Bank rozbity. Najlepszy film w oscarowym wyścigu. Aż trochę żal innych dobrych, które muszą zejść na drugi plan. Film nie do przeoczenia. Najlepiej bez wcześniejszych rozczytań. Pójść do kina, obejrzeć tę opowieść, pośmiać się, poczuć ból, oniemieć, zdziwić tym, ile emocji i dramatu nosimy pod skórą – wszyscy, choć Lee Chandler ma historię szczególną.
Nie spojleruję, gdy nie muszę, ale po gwiazdkach tekst na „po seansie”.
Swoją drogą: piszę, żeby się zmierzyć, ale żaden komentarz niczego do filmu nie wniesie.
Wszystko już w nim jest.
Fenomenalnie rozpisane, zagrane, wyreżyserowane.
***
Można założyć, że kluczowy dramat dotyczy postaci granej przez Caseya Afflecka – Lee Chandlera. Dotknęła go tragedia, naznaczyła traumą, rozwaliła życie. Wypaliła do cna. Ale to życie nadal trwa – rozgrywało się „przed” i wciąż dopisują się nowe wątki „po”. Tragedia jest punktem zwrotnym, lecz wcale nie w niej umieszczone jest centrum opowieści.
Zanim dowiemy się, co się stało, jesteśmy wciągnięci w teraźniejszość. Przeszłość powraca w reminiscencjach (które dopowiadają, co w danym momencie potrzebne i budują napięcie). Okazuje się, że teraźniejszość i różne tonacje wspomnień są tak samo ważne, jak ten jeden punkt z przeszłości. Lee (dozorca z Bostonu, człowiek od każdej roboty i od żadnych pieniędzy) wraca do rodzinnego Manchester-by-the-Sea w stanie Massachusetts. Zmarł jego brat – Joe, trzeba więc pilnie działać i organizować nową rzeczywistość. I jeszcze zmierzyć się z absurdalnym testamentem, w którym Joe zawierza bratu opiekę nad swym 16-letnim synem, Patrickiem. Lee ma potężną blokadę przed wejściem w tę rolę, choć bratanka nie sposób nie lubić.
A więc nie tylko Lee. Są świetnie stworzone postaci drugiego planu. Pojawiający się we wspomnieniach starszy brat, Joe (Kyle Chandler) – dowcipny, zaradny, lubiany przez wszystkich, znany z dowcipów o rekinach. Randi (Michelle Williams), eksżona Lee, wspólniczka bólu po śmierci ich dzieci, gotowa zaczynać nowe, mimo że to, co minione, wciąż rani. Wspomniany już Patrick (Lucas Hedges), wrażliwy i przebojowy zarazem, mający przyjaciół, dwie – niewiedzące o sobie – dziewczyny (i tabun chętnych), niby pośród ludzi, lecz sam, zdany na nieswoje decyzje o swoim życiu. Miałby opuścić Manchester? Tu gra w drużynie hokejowej i w muzycznym zespole. Jeśli do tematów głównych wrzucić związek z miejscem i z ludźmi tworzącymi lokalną społeczność, to nie będzie to nadużycie.
Jednak przede wszystkim Lee, (genialny, oszałamiający, fenomenalny) Casey Affleck. O nim też dowiadujemy się sporo z lakonicznych komentarzy innych. „TEN Lee Chandler!”. Gość, z którym chętnie poromansowałyby klientki z Bostonu i mamusie z Manchesteru. I na którego się skarżą, że nierozmowny, nietowarzyski, nie do życia. Jak „dorosły” nie pogada o wszystkim i o niczym. Może natomiast przyłożyć i wdać się w bójkę. Te barowe kontry to chyba jego jedyny sposób na danie ujścia emocjom i napięciu. Poza tym jest zgodliwy, jak człowiek z pustką w środku.
