Na czym to skończyłam? Na lipcowej Dunkierce? Ano. Trochę wody upłynęło. Trochę znużenia przybyło. I zdziwienia – że jak to? Tamaryszek nie pisze, a świat wciąż toczy się dalej? I filmy ktoś kręci, choć nie są na …pre-tekstach opisane? Żaden alarm się nie włącza, a przecież siedzą we mnie (coraz słabiej osadzone) obrazy widziane w kinach w sierpniu, wrześniu, październiku…
No, to czas na remanent (zanim kolejna zaspa niepamięci przysypie chwilowo świeże wrażenia). Na 18. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty (początek sierpnia) największe wrażenie zrobił na mnie Zwiagincew. Już wiadomo, że Niemiłość wejdzie do kin na początku lutego. Wówczas warto nie przegapić. Nawet jeśli nie trzeba wiele, by zamknąć oczy i wyświetlić sobie ten film z pamięci, bo mocno się po pierwszym oglądzie w głowie osadza. Ta scena, gdy mały Alosza – za drzwiami łazienki – słyszy rodziców podrzucających go sobie jak niechcianą paczkę. Albo spotkanie mamy Aloszy z własną matką (pełną wypomnień i żywych zaległych życiowych rozczarowań). I ta myśl, że nawet nienawiść nie boli bardziej niż „niemiłość”, obojętność i chłód.
Sierpniowy Wrocław to był dla mnie czas odkrycia takich filmów jak Dusza i ciało (węgierski), Po tamtej stronie (fiński), Western (niemiecki) i Manifesto (oj, szalona Cate Blanchett!). Odkrycia! Poza tym unikalne spotkanie z Van Goghiem, powtórzone w październiku, na seansie z dubbingiem. Twój Vincent – mocno zabrzmi, ale tak: obrazy Van Gogha już nie będą takie same. Są podszyte ruchem. Potencjalnością. Jakby naprawdę można było w nie wejść i dojść z jednego pejzażu w kolejny. Poza tym cały czas bawi mnie świadomość, że można zagrać rolę w filmie animowanym; że ktoś gra po to, by później tę grę zanimować. OK, efekt „no, naprawdę”. Ale czyż to nie tak jakby dojrzała piwonia zamieniała się w kwiatowy pączek? Ależ to byłby świat, gdybyśmy zaczęli marzyć o wejściu w przestrzeń już istniejących malarskich struktur. Gdyby ktoś mnie zanimował np. jako tę dziewczynę na huśtawce, w białej sukience z niebieskimi kokardami – z Renoira. A jeszcze lepiej tę w czerwonym kapeluszu, siedzącą z dzieckiem na tarasie, zamyśloną taką. O, tę chcę zagrać! Mam predyspozycje. ;)
Widziałam latem i inne – Happy End (Hanekego), A Ghost Story (Lovery`ego) czy The Square (Östlunda). Zostały we mnie we fragmentach. Może się kiedyś – przy kolejnym oglądzie – poskładają w całość. Podwójny kochanek przesądził o przypięciu Ozonowi łatki nudziarza.
To było „przedwczoraj”, a „wczoraj” raczyłam się Ameryką na wrocławskim 8. AFF (ostatnia październikowa sobota). Ździebełko filmowej klasyki: pobyt w psychiatryku u Samuela Fullera – Shock Corridor. Psychiatryczna Ameryka (kameralny plan jest mikrokosmosem, w którym USA – i nie tylko – mogą się przeglądać). Ostrzeżenie: nie ryzykować dla kariery pisarskiej zbyt wiele! Może i trzeba przyjrzeć się światu, zanim się go opisze. Lepiej jednak zachować dystans niż skończyć jak katatonik z wyciągniętą ręką. ;) Z hałaśliwej przestrzeni dobrze wskoczyć w miejsce zaciszne (choć stany z ekspresją hiper- i hipo- dają podobny rodzaj odlotu). Trafiłam do Nowicjatu (Margaret Betts) – którego akcja rozgrywa się (podobnie jak film Fullera) w latach 60. Nowicjat to mój faworyt tegorocznego oglądu (i chciałabym mu poświęcić w oddzielnym wpisie więcej uwagi).
A propos amplitud dalekich od normalności: dorzucę jeszcze dokument Kochana mamusia nie żyje, którego temat (morderstwo matki przez córkę, uśmiercaną uprzednio przez matkę farmakologią i toksynami emocji) jest tyleż mocny, co prowadzący na skraj irytacji.
Bardzo mi natomiast było miło wędrować nocą w gangsterskim klimacie ze zmęczonym do granic możliwości Joaquinem Phoenixem czy z Robertem Pattinsonem i braćmi Safdie. Okradać, mordować, uciekać… w świetle migających neonów natężających ból głowy.
Zabawne, że festiwalowy program opisuje oba filmy (Nigdy cię tu nie było i Good Time) jako krzyżówkę Taksówkarza Martina Scorsese i Drive Nicolasa Windinga Refna lub Taksówkarza i Siedem Davida Finchera. Czyżby „kalkomania” redaktorów? Bo noc, samochód i desperacja?
