Hanya Yanagihara, Małe życie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015
Jak widać po napisach na okładce: nagłośniony tytuł. Każdy już kojarzy i co nieco wie. Nakład znika z księgarń błyskawicznie. Prawdopodobnie rzeczywiście jest czytany. Trudno zmierzyć, ile tych zakupionych egzemplarzy wchłonięto, jednak można założyć, że jeśli ktoś zaczął (przełamując strach przed grubym), najpewniej skończył, bo rzecz wciąga.
Nie od razu po lekturze biorę się do pisania. A gdy zaczynam szukać klucza, pojawiają się dwie opcje. Albo przyjrzeć się, na czym polega mechanizm przyciągania. Albo na odwrót – zająć się tym, co w mojej lekturze było brzęczykiem-przeszkadzaczem. Trzecia opcja – zwycięska – narzuca się po wysłuchaniu rozmowy z Hanyą Yanagiharą, w której padają odpowiedzi na moje niezadane pytania. To popytam dalej, ale zacznę od tematu i warsztatowych założeń Autorki. (Z najwyższej półki – 1.05.16)
Małe życie jest opowieścią o przyjaźni czterech amerykańskich chłopaków, którzy poznają się w college`u i pielęgnują tę więź przez całe życie. Stoją na początku zawodowych dróg, które mimo nierównych startów, powiodą ich do różnych spełnień. Jude to błyskotliwy prawnik, Willem staje się aktorem, Malcolm architektem, a J.B. malarzem, którego sukces przypieczętowały obrazy inspirowane zdjęciami przyjaciół. I tak jak kolejne wystawy J.B., tak cała powieść jest próbą przeniesienia relacji między bohaterami w wymiar uniwersalny (transcendentny). Gdyby wiązkę tematów uruchomionych w tej powieści sprowadzić do jednego, to trzeba wskazać właśnie na siłę przyjaźni – która ocala, nadaje sens codzienności, jest najwyższą instancją, choć nawet ona nie ma mocy ostatecznego rozbrojenia samotności i zaprzeszłych traum.
To, co Yanagihara pisze o przyjaźni jest szalenie wzruszające. Jest tym, co chce się o przyjaźni usłyszeć, by móc w nią wierzyć. A tym, co z wywiadu z Autorką najbardziej mi pomaga w asymilacji powieści jest wyznanie: „chciałam, by to była współczesna baśń”. Wiele z moich niezaspokojonych głodów może się tym nasycić.
Dlaczego baśń?
- czas historyczny został unieważniony. Współczesność, ale bez znaków rozpoznawczych. Realia polityczne i społeczne są umowne. Co nieco wynika z kontekstów kulturowych: projekty architektoniczne Malcolma, wystawy J.B, role filmowe Willema. To „nasze czasy”, bez sugerowania dat. Rekompensatą za mgliste realia świata zewnętrznego jest wnikliwość w ukazywaniu wnętrza. Monologi, introspekcje, wyznania.
- główny bohater mierzy się z niewyobrażalnymi przeciwnościami losu. Ze wspomnianej czwórki tym głównym i jedynym pełnowymiarowym bohaterem jest Jude. Okrutnie potraktowany w dzieciństwie, nie umie uporać się z traumą, nie potrafi jej wypowiedzieć, znajdując alternatywne ujście w samookaleczaniu. Skala bólu, pustki, wstydu i pogardy do siebie, z którymi musi się mierzyć jest ogromna. Nieprawdopodobna wręcz, ale tu nie ma miejsca na licytację, bo życie ma licencję na urzeczywistnianie potworności, które się nie śniły naszym filozofom. I wszystko to zdarzyć się mogło. Baśń nie musi tłumaczyć, jak do tego doszło, kto był ślepy, kto obojętny. Zło jest silnie skrystalizowane. I zmaganie się z nim jest jak doświadczanie katharsis. Co prawda Jude nie doznaje oczyszczenia, ale czytelnikowi nie jest ono zabronione.
- tyle samo dobra co zła; obie moce są zadziwiające i niewyczerpywalne. Kibicujemy, oczywiście, dobru. Temu, by Jude zaufał ludziom, którzy go pokochali i pozwolił sobie pomóc. Temu, by ci, którzy cierpliwie opatrują rany, nie musieli patrzeć na rozrywanie opatrunków. Temu by czas, miłość, przyjaźń, zrozumienie, akceptacja i Bóg wie co jeszcze zadziałały ozdrowieńczo. Ale walka między skrajnościami nigdy się nie zakończy.