Sceny, w których bezpośrednio odnosi się do tego, co utracił są nieliczne. 1) Reminiscencja pożaru, gdy wtapia się w obserwujących, nic już nie mogąc zmienić. Tylko obraz i oratorium Haendla w tle. 2) Scena na komisariacie – apogeum rozpaczy, gdy relacjonuje zdarzenia i czeka na sprawiedliwość. A gdy usłyszy, że zapomnienie o postawieniu ekranu przed kominkiem to nie zbrodnia i miliony ludzi robią podobne rzeczy każdej nocy – uleci nadzieja na karę. Weźmie to w swoje ręce. A skoro nie da się przeciąć od razu, to zafunduje sobie karę niepomiernie większą. Życie z poczuciem winy niewybaczalnej. Jest jeszcze 3) scena spotkania z Randi, o niezwykłym ładunku emocjonalnym. Gdy próbuję przypomnieć sobie, co mówi Lee, wydaje mi się, że nic – zaprzecza i ucisza Randi. Ale w tym poszarpanym dialogu dużo się mieści. Na przykład desperacja i pewność, że Lee już sobie nie zaufa, na żadną nową kartę od losu nie czeka.
Dramatyczne wydarzenia, smutek oratoryjnej muzyki, okoliczności żałobne i ludzie poranieni życiem – to jedno. Można by po tych słowach zgadywać, że tonacja jest patetyczna. A wcale nie! Genialne jest właśnie to przemieszanie tragizmu i zwykłości, powagi i dowcipu. Affleck dokłada do tego swoją grę, Hedges – energię nastolatka, ale mistrzostwo trzeba przyznać scenarzyście-reżyserowi. Podziw dla Kennetha Lonergana! Trwam w zachwycie nad dialogami! Żadnej szarży. Affleck się chyba ani razu nie uśmiechnął, choć źródłem dowcipnych sytuacji czy słownych rozgrywek jest wielokrotnie. Rozmowy o grobie, wizyta w kostnicy, przejęzyczenia czy banalna wymiana codziennych komunikatów… Jak się to miesza! Nastolatek, który po śmierci ojca kombinuje, jak namówić na seks dziewczynę i wyprowadzić w pole jej mamusię, chwilę później przeżywa atak paniki po otwarciu lodówki. Ten balans daje szansę, by unieść dramat opowieści. Nie otwiera optymistycznej perspektywy, bo jej nie ma. Za to pozwala na dostrzeżenie wspólnoty doświadczeń. Bo zarówno więzi między ludźmi, jak i codzienne krzątanie się, mimo śmierci jakoś dzieją się nadal. Czas dalej się toczy, biegnie, upływa, czy jak to tam nazwać.
Tylko Lee czuje, że czas niczego nie leczy i nie ulepsza. I że mógłby popełnić te same błędy wciąż na nowo. Brak samorozgrzeszenia połączony z sympatią, jaką budzi jego postać działa naprawdę mocno. Nie przynosząc katharsis.
Manchester by the Sea – reż. Kenneth Lonergan, USA 2016
Może porównanie dziwne i nie na miejscu: film przypomina mi autostradę. Są różne drogi, węższe, szersze. Główne, boczne. Ale autostradą jedzie się szybko i wygodnie, dostarcza dobrych lub złych wspomnień ale nie sposób odmówić jej doskonałości. Taki jest „Manchester…” Jest jak życie: czasem wesoły, czasem smutny. Wciąga ale nie jest nachalny. I to jest niesamowitą siłą tego filmu: jego nieprawdopodobna zwyczajność. Człowiek nawet się nie orientuje kiedy zaczyna żyć razem z postaciami z ekranu. I czeka na każde słowo, gest, obraz…
Manchester jest jednocześnie wesoły i smutny. Nie wiem, jak oni to zrobili. Tego się nie da opowiedzieć, ale tak jest. No np. jak Patrick decyduje, że jednak zobaczy ojca w kostnicy. Temat-powaga. Ale i ta absurdalna sprzeczka w samochodzie, i to późniejsze wejście-wyjście, cień uśmiechu się pojawia. Albo to, że lekarz Joego ma nazwisko, którego nie mogą zapamiętać, choć ono jest proste. Zawsze się zatną. Maluśkie rzeczy czynią cuda. Choć oczywiście są i większe komizmy, jak ten obiad u matki i jej narzeczonego etc. Ta równoczesność nastrojów jest bardzo ok.
Bez katharsis! To jest najbardziej w punkt. Kto raz zobaczy to wewnętrzne przygarbienie Lee Chandlera, nie zazna spokoju.
