16. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty (21-31 lipca 2016)
Nowe Horyzonty, wiadomo. Moje jedenaste. Bardzo udana 16. edycja. Świeża, lecz z mnóstwem rozpoznawalnych elementów. Z fazą „pre”, „hic et hoc” i „post”. Najpierw przygotowania: studiowanie programu, namysł, co wybrać, jak pogodzić nachodzące na siebie czasy seansów. Potem gorączka oglądania. Wreszcie: i żal, że już koniec, i sytość.
Tylko pięć dni. Mogłabym więc wyliczać, czego nie udało mi się wpisać w harmonogram. Na przykład tych wszystkich filmów, które są wyświetlane dopiero w drugiej połowie festiwalu. Najbardziej żal mi Komuny Thomasa Vinterberga (ukłon za Polowanie). Po macoszemu potraktowałam retrospektywy, którym na pewno warto było poświęcić czas: przegląd filmów Nanniego Morettiego i Pippo Delbono. Każdy z nich miał tu 19 swoich filmów, a ja z tego wzięłam po jednym. Poza tym nie skusił mnie Konkurs NH. To znaczy kusił, ale nie uległam. Znaczy to, że mój wybór miał lekko stępioną „nowohoryzontowość”. Bo klucz był inny. Ani awangardowość, ani temat, ani przesuwanie granic, ani nawet unikalna okazja. Miały być dobrze skrojone opowieści. I właśnie opowiadacz interesował mnie najbardziej: jak buduje opowieść, co pomija, co uwzględnia, jak szerokie spektrum spraw zewnętrznych przywołuje, jaką ustala tonację, jak kończy. Oko ustawiłam na scenariusz, choć o „charakterze pisma” decydował i reżyser, i montażysta czy aktor.
Siedemnaście filmów i jedna opera
Pewnie większość tytułów trafi do kin. A ja niektóre obejrzę po raz drugi. Kto ciekaw prezentacji filmów, znajdzie ją na stronie festiwalu (TU). Rozdaję krótkie etykietki. Kolejność zgodna z hierarchią ważności.
1. Sieranevada – reż. Cristi Puiu, Rumunia
Przy stole spotyka się rodzina. Stypa, choć żałobnych akcentów niewiele. Rozmawia się w kuchni, pokoju, na korytarzu. Ciasna przestrzeń, kilkanaście osób, tematy zdawkowe, lecz obsesyjne. I totalna wiwisekcja tego, co nosimy w swoich głowach, tego, jak urządzamy swoje życie, jak wyglądają relacje z najbliższymi. Są pozory i jest podszewka. Trzy godziny i ani minuty nudy. Opowieść zbudowana dialogiem. Boże! Kto pisał te dialogi! Świetne! Dowcipne, polemiczne, takie wprost i zarazem z podtekstem. Reżyser wyznał na spotkaniu, że były w scenopisie, tekstów dodanych przez aktorów niewiele. A efekt budowany taką ilością dubli, że desperackie zmęczenie biesiadników oddaje 1:1 wycieńczenie odgrywających swe role aktorów. Wszyściutko tu jest: kłamstwa, zdrady, podejrzliwość, mania spiskowa, antyklerykalizm i tradycja. Ktoś zarzyga pokój, ktoś wyleje barszcz na nielubianą ciotkę, inna ciotka urządzi na oczach wszystkich sakramencką scenę małżeńską. Wszyscy są głodni, bo nie mogą się doczekać gołąbków. Arcydzieło.
2. 24 tygodnie – reż. Anne Zohra Berrached, Niemcy
Ważny społeczny problem, z którym mierzy się dwoje ludzi. Widzimy też postawy otoczenia, ale śledzimy przede wszystkim reakcje Astrid i Markusa. Sympatyczna para, rodzice 4-letniej Nele, spodziewają się drugiego dziecka. Ona występuje przed ludźmi jako komik, ma cięty, inteligentny dowcip. Błyskotliwa, niezależna, silna. Mąż wspierający i partnerski. Budzą sympatię. Podobnie jak ich pierwsza reakcja na wiadomość, że oczekiwane dziecko to syn, z Zespołem Downa, z poważną wadą serca i rokowaniami na serię katujących organizm operacji. Minimum sentymentalnych wzruszeń, maksimum rzeczowego mierzenia się z problemem. I udzielający się widzowi strach, że osobista siła ma swoje granice, że bardzo trudno sprostać zasadom, które przekonują w teorii, a w praktyce wymagają heroizmu i nie do końca świętych poświęceń. Chodzi o możliwość aborcji w 6. miesiącu ciąży. Dopuszczalną prawnie (w określonych okolicznościach), ale przebiegającą drastycznie. Olśniewająca Julia Jentsch jako Astrid. Poza tym dwa walory: otwartość, z jaką się mówi o swoich decyzjach i napięcie, które sprawiło, że czułam się, jakbym obejrzała mistrzowski thriller. Świetne.