- historia jest na tyle odrealniona i prawdziwa zarazem, że jak każda baśń staje się lustrem, opowieścią, w której chcemy się przeglądać, angażując emocje, empatię, nadzieję na sprawiedliwość.
Ze wszech miar polecam powieść Hanyi Yanagihary, bo jest tym, czego potrzebujemy, by uruchomiły się w nas pewne tęsknoty, wypłakały się rozczarowania, by coś się uspokoiło. Bez wątpienia przeczytać warto.
Tymczasem – skoro z przeżyć już ochłonęłam – to powiem, czego mi żal.
a) Jude jest postacią, która zapada w pamięć. Świetnie oddane są jego przekonania na temat siebie, paradoksalna wnikliwość w patrzeniu na świat i niezdolność zdystansowania się do własnych cierpień. To jest często chore, nieracjonalne, irytujące. Jude zniewala i odpycha, a w dodatku, co niepojęte, lecz przekonujące, niewiele się zmienia. Połączenie tak wielu barw i pozbawienie postaci spektakularnej przemiany jest świetnym zabiegiem.
I niech już tak będzie, że wnikamy w psychikę i emocje Jude`a. To o wiele ciekawsze niż retrospektywne historie, które wyjawiają, co zdarzyło się naprawdę. Długo jesteśmy trzymani w tajemnicy, a gdy kurtyna się odsłania, coś na tym tracę. Jeśli już koniecznie mam otwartymi oczyma oglądać, co z Judem robił brat Luke, to przynajmniej doktora Taylora przegnałabym za kulisy. Głupio zabrzmi, gdy powiem, że te fragmenty są nudne, więc niech będzie, że są słabsze.
b) Szkoda, że takie postaci jak Willem, Harold i dr Andy są tak obłędnie jednowymiarowe. Stróże dobra i piękna. Na tyle ciekawie przedstawieni, że choć jednoznacznie dobrzy, dają się lubić. Ale bez pęknięć. Mam nadzieję, że w życiu to żaden problem, ale w literaturze jednak mankament. Jak na powieść o przyjaźni mało wiemy o pozostałych osobach z paczki. Tylko tyle, żeby w ogóle jakoś osadzić chłopaków w ich biografii. Kilka stron o rodzinie i jakimś kluczowym problemie, nie na tyle ważnym, by mógł równać się z problemem Jude`a. Więcej Malcolma! Więcej J.B. (świetna scena, w której wbrew sobie przedrzeźnia i rani Jude`a).
Jakby wszyscy pojawiali się w tej opowieści tylko po to, by dodać coś od siebie o Judzie. Ok, do zaakceptowania, jeśli przyjmiemy kryteria baśni. A mnie na przykład bardzo zainteresowała postać Any z pomocy społecznej, która pierwsza otworzyła Jude`owi drzwi do „normalności”. Opatrzyła rany, ale nie zdążyła nauczyć go mówić o przeszłości. Wiedziała, jak ważne jest, by ból się nie zakleszczył. Zabrakło jej czasu, by udrożnić wspomnienia Jude`a. I wracałam do tego, drążąc, czy rzeczywiście tak ważne jest, by nie pozwolić zbudować muru, czy czas jest aż tak kluczowy?
c) Może nie żal, ale niezrozumienie. Prawie nie ma tu kobiet. Te, które są, wydają mi się celowo zmarginalizowane: Any, Julie, India, żony Andy`ego czy Malcolma. Taki był zamiar. Yanagihara mówi, że chciała opisać fenomen męskiej przyjaźni. Mamy więc chłopaków i mężczyzn… i bardzo kobiecy sposób mówienia o nich. Z jednej strony pisarka sugeruje, że istnieje jakiś społeczny kod męskiej przyjaźni. Jaki? Bo przecież nie ten, który obserwujemy. Męska przyjaźń kojarzy mi się raczej z dogadywaniem się w milczeniu, z rozmowami na jakieś ideowe lub głęboko merytoryczne tematy i z działaniem, nawet z rywalizacją. Tymczasem bohaterowie Małego życia są ponadprzeciętnie empatyczni, wrażliwi, wręcz czuli. Gotowi do wyznań („kocham cię”). Nie, nie, nie twierdzę, że to niemęskie. W ogóle kategoria płci jest wtórna. I dziwię się, że tak przez Autorkę zaznaczona.