Dla mnie ten film rozgrywa się jednak głównie w obrazie, nie w słowie. Nie jestem w stanie powtórzyć żadnego dialogu, choć bardzo wytężałam ucho. Lee ma w sobie zagrzebaną tajemnicę. I zostaje z nią. To, co się zdarzyło, jest straszne. Ale straszniejsza jest nieprzekładalność przeżyć na język. Można co najwyżej jednemu czy drugiemu wpier… spuścić albo załomotać rockowo-metalowo w piwnicy (wariant dla nastolatków).
Droga Marcheweczko :)
No jestem w kropce. I może się gdzieś mylę. Nawet podpytałam dziś postronnego widza i factico: film nieśmieszny, przytłaczający traumą.
Hmm…
No to poszukajmy konsensusu.
Co do dialogów. Owszem, najbardziej podoba mi się to, że one nie są sentencjonalne, ani nawet błyskotliwe, ani elokwentne. Właśnie to szarpanie ujmuje. Ale też nie jest tak, że Lee mówi wyłącznie wyglądem, a dialog to półsylaby. Riposty i kontry pierwsza klasa. Są przecież w reminiscencjach te jego wygłupy na łódce czy teraźniejsze dogadywanie się z bratankiem. Trochę looserski, trochę nieobecny sposób bycia. I naprawdę duża otwartość na młodzieżowe ekscesy. Nie do końca obojętność, bo Lee się Parickiem przejmuje.
Po Milczeniu Scorsese, gdzie każda wątpliwość duszy została zwerbalizowana, tu słowa są dużo bardziej wymowne.
Tamaryszku!
Myślę sobie, że z klimatem tego filmu jest jak z opowiadaniem najlepszych dowcipów na stypie. Niektórzy się pokładają ze śmiechu, bo to daje im konieczny balans psychiczny, inni tak półgębkiem, bo boją się niestosowności, a jeszcze innym się poczucie humoru całkiem filcuje. No mnie się w tym przypadku sfilcowało. Ale te reakcje nie podlegają wartościowaniu.
Oczywiście, że Lee się Patrickiem przejmuje i to wielce (od jego najmłodszych lat). Tyle że znalazł się w pułapce. Wypełnienie testamentu oznacza powrót na miejsce „zbrodni”. Zmierzenie się z tym jest ponad jego siły. Ale mam wrażenie, że pozwala mu wreszcie przełamać ten stupor, w jakim tkwi od pierwszej sceny, przy wybieraniu gówien z sedesu.
Na „Milczenie” udaję się juto w towarzystwie przystojnego draba ; )
Może być różnie. Co prawda zdziwię się, jeśli Cię olśni, ale nie takie sprzeczności już się nam zdarzały (vide: Między piekłem a niebem ;)
Przystojnego draba pozdrawiam. :)
A obojgu dedykuję sympatycznego starego samuraja Inoue. Ze szczególnym uwzględnieniem jego głosu i wrzątku, który popija. Ten to przynajmniej jest jakiś.
Mówię w kontekście pozostałych Scorsese`owych aktorów. Bo do Caseya nie przyrównuję.
Hi, hi, że też nie możesz mi zapomnieć tego arcydzieła ; )
Wszystkie reminiscencje, nie wiem czy ktoś zauważył, są z tego ostatniego dnia, z ostatniego dnia, kiedy Lee był szczęśliwy, kiedy miał dom i rodzinę. Uważam za fantastyczne ukazanie całej banalności tego nieszczęścia. Niesamowity scenariusz. Widzimy jak Lee idzie do sklepu z alkoholem, widzimy jak wraca. Jest śnieg, a on już wstawiony, więc trochę się pośliźnie, podniesie, pójdzie dalej – ktoś mógłby pomyśleć, że to scena zbędna, po co oglądamy jak podchmielony facet idzie do sklepu i z powrotem? Ale ona wybrzmiewa w całej swojej banalności dopiero kiedy Lee dociera do celu i słyszymy Heandla.
Nie ma katharsis, ale jest pewna pokrzepiająca nadzieja na końcu – Lee chce wynająć większe mieszkanie, by bratanek mógł czasem do niego wpadać. To zdanie pokazuje, że przez ten krótki pobyt w Manchester Lee nieco uchylił drzwi do swojego serca, że jeszcze ma szansę na odrobinę szczęścia w życiu, nie jest już sam, znowu ma rodzinę i nawet w sytuacji którą dla bratanka zaaranżował nie będzie mógł już przestać dla niego istnieć. Może to jest właśnie koniec żałoby, koniec pokuty, którą na siebie zesłał, może to początek zdrowienia?