3. Zjednoczone stany miłości – reż. Tomasz Wasilewski, Polska
Rzecz o kobietach. I o czasach, które na ekranie ogląda się jakby przedpotopowe, a to początek lat 90. Z Kieślowskiego wzięty jest podgląd historii rozgrywających się tuż obok, na jednym z prowincjonalnych osiedli (pierwowzór: Inowrocław, w którym dorastał reżyser).
Kobiety są samotne, jakby na moment przed zakrętem. Zmiany wiszą w powietrzu. Nie wiadomo, co zrobić, by mieć na nie wpływ i pokierować nimi dobrze.
Samotna jest Agata (Julia Kijowska), choć w domu córka i mąż. Wpatrzona w młodego księdza, o którym śni, gdy kocha się z mężem. Samotność Renaty (Dorota Kolak) jest namacalna: za chwilę straci pracę szkolnej rusycystki, kiedyś mieszkała z siostrą, teraz z papużkami, jest najstarszą z bohaterek. Zapełnia pustkę podpatrywaniem sąsiadki. Są jeszcze dwie siostry: młodziutka Marzena (Marta Nieradkiewicz), konkursowa miss i instruktorka aerobiku oraz Iza (Magdalena Cielecka), dyrektorka szkoły. Marzena męża widuje na kasetach video, na których mówi do niej z saksów w Niemczech. Iza jest kochanką miejscowego lekarza, przełykającą właśnie gorycz porzucenia.
Jest trochę perwersyjnie, bardzo smutno i szalenie kobieco – w takim sensie, którego patriarchalny świat nie dostrzeże. Zagęszczaczem jest tutaj połączenie niechcianej samotności i wymuszonej konieczności zmiany. Bardzo dobry film. Jak wiadomo: Srebrny Niedźwiedź berliński za scenariusz. Nie dziwne, że na mojej liście filmowych opowieści lokuje się wysoko.
4. Klient – reż. Asghar Farhadi, Iran, Francja
Charakter pisma Farhadiego. Bliżej Rozstania niż Przeszłości. Relacja między Emadem i Raną jest w stanie constans i zdarzy się coś, co ją podważy. Nie unieważni, ale uruchomi nieznane wcześniej reakcje. To przyjdzie z zewnątrz jako trauma. Uwolni lęk, wstyd, nieufność, chęć zemsty i agresję.
Jeszcze raz: Rana i Emad są małżeństwem aktorów. Emad pracuje również jako nauczyciel. W teatrze wystawiają Śmierć komiwojażera Artura Millera. Próby i rekwizyty z teatralnej sceny ujmują filmową fabułę w klamrę. Wymuszona trzęsieniem ziemi przeprowadzka osadzi ich w nowym mieszkaniu, które niespodziewanie trudno będzie oswoić.
O tym, co się zdarzyło, nie będą umieli mówić. Pamiętliwość i zdolność puszczenia w niepamięć okażą się rozstrzygające o tym, co dalej. Tyle. Film zasługuje na uważne rozczytanie. Świetny i słusznie nagrodzony w Cannes za scenariusz i pierwszoplanową rolę męską (Shahab Hosseini).
5. Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (Perfect Strangers / Perfetti sconosciuti) – reż. Paolo Genovese, Włochy
Kolacja w przyjacielskim gronie i wyzwanie: karty na stół. Karty, czyli telefony, czarne skrzynki z tajemną wiedzą o naszych skrytych kontaktach i interesach. Przedmiot osobisty niczym pamiętnik. Gra polega na tym, by wszystko, co w czasie spotkania nadejdzie – emaile, SMS-y, MMS-y, połączenia – było odbierane jawnie. Reszta jest kaskadą katastrof. Kłamiemy, zatajamy, udajemy. Tak brzmi teza i może niepokoić, że jest dość banalna, a opowieść ilustruje ją i uzasadnia. Warto jednak obejrzeć. Film elegancki, mainstreamowy, przewrotny, pełen zwrotów akcji i precyzyjnie zaplanowanych skojarzeń. Zgodnie z czechowowskim postulatem, że skoro wisi strzelba, to po to, by wystrzelić.
6. Egzamin (Graduation / Bacalauréat) – reż. Cristian Mungiu, Rumunia
Fabuła kręci się wokół matury, która – zdana odpowiednio dobrze – ma otworzyć Elizie drogę do Cambridge. Alternatywą jest pozostanie w Rumunii i studia na lokalnym uniwersytecie. Między tymi opcjami jest przepaść. Ojciec widzi w tym sens życia, swojego i córki. Wyrwać się stąd, gdzie nic się nie zmienia, korupcja i bylejakość tłamszą szansę na normalność. Próbował, wrócił z zagranicy do kraju i żałuje. Żyje uczciwie, lecz nie chce, by córka mierzyła się z tym samym brudem, wobec którego sam zobojętniał i zbezradniał. Maturę zdaje Eliza, przed egzaminem z uczciwości stoi ojciec.
Reżyser, obecny we Wrocławiu podkreślał rolę pierwszej sceny. Jest chyba bardzo krótka, bo mi umknęła. Ktoś odremontował fasadę swego mieszkania na osiedlu. Odnowiony kawałek w bylejakiej całości. Pytanie: zmieniać świat, by samemu móc żyć, czy żyć po swojemu w brudnym świecie, który nieustannie będzie pomniejszał i szargał nasz kawałek prywatności.
W ogóle: kino rumuńskie rządzi!
7. Toni Erdmann – reż. Maren Ade, Niemcy, Austria
Pomysł na opowieść jest prosty: ojciec obserwuje, jak bardzo spięta, podporządkowana korporacji jest jego córka. Jak nie wie, czym jest zwyczajność, humor i szczerość. Ines wypracowuje sobie sukces (ogromnym, karkołomnym poświęceniem). Ojciec żadnych spektakularnych osiągnięć nie ma na koncie. Ma za to dwa wyostrzone zmysły: zmysł humoru i obserwacji. Inteligentnie poprowadzony dowcip sytuacyjny sprawia, że ogląda się świetnie. Film żadnych szczególnych (formalnych) horyzontów nie przekracza, ale uczy wracać do siebie. Warto.
8. Julieta – reż. Pedro Almodóvar, Hiszpania
Jaki kontrast do filmów rumuńskich! Tam wszystko ma barwę szarą. Tu feeria kolorów. Julieta opowiada w szkole o greckich mitach. To preludium. A dalej będzie dużo archetypicznych sytuacji, w tym ta najważniejsza niczym z mitu o Demeter i Korze: utrata córki. Tajemnicze zniknięcie, po którym minęło już 12 lat i zabliźniły się prowizorycznie rany. Odżywają, budzą wspomnienia, stają się życiem właściwym. Raz: to jest film o znikaniu (i o tym, że jak ktoś odejdzie, to wcale nie znika z myśli i serca). Dwa: bardzo ładnie poprowadzona opowieść, w której czas teraźniejszy co rusz otwiera się na retrospekcje i wypływają nowe poszlaki. Klasycznie i przyjemnie.
9. Martwe wody (Slack Bay / Ma Loute) – reż. Bruno Dumont, Francja
Dumonta miałam sobie raz na zawsze odpuścić (TU). Robi filmy nie dla mnie. Ale jak nie obejrzeć, skoro grają Fabrice Luchini i Juliette Binoche! Przerysowana arystokracja kontra „odrażający, brudni, źli” poławiacze omułków. Groteska pełną gębą. Nie wiem, czy kryje się za tym jakiś sens, ale wcale nie musi. Postuluję, by Dumont robił wyłącznie takie filmy, a problem niestrawnej metafizyki zniknie. Egzaltowana Binoche, garbaty, przymulony Luchini i gruby, baloniasty, ze skłonnością do przewrotek policjant. Flap bez Flipa. Gdy idzie, jakby ktoś balon o balon ocierał, tak to szumi. Zaskoczenie Dumontem.
