół roku:) Już zdążyłam się nadenerwować, a teraz pozostało przyjąć spokojnie co będzie..
Oj, Małgosiu, chyba nie umiem skomentować tej pasji demontażu, która wybuchła i szaleje, gdzie nie spojrzeć. Uczyłam się od Mistrzów, że estetyka idzie krok przed etyką. Więc dobry smak może ostrzegać. Jest nieładnie, niestylowo i siermiężnie. Do tego trudno sobie to poukładać intelektem. Mój móżdżek tego nie ogarnia. I żeby nie rozwijać tematu, przeskoczę na paryski grunt.
Myślę, że żaden ze wspomnianych tu filmów nie jest bezsprzecznie olśniewający. Ale każdy ma coś, co przykuwa i co wystarczy, by było warto obejrzeć. Ciekawe, co tam namierzyłaś. Zgaduję, że Frankofonię?
Pozdrawiam :)
Tamaryszku, kojarzysz może jakiż to francuski film obejrzała razem para z filmu „Me Before You”? Coś nie mogę znaleźć, a tak mnie to ciekawi.
Kojarzę. Lou zasadniczo nie ogląda filmów z napisami. Will próbuje ją przekonać, że istnieje coś poza jej światkiem. Pokazuje jej Ludzi Boga Xaviera Beavois. No, ciekawy wybór jak na komedię romantyczną. :)
O, to ciekawe, myślałam, że to będzie jakiś starszy zdecydowanie film :) A miałaś okazję zobaczyć, polecasz?
Kornwalio, odpowiadam z półtoramiesięcznym poślizgiem, więc nie wiem, czy zajrzysz. :)
Oczywiście, widziałam!
Film zaskakujący jak na komedie romantyczną, bo o grupie zakonników, którzy są na afrykańskim terenie, gdzie nasilają się prześladowania. Sugeruje się im, by wyjechali. Grozi się – gdyby zechcieli zostać. A oni (pełni rozterek, zwątpień, różnych jednak zdań w środku grupy) uciekać nie chcą. Może nikomu nie pomogą, bo nie ocalą. Może, wyjechawszy, mogliby nieść pomoc gdzie indziej. Ale też jest coś takiego jak poczucie więzi z tymi, którym nieśli wiarę, a którzy z powodu jej przyjęcia – giną.
Jaki to ma związek z Lou i Willem? Może taki, że Will pokazuje jej opowieść (testując reakcję), o tym, że istnieje coś ważniejszego niż walka o życie za wszelką cenę.