Trudne powroty. Niemożliwe. Jak wejście do rzeki, która już nie jest tą, co niegdyś. Może się zdawać, że wodę, która napłynęła, da się oswoić, traktować jak dobrze znaną. Ale Heraklit miał rację. Bo od nowych fal, my sami jesteśmy inni. Albo niezależnie od nich.
Fuga – z włoskiego znaczy „ucieczka”. Tu sprawdza się w znaczeniu: ucieczka od dawnej siebie, od formy, z której się wyrosło (wypadło), od przeszłości.
Fuga – jako termin muzyczny – oznacza polifonicznie nakładające się wersje jakiegoś tematu. Tu (zdanie z plakatu): – „Jesteś tylko jedną z wielu wersji siebie”.
Fuga – z niemieckiego – to w budownictwie szczelina między płaszczyznami lub spoiwo, które ją wypełnia. Tu: łączenie prześwitów pamięci w całość, już nie jednolitą, lecz zafugowaną.
Tytuł – klucz. Przy czym tym najdosłowniejszym odniesieniem jest zaburzenie psychiczne: fuga dysocjacyjna. Zjawisko podobno nie tak rzadkie, którego przejaw zainspirował Gabrielę Muskałę do stworzenia scenariusza. Telewizyjny program o zaginionych, kobieta z amnezją na kanapie w telewizyjnym studio. Telefon od widza, który ją rozpoznał i zaświadcza, że jej przeszłość istnieje, że ma męża, dzieci, jakiś świat, który unieważniła amnezja. W filmie to postać Kingi-Alicji. Scena jest jedną z tych zapadających w pamięć: pustka w oczach, lęk w chwili przyłapania, poczucie bycia w potrzasku. Jaka przeszłość?! Jest tak, jakby ktoś wciskał ją w obcą tożsamość. Nie ma ochoty rozpoznawać w obco wyglądających ludziach swoich bliskich – ojca, męża, syna. Nawet jeśli przypomina się inicjał imienia, kod PIN dawnej karty kredytowej, dziecięca zabawka czy rozmieszczenie instalacji elektrycznej w domu.
***
skąd się to wzięło i dokąd prowadzi?
Scenarzystka-aktorka mówi tak: „Najczęstszym powodem tego typu amnezji jest to, że człowiek tkwi w sytuacji, której nie akceptuje. W toksycznych układach małżeńsko-rodzinnych, które go uwierają. Ale brakuje mu siły, żeby się z nich wydostać, żeby coś w życiu zmienić. Wtedy pojawia się fuga, kasuje pamięć i zmienia osobowość”.
Alicję poznajemy „po dwóch latach” od mocnej dworcowej ekspozycji. Na program o zaginionych zgadza się, by uniknąć aresztu. „Kinga Słowik” – jej rzekoma tożsamość – odsłania się powoli, odrzucana tym bardziej, im bardziej kontrastuje z tym, kim jest Alicja. Konfrontacje drażnią – np. gdy ojciec podwozi Alicję pod pływalnię („co tydzień tu przychodziłaś”, „kupowałem ci po treningu właśnie te ciastka”) lub gdy słyszy od obcych „no, co ty, przecież się przyjaźnimy”. Drażnią, ale wciągają. Napędem fabuły jest docieranie do coraz pełniejszego obrazu, który nie wygładzi się nigdy. Intensywnieje przeczucie, że coś się zdarzyło, przesiliło, wybuchło – że była jakaś podszewka oficjalnej biografii. Ten napęd wzmacniają flashbacki – surrealne w obrazie (piaszczysty dół w lesie, niczym grób) i wygłuszone wibrującym dźwiękiem. Szczeliny, przez które dobija się przeszłość.
Można by to ująć inaczej: napędem opowieści jest Gabriela Muskała. Fenomenalna, nieobliczalna, „niegrzeczna”. Jej Alicja nie ma nic do stracenia, układność nie wchodzi w grę. Nie pasuje do puzzli, w które – podobno – kiedyś była wszczepiona. Najpierw jest buntem i prowokacją, później – kimś, kto na nowych warunkach wskrzesza zasadnicze relacje, odmienia je, by wreszcie … Nie spłaszczając otwartego zakończenia – by znaleźć taki poziom rozeznania w sobie, który między dwoma tożsamościami pozwoli wybrać to, co można wybrać. Brzmi paradoksalnie, bo skoro można wybierać, znaczy, że istnieją alternatywne opcje. A wydaje mi się, że nie. Końcowa wersja Kingi-Alicji, wrzucona w otwarty pejzaż, nie wydaje mi się feerią możliwości. To jest to jedyne, co pasuje. Jedyna wersja mnie na dziś. Nie Kinga i nie Alicja sprzed kilku tygodni. Choć obie opcje mogą być kuszące, bo to już gotowe formaty.