10. Ja, Daniel Blake – reż. Ken Loach, Wielka Brytania
Trochę niżej na liście niż Toni Erdmann, ale w podobnej tonacji. Mężczyzna z życiowym doświadczeniem mierzy się z nowocześnie absurdalną biurokracją, otaczając opieką młodą dziewczynę którą traktuje jak córkę. Ken Loach, więc kino społeczne. Demaskowanie tego, co życie społeczne zatruwa znieczulicą i co odbiera ludziom godność. Miałam podejrzenia, że będzie to film społecznie słuszny, oczywisty i nic ponadto. Dodatkiem jest humor. Hmm… może nie jest to kino wszech czasów, ale lepiej zobaczyć, niż przegapić.
11. Nieznajoma dziewczyna – reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, Belgia, Francja
Młoda dziewczyna (Adèle Haenel) pracuje na 200% jako lekarz i na 150% jako detektyw. Dlatego w ogóle nie znika z ekranu. Ma skupioną twarz, uważne spojrzenie, nakręca ją organiczne poczucie sprawiedliwości. Moja diagnoza: to kwintesencja młodzieńczości. Na pierwszy ogląd – niby nie, bo młodość szumi, eksperymentuje i wrze. Tu natomiast jest jasność, czystość, intuicja, nieustępliwość i upór. To nie musi z młodością przemijać. Zazwyczaj mija. Osią fabuły jest śledztwo.
12. Cmentarz wspaniałości – reż. Apichatpong Weerasethakul, Tajlandia
Azjatycka prowincja z miejscem szczególnym: szpitalem, w który śpią żołnierze. Śpią nieustannie, raz po raz się wybudzając, by znów ni stąd ni zowąd zapaść w śpiączkę. Możliwe, że to ze względu na cmentarz, którym niegdyś był ten teren. Spoczywają tu generałowie, niestrudzeni w walkach, którzy teraz czerpią energię ze śpiących. Jenjira jest wolontariuszką i traktuje jednego z żołnierzy jak syna. Ich rozmowy (wyimaginowane?) są proste i baśniowe zarazem. Nie zrozumiałam politycznej metafory, którą sugerowały anonse. Ale ujęły mnie obrazy, poetyckość i cisza. Polecam miłośnikom Weerasethakula. ;)
13. W pionie (Staying Vertical / Rester vertical) – reż. Alain Guiraudie, Francja
Reżyser zrobił furorę Nieznajomym nad jeziorem, którym mnie niegdyś odrzucił. Zadziwiająca obsesja filmowania genitaliów. We mnie budzi przesyt. Tym razem byłam w stanie docenić poczucie humoru i przewrotność. Absurdalne qui pro quo i inne niedorzeczności. Spokojnie można by zakwalifikować do kategorii „nocne szaleństwo” i oglądać mocno po zmierzchu, gdy już człowiekowi wszystko jedno, a chciałby się czymś zdziwić.
14. Bianca – reż. Nanni Moretti, Włochy (1984)
Nanni Moretti opowiada po swojemu. Jak mówi: czasem dopracowuje scenariusz, a czasem woli improwizować, wplatać dygresje, happeningować. Sam przy tym świetnie sprawdza się jako ster, żeglarz i okręt (w jednym). Tu Moretti jako czterdziestolatek. Włoska wersja Dnia świra. Dobre.
15. Ecce Homo – reż. Mirjam Kubescha (2001), Niemcy [dokument]
Film niemiecki, ale po włosku. Opowieść o Pippo Delbono i jego teatralnej trupie. Uzupełnienie retrospektywy twórczości. Matka Delbono, z którą był bardzo emocjonalnie związany, orzekła, że jest „prawdziwym łachudrą”. Poszedł więc szukać sobie podobnych: na miejskich placach, ulicach, w zakładach psychiatrycznych. Znalazł i poczuł się wśród nich szczęśliwy. I tworzyć teatr. Wielki, misiowaty Pippo, empatyczny i kruchy. Film ma jeden mankament: jest sprzed 15 lat, więc prezentacja aktorów z zespołu Delbono jest zamrożona w początkach.