Mnie klimat tego filmu skojarzył się z Tonim Erdmannem. Smutek i śmiech przemieszane, tylko Manchester by the Sea jest jest spokojniejszy, zwyczajniejszy, mniej gagowy, ale podobnie jak T.E. niesie ze sobą przesłanie, że to zwyczajność jest najważniejsza, codzienne życie z bliskimi, które nigdy nie bywa tylko smutne, ani tylko wesołe.
Naprawdę? Wszystkie reminiscencje z jednego dnia?! No może być. Ale nie musi. Imprezka, wyprawa po wino, scena pożaru, nawet to przesłuchanie na policji – ok. Poranek na łódce i wygłupy z dzieciakami już niekoniecznie, lecz niewykluczone. Ale diagnoza choroby Joego to – wydawało mi się – inny porządek. Późniejsze odwiedziny w Bostonie (te z kupowaniem mebli), to już na pewno. Ale faktycznie. Najsilniejsze są te z feralnego dnia, który wydawał się zwyczajny i niegroźny. A siedzi w nim mocno zakleszczony.
Ciekawie wychwyciłaś tę optymistyczną nutę. Faktycznie, więc jednak jest. Ostrożniutka taka, ale wiarygodna.
Z Tonim nie skojarzyłam, choć też przecież pod warstwą tych gagów i wygłupów jest dużo goryczy.
Ale też uderzyło nie, gdy tak dokładnie rekonstruujesz tę scenę z pożarem, że to Twoja wnikliwość po pierwsze, a po drugie – mistrzostwo filmu, który da się tak oglądać.
Poranek w łódce i wygłupy w łóżku były na pewno jednego dnia, jedno po drugim, bo sam Lee opowiadał żonie o tych rybach, a picie z kumplami w piwnicy mogło być tego samego dnia. To by wyjaśniało czemu taki był nawalony i dlaczego to tak zdenerwowało Randi – bo pił od rana, a ona sama, chora, zajmuje się dziećmi, ale to tylko moje spekulacje. Oczywiście diagnoza Joego to inny porządek. Kupowanie mebli, wyprowadzka od brata to już nieokreślony czas po tragedii. Jednak te radosne wspomnienia, wspomnienia z czasów, gdy potrafił się śmiać i cieszyć, choć równie dobrze mogły mieć miejsce w dwóch różnych dniach, to wpasowują się w jeden dzień – poranek, południe i wieczór.
Ten film powinien dostać Oscara za scenariusz, jak nic! I obstawiam, że tak właśnie będzie. :)
No wiesz, jeśli dostanie za najlepszy film, to zmienię zdanie o Oscarach. Na lepsze. Byłoby mocno nie fair, gdyby w ogóle nie dostał. Najbardziej należy się Affleckowi i Lonerganowi (za reżyserię i/albo scenariusz). Rozstrzygnięcie tuż tuż. :)
Oczywiście przepłakalam cały film i to było straszne bo sala była pelna ludzi.
Film genialny po prostu.
Dodam tylko, że oglądając filmy amerykańskie jestem zawsze pod wielkim wrażeniem kultury relacji międzyludzkich. W tym przypadku scena z lekarzem w szpitalu, czy u prawnika. Nawet jeżeli dyktuje to tak zwana poprawność, to jednak z mojego, polskiego punktu widzenia ta kultura relacji robi wrażenie. Mamy jeszcze wiele do nadrobienia, choć u nas też widać mały postęp. Pozdrawiam :)
Przepłakałaś!…Genialny! W pełni podzielam. :)
Też prawda, że profesjonalizm i zwyczajnie ludzkie odruchy to wciąż kosmos. A jeśli bliżej niż kosmos, to gdzieś nad morzem w Manchesterze :)
Pozdrawiam!!
No, dzisiaj przy zimnej sobocie zafundowałem sobie dwa seanse (czas nadrabiać zaległości ;) )
Pierwszy był „Manchester”, drugi „Moonlight” – oba filmy nad wyraz nietuzinkowe, choć to zestawienie działa jednak (nieco) na niekorzyść tego ostatniego,
Bo „Manchester by the Sea” jest filmem znakomitym, i chyba jednak wybitnym – głównie dzięki scenariuszowi i reżyserii, ale przecież też dzięki rewelacyjnej grze wszystkich występujących tam ludzi (na mnie największe wrażenie zrobiła scena z udziałem Michelle Williams – ta, w której chciała się ona umówić z ex-mężem na lunch). Affleck też oczywiście bardzo dobry, choć w paru ujęciach nieco mniej wiarygodny – grający trochę na jednej nucie (ale to pewnie tak miało być, bo wcielił się w człowieka złamanego, wypalonego… ale czy pustego?).