***
Michał Nogaś jest tą powieścią zachwycony i nie boi się wielkich słów. „Arcydzieło”, „powieść totalna”. Ja bym się jednak bała. Przyznaję, że niełatwo ją ogarnąć i dawno nie miałam takiego wrażenia, że kończąc post, jestem na początku. Szkic szkicu etc. Ale to rzut na taśmę. Jutro rozpoczynam moją przygodę z 16. edycją Nowych Horyzontów. Filmy pewnie przegonią część lekturowych wrażeń, więc jeśli w ogóle cokolwiek powiedzieć o Małym życiu, to tylko dziś.
Gdyby Ktoś zechciał mi jednak podsunąć coś do przemyśleń, to wrócę i domyślę. Albo przyjmę na wiarę. :)
hmmm. to j ksiazka, do kt sie nareszcie zabralam – aby juz na starcie osiagnac antyklimaks. nie znalazlam w oryginale przy wylocie i dopadlam w koncu po polsku na balicach . czy ciebie, jako speca jezykowego, nie odrzuca tlumaczenie? bo albo ja juz odzwyczailam sie od polskiego, albo jezyk nasz, podczas mojej nieobecnosci, pogalopowal w jakiejs nieciekawe (i obce mi) wymiary. czyta sie sie jak kalke z angielskiego, przy czym „shit” niekoniecznie musi sie tlumaczyc jako „g…” to j chyba tlumaczenie wykonane w google translate??? bo i skladnia, i slownictwo tlumaczone mechanicznie. dlaczego „…wulgarnym niebieskim blaskiem, kt KAZAL willemowi pomyslec o stacjach benzynowych…”? albo: „haroldzie – rzekla, siadajac naprzeciwko mnie. co chcesz teraz zrobic? – a co ty chcesz zrobic?”. po pierwsze , ja bym napisala na przeciwko osobno. po drugie odpowiedz lepiej by brzmiala: „a ty?” nie mówiac juz o archaicznym, zaratustrycznym, „rzekla” ;)
renée, b cie prosze – jezeli tylko ten pretensjonalny gniot rozwija sie od którejs strony, badz taka mila i napisz mi od której!
bo jak na razie to wyrzucone pieniadze i utracone nadzieje,
pozdr serdecznie \ m
:) O, dzięki za kopa. Bo mogę podejść z innej strony. Bieda z pisaniem postów polega na tym, że więcej ucieka niż zostaje.
Otóż, nie, nie przeszkadza mi polszczyzna tłumaczenia. Jolanta Kozak to firma. Ale męczyły mnie rozmowy. W przewadze jest narracja monologowa i ona świetnie pasuje do tej dziwnej powieści o wnętrzach. Natomiast rozmowy Harolda z Judem a zwłaszcza Jude`a z Willemem są bardzo wydelikacone. Tyle w nich wzajemnego zrozumienia, wyczulenia, empatii i podziwu, że nie brzmią. Jude jest bardzo „przepraszający”, ale dlaczego wszyscy się z nim ścigają?
Co do irytacji, to ona jest zaprogramowana na poziomie kreacji głównego bohatera. Przecież Jude kręci się w kółko. Dostaje potężną (!!!) dawkę miłości i przyjaźni, a i tak nie może wyjść ze swojej traumy, nie może żyć bez cięcia. Nie może uwierzyć, że jakikolwiek podziw może być prawdziwy etc. To jest trudne do zniesienia, także z pozycji czytelnika. Nieracjonalne. W ogóle często się podkreśla, gdy mowa o tej książce, że jest klaustrofobiczna. Niekoniecznie. Poza tym nie czułam się wcale jak homar. To a propos wypowiedzi autorki, że chciała, by czytelnik nie zauważył, kiedy wszystko się tak zagęszcza i letnia woda staje się wrzątkiem, z którego już nie ucieknie. Tak się gotuje homary. Ponoć. Więc mnie ten mrok bardzo się równoważył z równie potężnym dobrem.