16. Aquarius – reż. Kleber Mendonça Filho, Brazylia
W zasadzie dobrze się ogląda, choć lekko irytuje. Epicka opowieść o Clarze, w którą wciela się Sonia Braga. Co tam będę mówić o filmie. Sonia Braga gra charyzmatycznie. Gra tyleż Clarę, co Sonię Bragę, która jest piękna, silna, zniewalająca, ani trochę mdła i dlatego wywołująca mdłości. Można by wyciąć te fragmenty (liczne!), w których rozwiązuje włosy albo właśnie je spina) i wykorzystać w reklamie szamponu. Dodam tylko, że postać, w którą się wciela, ma – rzecz jasna – rację i żaden termit jej nie podgryzie. Reżyser nakręcił wcześniej Sąsiedzkie dźwięki. W Aquariusie można to wyczuć.
17. Opera filmowa: Zagubiona autostrada – reż. Natalia Korczakowska, Polska
Całkiem ciekawie, choć bez emocji. Podobał mi się David Moss (Mr. Eddy) w białym garniturze i Barbara Kinga Majewska (Alice/Renee). W ogóle: ekscentrycznie, eksperymentalnie, w bardzo interesującym miejscu (Narodowe Forum Muzyki). Moja percepcja nie doznała olśnienia i jeśli już, to jednak wybieram oryginał, film Lyncha.
18. Boris bez Béatrice – reż. Denis Côté, Kanada
Przystojny aktor i jakieś echo powieści Mag Johna Fowlesa. Facet jest bufonem, niezdolnym do miłości. Więc trzeba mu to uświadomić i wymusić przemianę. Środki ku temu wiodące są przekombinowane. Tajemniczy decydent poddaje go próbom, rozdając prztyczki w nos. I tym mechanicznym sposobem Boris wychodzi na ludzi. Jedyna pomyłka tego festiwalu. Nudy.
Poza kanadyjską wpadką, pozostałe wybory warte były obstawienia. Zwłaszcza pierwsza jedenastka. Niewiele wiem o czasie dystrybucji, poza tym, że nr 3. już wchodzi do kin, nr 8. na początku września, nr 14. ma już 30 lat, więc trzeba go upolować gdzie indziej.
Pracowitaś i miarodajnaś,
pomimo pozornej niekompletności (z którym to odczuciem bić się gotowaś, na zabój ?).
Retrospektywy; wszak zakładałyby wścibstwo w sposoby pracy (a nie daj Bóg możliwości) analitycznego zespołu – NH. A fuj, fuj nie byłoby to ?
Konkursy? najlepsze są dla rolnika… który (podobno) szuka żony -:)
Niekompletność zaakceptowana. I tak przecież wchłonęłam dużo. Ponoć apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc to stąd. A oferta była rozległa.
Czyli dobrze, że konkurs ominęłam? Hmm… te filmy z konkursu to chyba nie żony szukają a widza do zmaltretowania awangardą.
Czuj duch! Pa :)
18 filmów w 5 dni! Nie wchłonęłabym takiej ilości.
Obejrzałam „Stany zjednoczone..” Bardzo dobry film, świetnie oddany klimat lat 90-tych ( wszyscy wtedy palili, zapomniałam już o tym). Ciekawy pomysł i konstrukcja z tymi zazębiającymi się wątkami, ale.. momentami miałam wrażenie, że fabuła była przewidywalna, np. epizod Izy z byłym uczniem, czy rozpaczliwy seks Agaty z mężem. Natomiast urzekła mnie bardzo rola Doroty Kolak – wzruszająca scena walca, widać klasę doświadczonej i dojrzałej aktorki. Inna sprawa to odważna nagość i sceny erotyczne w filmie, zastanawiam się, czy była potrzebna aż taka dosłowność? Nie, żeby mi to w jakiś sposób przeszkadzało w odbiorze, niewątpliwie taka była wizja reżysera, ale zdjęcia przecież można zrobić na wiele sposobów, a jednocześnie tak nie obnażać tych naszych świetnych aktorów. I role męskie bardzo dobre: Łukasz Simlat i aktor grający księdza Adama- Tomasz Tyndyk, nie znałam go do tej pory.