Ojejku, ja nie wszystko rozumiem, poprzestaję na domysłach, ale i tak oczu nie mogę oderwać, gdy Phoenix w jednej scenie śpiewa z mamą piosenkę „alfabetyczną”, a w drugiej wali po mordach (mało powiedziane!) zleconych mu skurwieli (słowo, wiem, nieładne, lecz adekwatne). You Were Never Really Here.
Good Time to coś dla miłośników absurdu (lub sensacji podszytej humorem). Jeden z braci Safdie (scenarzyści i reżyserzy) gra tu rolę upośledzonego umysłowo, w którejś z pierwszych scen poddawanego ankiecie przez terapeutę. „Co to dla pana znaczy: dzielić skórę na niedźwiedziu?… a co: uderz w stół , a nożyce się odezwą?…”. Jego bystry brat, Connie (Pattinson), próbuje go wyciągnąć ze stresogennej sytuacji. Bo biedak napina się niemożebnie przy odpowiedziach („Connie, my tu z panem rozmawiamy o niedźwiedziu i nożyczkach”). I cały film jest właśnie o tym, jak bystrzak próbuje udowodnić światu, że brat nadąża i wszystko potrafi. Zaczynają od tego, by sprawdzić, czy im się uda wspólny napad na bank. A dalej to już czysta gonitwa-ucieczka, roller coaster, co nawet czasu na namysł nie zostawia, tak gna.
Myślę sobie, że poza wszystkim innym (głębią, kunsztem, wagą tematu…) kino potrzebne jest człowiekowi, by wypchnąć z niego zmęczenie. Owszem, samo też męczy. Zwłaszcza w dawce pięciu seansów na dzień. Ale jak cudownie odświeża – nawet swoim brudem, szaleństwem, dewiacją i innymi paskudztwami, w które narkotycznie umie wciągnąć. Porównać da się to do zanurzenia głowy w rwący nurt. Oddechu brak, stężenie grozy i szału większe niż przed zanurzeniem, ale gdy się ponownie odzyska dostęp do powietrza, to nagle tlen wskakuje w normalne parametry.
Uff, jak miło. Twój powrót to nadzieja na dalsze kinowe okrycia. Nie zawsze czytam wszystkie wpisy, niektóre tytuły mimo najszczerszych chęci kompletnie do mnie nie przemawiają, ale od czasu do czasu trafiam na jakiś opis i lecę do kina, jak w dym. Twój Vincent mnie zauroczył. Muszę, koniecznie muszę raz jeszcze. Czekałam jedynie, aby upłynęło troszkę czasu, pomiędzy jednym a drugim seansem, aby zatęsknić. Już jestem gotowa. Jakiś czas temu wyraziłam takie marzenie, aby móc wejść w obrazy impresjonistów, znaleźć się w ich środku, jakby w ramach. I dzięki moim podróżom udało mi się to połowicznie, a dzięki filmowi poczułam się, jakbym znalazła się wewnątrz obrazów Van Gogha. I to było cudowne doznanie.
Droga Gosiu :)
Czyli to normalne, że ja bym chciała być tą panią z tarasu u Renoira? Bo on tak ładnie oświetlał te swoje modelki. I zawsze trochę kwiatów wokół nich rozsiewał. Czerwień dopasowana do ust. Ja w to wchodzę.
Vincenta widziała dwa razy – raz z napisami, raz z dubbingiem. Można tak i tak, bo dubbing dobry. Lubię ten końcowy album – gdy każda postać ma trzy wcielenia: z obrazu Van Gogha, fotos aktora i kadr z animacji. Na tych czarno-białych fragmentach najmocniej przebijali się aktorzy. Reszta to już obrazy. Można Van Gogha pokochać, gdyby ktoś jeszcze nie miał rozeznania w temacie lubienia. Pomysł fabularny też ok. Niektórzy wybrzydzają, że prosty. Ja myślę, że nie powinien przyćmić obrazów. One tu rządzą.
No to miłej powtórki. Już czas, póki jeszcze grają.
Cóż, teraz piszę o tym, czego w kinach nie ma (chwilowo). Ale się nawrócę, o ile zdołam utrzymać rytm.
Pozdrawiam!
Czekam na wpisy, które oderwą mój wzrok od kina popularnego, superbohaterskiego i efekciarskiego :D
OK, może się zdarzyć, że spełnię to oczekiwanie (w jakimś stopniu). ;)
Ale nie oderwą, Bazyl. Dalej się będziesz wgapiać w te superbohatery. Już ja to wiem. ;)
Masz mnie :D
Sama w pierwszej chwili byłam ciut zawiedziona prościutką fabuła, ale im więcej się nad tym zastanawiałam dochodziłam do wniosku, że taki właśnie był pomysł twórców i jest to całkiem trafny pomysł. A to, że nam (którzy znamy Vincenta) nie zostało objawione nic nowego nie oznacza, że wielu osobom, dla których Van Gogh znany jest wyłącznie ze Słoneczników i historii z uchem nie przybliży postaci szalonego rudzielca. Moja koleżanka, której film się nie spodobał (zmęczył jej wzrok, jak stwierdziła) przeczytała Pasję życia – więc można stwierdzić, że film wywołał efekt -nawet jeśli niezamierzony, to i tak całkiem niezły.