Nie wiem, czy ostatecznie dobrnęłaś do końca.I nie wiem, który fragment przekonałby Cię do języka. Ale co uwiarygadnia tę powieść, to właśnie to, że odbiera się ją jak baśń. Nie pytam, czy to było możliwe. Nie dostaje zbyt wielu informacji o świecie społecznym. Za to totalnie wsiąkam w opowieść emocjonalną. Tu się może powtarzam. Ale mnie się taki emocjonalny odbiór przydarzył. Więc jest możliwy i się sprawdza. Intelektualnie można się pogubić.
Wracam do języka. „Naprzeciwko” jednak łącznie. ;) To zdanie dialogowe jest słabe. To o wulgarnym świetle stacji benzynowych jest ok. Choć nie pamiętam kontekstu i sensu. No tak.
Pozdrawiam serdecznie :)
Amen Tamaryszku.
Jednak napisałaś :)
Z mojego doświadczenia wiem, że męska przyjaźń to czasami coś więcej niż tylko współpraca, rywalizacja, wspólne tematy, rozmowy no i oczywiście solidarność.
Mam wielu znajomych mężczyzn, kolegów z pracy – a to jest taki naprawdę męski świat (informatycy) i widzę, że pojawia się czasami coś, co można nazwać czułą relację między nimi. I dobrze :)
Miłych wrażeń podczas festiwalu NH, moja czasoprzestrzeń jak zwykle nie zahacza o to wydarzenie, ale mam nadzieję na Twoją relację :)
P.S. U mnie też odbiór książki, to przede wszystkim emocje. Dwa najsmutniejsze wątki wg mnie opiszę może później, bo musiałabym trochę zaspoilerować.
A szkoda, Mario, że nie zahaczasz, świetnie by było spotkać się na jakimś filmowym horyzoncie. :)
Gdybyś kiedyś zwiedzała Wielkopolskę, daj znak.
A propos uwag M. o języku powieści: przeczytałam dla przypomnienia swój post i widzę, że sama nasadziłam językowych wygibasów. Przy swoich tekstach na ogół mam włączony zmysł kontroli. A tu się rozgadałam. Może ta „moja” definicja męskiej przyjaźni nie brzmi najzgrabniej, ale przywołałam, gdy Autorka zasugerowała, że istnieje społeczny kod męskiej przyjaźni i że się do niego odnosi. Powiedziałabym, że nie wiem gdzie to odniesienie. Mnie się zdaje, że to są jednak relacje w stylu uniseks.
A zaspojleruj! W komentarzach można. :)
renée – kop niezamierzony ;)
jak juz raz historia „carol” wykazala, miewamy czasem inne opinie, co – mam nadzieje – nie zaklóca ogólnie przyjacielskich relacji?
nie, nie przeczytalam do konca, bo gdzie bym nie otworzyla, to mnie odrzuca. niech pani kozak bedzie firma – ale zawodowi tlumacze nie od dzis wykorzystuja programy translatorskie. wlasciwie jej sie nie dziwie, zwazywszy objetosc powiesci. choc równie rozgadany cabré mial zdecydowanie wiecej szczescia do tlumacza, bo czyta sie go po polsku fantastycznie (mimo, ze jako pisarz mi nie lezy).
dlaczego (pierwszy akapit) mezczyzna siedzi „na zewnatrz”? na zewnatrz czego? jedni mówia „na polu”, drudzy „na dworze”, inni po prostu „przed domem”. „grzyby ostrygowe” to po prostu boczniaki. co to j „budynek pokryty sheetrockiem”? sheetrock to nazwa producenta calej gamy produktów, miedzy innymi plyt gipsowych. zapewniam cie, ze do pokrycia domów nie stosuje sie plyt gipsowych, bo gips j higroskopijny. moze pisarka cos pokrecila, a moze dom nie byl pokryty, tylko mial podwieszone sufity gipsowe. Nastepne „na solidnym, zasyfionym strychu” – to okreslenia sie niejako wzajemnie wykluczaja. „solidny” to jezyk literacki badz handlowy, zas „zasyfiony” to slang. w tlumaczeniu warto sie pokusic o ujednolicenie stylu. itd. itp. etc. etc.