Dzięki za relację :) Tylko teraz czekać na premiery w Polsce pozostałych filmów.
Papierosy, dezodoranty w roli perfum, wypożyczalnie kaset dvd … PRL zrobił na mnie wrażenie. Z dzisiejszej perspektywy wygląda na epokę lodowcową. Jestem po rozmowie, na ile ten pietyzm w oddaniu czasów ma przełożenie na istotę pokazywanych tu historii. Bo one są dość uniwersalne. Reżyser sugeruje, że chodziło mu o tę różnicę w sytuacji kobiet wtedy i dziś, która więzi ówczesne kobiety w bezradności. Trudniej było coś zmienić i zacząć na nowo. Nie wiem, ale umieszczenie opowieści w ćwierć wieku temu bardzo mi odpowiada.
Aktorzy świetni. Cały kobiecy tercet. Kolak bardzo odważna (i przekonująca). Świetna jest historia Izy (Cielecka). Rozegrana zderzeniem wyniosłości i upokorzenia. A co do scen erotycznych, to taki znak firmowy. Podobnie rozegrał to Wasilewski w Płynących wieżowcach (tu: relacje homoseksualne). Widać woli dosadność, bez zasłon i sentymentu. Zaakceptowałam jako spójne z tym reżyserem. I to też wskazuje, że film powstał ciut później niż w czasach, które opisuje.
To tylko tak wygląda, że 18/5 to dużo. Chyba dla większości uczestników taka jest norma. ;) Nie da się tego głodu przenieść na życie codzienne.
Oczywiście, na szczęście, bo nie samym chlebem żyje człowiek. Czy kinem. Jakoś tak. :)
Wielkie dzięki Tamaryszku za ten cudowny przewodnik po współczesnym kinie! Tytuły wypisałam i już w najbliższy piątek wybieram się na Sierranevada Puiu. Pozostałe filmy postaram się również obejrzeć. Z tych, o których piszesz widziałam jedynie Martwe Wody, czyli Ma Loute Dumonta, ale nie jest to moje kino, Luchini ostatnio zrobił się rażąco nadęty, podobał mi się w wielu poprzednich filmach, teraz odczuwam lekki przesyt jego aktorstwa. Zgadzam się w pełni, że króluje kino rumuńskie, Munghiu i jego koledzy tak cudownie opisują tę naszą postkomunistyczną rzeczywistość. A skoro mowa o kinie współczesnym, to wróciłam przed chwilą z włoskiego filmu „Lea”Marco Tullio Giordana. Jest to bardzo smutna, ale oparta chyba na faktach autentycznych historia młodej kobiety, która próbuje uciec przed wpływami mafii kalabryjskiej. To troszkę inna, mniej nam znana twarz Włoch. Scenariusz prosty, wręcz banalny, ale film bardzo mocny, realistyczny. To tak na marginesie…Pozdrawiam serdecznie.
Holly,
świetnie, że u Was już Sieranevada w dystrybucji! Bo ja tu nie mam z kim wymienić wrażeń. Bardzo jestem ciekawa, czy Ci przypadnie do gustu. I w ogóle, jak się ogląda poza festiwalem. Trwa rzeczywście długo. Co dla mnie bez znaczenia, bo jak się ma dzień przeznaczony na kino, to długość filmu z niczym nie koliduje. Szalenie mi się podobało rozegranie wszystkiego w małej przestrzeni. Chcąc nie chcąc, ludzie się męczą i wciąż gadają. Pozorna sztuczność, przez którą przebija wiele autentyzmu. Na spotkaniu po seansie Puiu mówił o swoim przywiązaniu do realistycznej materii. Każdy film, który go interesuje, jest ulepiony z „bebechów”, osadzony w konkrecie. Tu jeśli są metafory, parabole i inne paralelizmy znaczeniowe, to dopiero w efekcie końcowym. Zaczyna pracę od obserwacji i nam pozwala poobserwować. A że do tego opowieść jest – mimo goryczy – zabawna, to ogląda się zachłannie.