Ja wątki komediowe w tym filmie bardziej odbierałem jako absurdy, które przyplątują się do ludzi przeżywających tragedię – oglądając ten film niemal zupełnie nie było mi do śmiechu. Bo jednak wszystko to niezmiernie smutne i miejscami tragiczne było (koniec to chyba tylko taki cień Happy Endu).
Ten film miał też świetną narrację i umiejscowienie w zimowej tu i szarej Nowej Anglii, (która jednak jesienią i latem przypomina wręcz krainę idylliczną – ale to oczywiście tylko powierzchnia, bo pod nią też przecież rozgrywają się ludzie dramaty).
W tym filmie zwróciła również moją uwagę muzyka. Na początku nie byłem przekonany czy Haendel albo Albinoni (scena pożaru była chyba ilustrowana „Adagiem” tego ostatniego, ale głowy za to bym nie dał) jest tutaj na miejscu – i czy nie jest to pretensjonalne, bo przecież mamy w tym obrazie do czynienia bardziej z kameralnością. zwykłością i prowincją, niż z patosem i kosmosem, ale dość szybko sobie uświadomiłem sobie, że to co przeżywają ci „mali”, „zwykli” ludzie też może mieć (i ma) wymiar bez mała greckiej tragedii – z jej uniwersalizmem, intensywnością i głębią. A zwłaszcza z cierpieniem.
A o „Moonlight” to może innym razem.
O,znaczy, że jesteś już u siebie.
No, absurd – absurd to jest właśnie to słowo, które powinno zastąpić „komizm”. Ciągle się z tych zabawnych wrażeń tłumaczę, ale przecież absurdalne sytuacje, zderzenie bólu z przypadkowością i z naturalną próbą rozbrojenia smutku (także przez tego, który smutny) – to się w tym filmie dzieje.
Muzykę doceniam bardzo. Masz rację, że ona dodaje wagi, wymiaru. Ale – jakimś cudem – nie jest patetyczna. Pasuje do tych drobnych epizodów, nie obciąża ich, lecz wypełnia. Zresztą, tak jak zauważasz: tu się zgrały różne mistrzowskie składniki. Scenariusz! Nie wiem dlaczego, bo przecież nie jestem scenarzystą, czuję zazdrość, że ktoś tak pięknie to rozpisał. Że sobie mogę to czytać na różne sposoby, co rusz coś odkrywając. Oczywiście, zazdrość jest pozytywna. Mogłabym poprzestać na podziwie. Ale jest o krok dalej. ;)
Scena z Michelle Williams równie skondensowana jak scena pożaru. Emocjonalnie szarpie bardziej. Bo przecież z tą poprzednią jest sprzężona.