nota bene nadal uwazam, ze blask (wulgarny badz nie) niczego nie moze kazac – moze naprowadzac mysli, kojarzyc sie, wywolywac skojarzenia, przypominac
mnie wulgaryzmy raza i nie przekonuje mnie, ze inwaduja ostatnio jezyk. zwracam uwage rozmaitego rodzaja „fachowcom”, spotykanym na wyciagach narciarskich, zeby ograniczali ilosc „k…” w jednym zdaniu, bo uszy mi wiedna. jak sa eleganccy, to przepraszaja. a jak chamscy, to ida w zaparte twierdzac, iz to teraz najpopularniejsze slowo polskie
nie wiem jaki tez blask byl na prawde – jak dla mnie takie niechlujne tlumaczenie po najmniejszej linii oporu j wlasnie…wulgarne
w porównaniu z „malym zyciem” „infinite jest” walace’a to kaszka z mleczkiem! a byla to jedna z najmniej strawnych lektur…
napisalas, ze to basn. dla mnie historia nieautentyczna. ostatnio mialam szczesie do na prawde swietnych ksiazek szwedzkich – szwedzi nauczyli sie pisac, choc zaczynali od powiesci proletariackich, a potem mieli mode na pornografie nedzy czy uzaleznien i udziwnianie. teraz pisza powiesci osadzone w realiach, wylapujace niuanse i trendy, psychologicznie i socjologicznie prawdziwe.
zycze samych dobrych filmów na przegladzie oraz ladnych, kolorowych snów! \ m
M., ja uwielbiam Twoje kontry! Dopiero co wróciłam z Horyzontów. Małe życie lekko się zamgliło.
Ożeż, ale wypunktowałaś! No, masz argumenty. Ale też trafiła Ci się ta lektura, gdy miałaś „dzień z czerwonym długopisem”. Wtedy się wyłapuje każdą skuchę. Mnie to umknęło. Na ogół wyłączam opcję korekty – a włącza się sama dopiero wtedy, gdy rzeczywiście coś zgrzyta jak piasek w zębach. I wówczas też jadę po bandzie. Tu mi się nie włączyło, więc powieść łyknęłam bez bólu. Nie licząc, oczywiście, bólu udzielającego mi się za sprawą samookaleczeń Jude`a.
Filmy były świetne. Jestem filmowo najedzona. :)
a czymzesz to sobie tak oczy napaslas?
M., kino rumuńskie rządzi! Sieranevda
Ale różne inne też dobre. Pozbieram myśli, to zaanonsuję. :)
” Mamy więc chłopaków i mężczyzn… i bardzo kobiecy sposób mówienia o nich. Z jednej strony pisarka sugeruje, że istnieje jakiś społeczny kod męskiej przyjaźni. Jaki? Bo przecież nie ten, który obserwujemy. Męska przyjaźń kojarzy mi się raczej z dogadywaniem się w milczeniu, z rozmowami na jakieś ideowe lub głęboko merytoryczne tematy i z działaniem, nawet z rywalizacją. Tymczasem bohaterowie Małego życia są ponadprzeciętnie empatyczni, wrażliwi, wręcz czuli.”
Zaintrygowałaś mnie: co też pisze Kobieta o ‚męskiej przyjaźni”…..choćby z tego powodu sięgnę po tego ‚gniota’.
Jak Cię znam, to obstawiam, że do kilku rzeczy się doczepisz. Ale – jeśli wyważysz opinie – to są szanse, że Ci się spodoba. Dajmy na to: wątki kulinarne, ojcowska opieka Harolda nad Judem (i w ogóle Harold), a poza tym wszystko zależy od tego, czy zainteresuje Cię trauma.
Mogę pożyczyć. ;)
Aha, oczywiście, o ile nie będzie Cię irytowało tłumaczenie. Bo na dwoje babka wróżyła.
Wracam do wpisu z nadzieją, że blogowe posty nie mają terminu ważności. A wracam dopiero teraz, bo właśnie „Małe życie” czytam (jestem w połowie). Zaskoczyło mnie, że autorka określa swą powieść mianem „współczesnej baśni”. Bo ta książka jest dla mnie kwintesencją literackiego realizmu: tematyka, postaci, przywiązanie (czasem wręcz nadmierne, jak na mój gust) do szczegółu – to wszystko czyni z „Małego życia” niezwykle detaliczny zapis codzienności. Mało tu baśni i bajkowości, dużo życia – małego właśnie.