No, czekam na wieści, czy Tobie również. :)
Natomiast nie mogę zidentyfikować Lei. A La Maloute jest rzecz jasna przerysowany, nie do końca wiadomo, czy za tym stoi coś poza grą. Bo np. obraz arystokracji uzmysławia, że ona bywała zdegenerowana, oderwana od życia i głupawa, ale ta karykatura ma sens jako przeciwwaga do idealizacji, a nie jako prawda, która mogłaby zastąpić tę poprzednią etykietkę. Jeśli o grę chodzi i o żart, to doceniam Dumonta. Zapobiegawczo wypiłam przed seansem kawę, oczekując dłużyzn, których nie było. ;)
Co do Luchiniego – lepiej wypada, gdy gra wrażliwców, odmieńców. Ma taką naturalną naiwność (spojrzenia, uśmiechu), która lepiej wypada, gdy można odkryć pod nią jakąś melancholię czy ideę, niż gdy podszyta jest tylko komedią i gagami.
Pozdrawiam :)
Dobrze, że wróciłem do Twojej listy bo bym przegapił Sieranevadę.
Jak się na tym filmie wymęczę w kinie to będzie na Ciebie ;)
Cóż, trzy godziny. Rumuńskie flaki z olejem… Zaraz, zaraz, nie flaki! Gołąbki! Palce lizać.
Może znudzi, ale to by było dziwne. To by musiał się trafić zły dzień. Całe szczęście, że tego nie przegapiasz!
Sieranevada – nie żałuję, że się wybrałem (tym bardziej, że film na chicagowskim Festiwalu zdobył główna nagrodę, Gold Hugo) ale film mnie nie porwał (tak jak to jest w przypadku np. Farhadiego) – może dlatego, że zacząłem w nim dostrzegać pewną… manieryczność (czy też: za manieryczność zacząłem brać jego sposób narracji i sposób w jaki pokazywał się na ekranie. Np. zaczęła mnie rozpraszać… kamera – po jakimś czasie stała się dla mnie za bardzo obecna w filmie (te jazdy, w prawo i lewo, przeciążenie klaustrofobią ciasnego mieszkania…)
Ale sama egzekucja pomysłu, by pokazać życie rodzinne we wnętrzu – ale w tym jego przejawie prozaicznym, szarym, realistycznym, down to earth i nieupozowanym – jest moim zdaniem świetna (gra aktorów, ich prowadzenie – improwizacja?)
Jak widać Rumuni znaleźli swój język filmowy – łatwo rozpoznawalny i bardzo charakterystyczny – i jak widać dość skutecznie zaczęli nim przemawiać do… przynajmniej tej festiwalowej publiczności (a zwłaszcza do filmowych krytyków ;) )
Natomiast nie zawiódł mnie „Ja, Daniel Blake”. Czyli Ken Loach przewidywalny, ale zawsze solidny – choć w swoim „socjalizmie” dość jednostronny i wybiorczy.
Loach przekuwa schemat w pożywne danie. Ja też oglądałam, sekundując bohaterowi. To jest tak, jakby reżyser chciał widza przeciągnąć na dobrą stronę, tam, gdzie są wzruszenia, empatia, dostrzeganie siebie nawzajem. Bo są dwie strony. Korporacyjno-kafkowski urząd kontra prości, skrzywdzeni ludzie. To, że po stronie tych drugich jest życiowa mądrość, przyjaźń i dowcip (stuprocentowa dawka, druga strona z tego przydziału nie ma nic), jest szlachetną, ale jednak tendencją. Ale zgadzam się, że film buduje i nie nuży.
Sieranevadę oglądałam jak w transie. Zamknąć rodzinę w małej przestrzeni, wydłużyć czas, tak, by pozorna uprzejmość i obojętność zdążyły wyparować i już możemy patrzeć jak na mecz tenisa. Piłeczka szybuje od rakiety do rakiety, mniej lub bardziej celnie. Nawet gdy zabłądzi, w coś tam jednak uderzy. Anegdoty sprzed lat, zamiatana pod dywan prawda, niespełnione ambicje, obsesje, absurdy (garnitur dla nieboszczyka!). Z jednej strony: realistyczne mięso. Z drugiej – parabola jakaś czy coś. Bardzo uniwersalnie jednak. W tej chwili pamiętam tylko to „weź, przeczytaj sobie w internecie”, które rzuca co chwila pewien młody wyznawca teorii spiskowej. Ale rozbawiały mnie dialogi na całego. Ja się nie dziwię, że nie żałujesz. ;)