No to czekam na opowieść o Moonlight. ;)
piękna notka Tamaryszku .. film jest porażający obrazem i niesamowicie dobrną muzyką .. znam nieco okolice Gloucester gdzie bywałem dawno temu Manchester by the Sea to jedna z tak samo wyglądających mieścin w okolicach metropolii Bistonu ,, w porze zimowej i przedwiośnia ma właśnie taki niesamowity klimat jak w filmie … jak to dobrze, że amrykańskie filmy czasem opuszczają Nowy Jork, LA, czy Chicago i udają się gdzieś indziej … ten flim poraża prostotą i dramatem, który może przecież każdemu się zdarzyć nagle kończąc życie .. całkowicie można się utożsamić z Lee, który sięga po rewolwer policjanta bo życie z takim cięzarem dalej jest tak bardzo ciężkie .. a jednak powraca nie jest Lordem Jimem unika spojrzenia w oczy ale jest z miłości i szacunku dla brata jest .. nie ma katharsis tak jak napisałaś ale powróci do Bostonu czujac, że jest potrzebny … ostatnia scena na łodzi mówi nam, że być może nada będzie sam ale już nie samotny
bardzo przepraszam za zjedzone literki u góry .. nie wiem czemu pisałem tak szybko i nie poprawiłem w edycji :^) a teraz już nie mogę :^)
Peregrino Drogi,
dużo, dużo wody upłynęło w rzekach od ostatniej rozmowy. :)
Jak to niesamowicie brzmi, że światy, które ja w kinach podglądam, Ty przemierzasz i naocznie rejestrujesz. Nie dość, że Austin, to nawet okolice Manchesteru by the Sea. Wyszukiwałam na mapie. Nawet się pomyliłam, bo znalazłam m. nad rzeką i w sąsiednim stanie, no ale nie jeden Manchester na świecie i na właściwy natrafiłam. ;)
Oglądam kolejne filmy, ale trudno przebić taką opowieść. Zblednie pamięć, to może mnie jeszcze coś ruszy. Dziś sobie popłakałam na Lionie, ale to inny rodzaj kina. Oczyszcza emocje, daje nadzieję, wzrusza happy endem. Oj, Manchester… to było coś niepowtarzalnego. Uświadomiłeś mi, jak ważna jest pora roku. I wspominasz o scenie na komisariacie. Jest kilka takich bardzo zagęszczonych scen. I one tym mocniej mówią, że między nimi jest codzienność – niezagojona, nieumeblowana, lecz oswojona z musu. Jeszcze jedną z tych mocnych, a nie wspomnianych wcześniej, jest ta na cmentarzu, z dzieckiem Randi, które wyrywa Lee ze stuporu, ale jego płacz na pewno nie uspokaja wspomnień.
Tymczasem! Udanych podróży! :)
Drogi Tamaryszku bardzo dziękuję za tak miłe słowa Czytając Twoją notkę o filmie uświadomiłem sobie, że tęskniłem za Twoimi filmowymi opowieściami xoxo Tak niezagojone Kiedyś przejechałem autobusem i stopem Stany od wybrzeża do wybrzeża i czasem spotykałem takich mężczyzn jak Lee którym życie się zawaliło małomównych i nie spoglądających w oczy Ode mnie do okolic płn Massachusettes jest bardzo daleko ale mieszkałem tam kiedyś wiele lat temu. Mimo wszystko wyszedłem z kina smutny ale mimo wszystko z nadzieją Po zimie zawitała wiosna silnik w łódce jest nowy Lee i jego dwa pokoje też są taką wiosenką A wiesz ja ten płacz dziecka na cmentarzu odebrałem z lekką nadzieją Lee nadal kocha swoją byłą żonę i wydawało mi się, że odczytałem na jego twarzy jakiś spokój, że ona odnalazła siebie i to nowe życie Bardzo ciepło pozdrawiam Wiele dobrych fal
Droga Tamaryszku chciałem tylko tu napisać, że wczoraj z koleu była pora na mnie popłakać jak bóbr na Lionie …..bardzo na mnie podziałał – sceny z Indii są niesamowite … o wielkim napięciu emocjonalnym aż chciałoby się wskoczyć do ekranu i przytulić zagubionego malca…dokładnie tak jak pamiętam z mojej podróży … pamiętam dzieci na stacjach kolejowych i na ulicach Indii
OK, Synchronicznie ryczałam jakieś 10 dni temu. Z dystansu wydaje mi się, że tego rodzaju historie są zaprogramowane na wzruszenie. I gra aktorska nie musi sięgać Himalajów. Co do obecności na ekranie to Deva Patela bije na trzy długości mały Sunny Pawar jako Saroo. Też trochę siłą naturalnej empatii dla zagubionego dziecka. Co chcę powiedzieć? Ano to, że wybierałam się trochę nieufnie, zakładając, że jeśli wycisną ze mnie łzy, to one przynależą bardziej do życia niż do sztuki filmowej. I po pierwsze: nic nie szkodzi. Historia świetna. Uwiarygodniona tym dokumentalnym odsłonięciem wizerunku prawdziwków. Wzrusza i to wcale niemało. Po drugie: dobra robota. Nie przekroczono granic emocjonalnej szarży. Bardzo fajnie wypadła też Kidman i Rooney Mara.
A wiesz, ja to wszystko przyjmuję z pozycji człowieka zasiedziałego. A taki Homo Viator jak Ty ma odbiór w innym wymiarze (7D) :)