Dużo bardziej przemawia do mnie Twoje podsumowanie, że „Małe życie” to kobiece spojrzenie na męską przyjaźń. O, to, to! Z pewnością dlatego definicją tej przyjaźni są emocje, a nie działanie. A jeśli działanie, to skazane na niepowodzenie (bo przyjaźń, jak miłość, wszystkiego niestety nie zwycięża). To zdecydowanie „kobieca” definicja przyjaźni: nad przyjacielem trzeba się pochylić, wysłuchać go, pocieszyć. I zmienić mu opatrunek, nie pozwolić, by rany się jątrzyły. A nie: poklepać po plecach i krzyknąć – nie marudź, chłopie!
Minus „Małego życia”? Za dużo detalu. Rozdrabniania się w całej tej szczegółowości. Z jednej strony, literacko przedstawiona „codzienność” zawsze mnie bardzo pociąga, ale w tym przypadku „Małe życie” zjada (albo podgryza) swój własny ogon. Można było krócej ;-) (Notabene: rozpisałam się zbytnio, więc kończę). Pozdrowienia :-)
Marto,
póty aktualny, póki jeszcze zaczepia. Świetnie, że akurat do tego posta Cię przywiodło. Moje przygody z Małym życiem ewoluują i niestety (zarazem) bledną. Czytałam narkotycznie do – mniej więcej – sześćsetnej strony. Przenikając z jednego stanu emocji w drugi. Nasłuchując, wchłaniając, wgapiając się w literki. Tych szczegółów nie pamiętam. Mogę przywołać jedynie emocjonalny rozmach. I do pewnego momentu to mnie ujmowało.
Potem pojawia się baśń. Coś – z gruntu lub z metafory – prawdziwego, ale z domieszką cukru i pieprzu. Kobiecość – wyrugowana ze świata przedstawionego – robi się coraz bardziej rozpasana.
Sama nie wiem. Ujęła mnie ta książka. Ale po dwóch miesiącach mam wrażenie, jakby przesypała mi się przez palce. To ciekawe, że Tobie aż nadto codzienności. Zresztą – może codzienności (małych chwil) – tak. Ale realny świat, takie faktograficzne mięcho, nie przebija się na plan pierwszy. Yanagihrze nie za bardzo jest on potrzebny. Autorka rozsiadła się w głowie i myśli. Stosuje grube filtry na rzeczywistość.
Ok, będę czekać na Twoje wrażenia, gdy dobrniesz do końca. Z ciekawością, czy coś się zmieni w odbiorze.
Pozdrawiam:)
Wracam po raz kolejny – skończyłam lekturę dobry miesiąc temu, ale, podobnie jak Ty, musiałam pozwolić, aby „uleżała” się w głowie. Dopiero dziś o niej napisałam. Moje wrażenia raczej się nie zmieniły, choć bardziej wyrozumiale patrzę na całą tę detaliczność, drobiazgowość – i książkową objętość. To ona jest kwintesencją i spoiwem „Małego życia”.
Przeczołgała mnie ta powieść i wyczerpała emocjonalnie. Ale to jedna z tych książek, które pokazują rzeczy takimi, jakie są naprawdę – nie koloryzują bez potrzeby. I właśnie to w książkach cenię najbardziej. Będę „Małe życie” polecać, na pewno.
Pozdrawiam Cię, Tamaryszku, w kolejny szary, zimny dzień :-)
Marto, najpierw odpowiadam, w weekend przeczytam, co u Ciebie.
Taki mam kołowrót, że już nie zapycham tych chwil bez zadań śledzeniem czegokolwiek, że znów zaczyna mi doskwierać zaniedbywanie przyjemności. Uff. Wpadłam – chcąc nie chcąc, ale raczej nie chcąc – w blogowy niebyt. Może jesień winna albo inny gargamel. Jak ja to kiedyś ogarniałam, skoro teraz nie? Ale tymczasem tylko. Norma wróci. Forma wróci. I wszystko jeszcze kiedyś będzie zielone.
Oczywiście, z wyjątkiem Jude`a, bo on m „mocno totalnie” przechlapane. ;)
Pozdrawiam :)