***
pomiędzy
Muskała napisała scenariusz, zagrała główną rolę, odnowiła swój aktorski image. Majstersztyku nie rozkłada się na elementy – to, jak stała się Kingą-Alicją, zostanie jej tajemnicą. Do zagrania miała (po pierwsze) postać po metamorfozie i (po drugie) człowieka, który stawia fundamentalne pytania – kim jestem? kim byłam? co jest ważne? Grube pytania. Dla postaci mają one wymiar namacalny, widzowi, który się w nich przegląda, dają egzystencjalną nadwyżkę. Mój ogląd nie dryfuje w stronę uogólnień. Nie szukam w tej historii paraboli uwięzienia (kobiety) w rolach społecznych. Najpierw konkret. Zaburzenie psychiczne, ruina status quo, wejście innego w poluzowane (wyparte) miejsce.
Jak w psychologii procesu figura cienia: to, co wypierane, napiera. Wraca kontrastem, nie pasuje do wyobrażeń o sobie (własnych czy cudzych). W miejsce łagodności wchodzi wulgarność, dosadność, zaczepność, ochota, by stawiać na swoim, nawet jeśli kogoś ma to boleć.
Co ciekawe – to działa w obie strony. Najpierw – w miejsce pastelowej, beżowej Kingi wkracza Alicja w leginsach w panterkę. Dotąd na cenzurowanym (jakby nigdy jej nie było). Potem – Alicja unieważnia w sobie Kingę. Opowieść o dawnym życiu uznaje za bujdę, a przynajmniej za coś, z czym nic ją już nie łączy. Wypiera to, co delikatne i kruche. Cała esencja ostatecznej metamorfozy tkwi w tym, że jedno drugie przenika.
Jak u Ursuli Le Guin – walka z cieniem zmienia się w końcu w jego asymilację. Masz nad nim kontrolę, gdy staje się przygarniętą częścią ciebie. Dopóki uciekasz, szamotanina trwa. Ten czas wypełnia film.
***
sceny
Do Gabrieli Muskały dołącza Łukasz Simlat. Im większy zachwyt Muskałą, tym większy szacunek dla Simlata. Mąż Kingi-Alicji, równorzędny partner aktorski. Oczywiście – scena tańca w klubie, piosenka „Lovers are Strangers” Michelle Gurevich. Jedno się z drugim scala: piosenka z filmem i film z piosenką, w nadwyżce taniec, w którym oni akurat są bezproblemowo niescaleni.
Również scena miłosna i rozmowa tuż po. Odsłania z ich prywatnej historii więcej niż inne. Ach, sceny są dwie – chodzi o tę, w której on czyta z jej ciała znaki przeszłości. Świetnie rozpisana na epizody jest opowieść o ich relacji. Śledziłam uważnie, śledztwo było kluczowe w składaniu elementów w całość. Ona sporo zgaduje, nie wie, czy trafia w sedno. Trafiła – zakładam – gdy pyta (!): „Nigdy cię nie kochałam, prawda?”. Sporo na tym narosło.
Jeśli chodzi o relację z dzieckiem, przypływa z pamięci scena nadmorska. Wśród fal i wiatru nagłe zniknięcie, światło z przeszłości, odblokowanie matczynych niepokojów. Na pewno ważna. Ale jeszcze lepsza jest ta z pinezkami. Alicja-Kinga budzi się „na pinezkach”, niektóre ma powbijane w plecy. Mały ją tak urządził. Idzie z pinezkami w garści w stronę jego łóżka. Wbija jedną po drugiej … w korkową tablicę. Do niego uśmiecha się cicho. Jasne, są inne ciekawe: zabawa karteczkami pamięci w kuchni, szukanie Małego, który odszedł w siną dal i twierdzi, że nie wie, kim jest, tratwa… Początek kolejnego odpływu.
Last but not least droga wzdłuż torów, wejście na peron, konsternacja. Toposem drogi film się zaczyna i kończy. Drogi-rzeki. Można prawie podpatrzeć, jak woda się zmienia, mimo wchodzenia w stare dekoracje.
Fuga – reż. Agnieszka Smoczyńska, Polska 2018
Pingback: WAŻNE SEANSE 2018 | tamaryszkowe pre-teksty
Hallo, hallo, witaj jeszcze w starym roku! ;) Ja też mam problem z rzeką, która niby ta sama a jednak nie taka sama, wejść nie wejść … I lekko (?) identyfikuję się z fugą – w każdym z tych trzech znaczeń.
Udanego Nowego Roku. Pozdrawiam.
Wejść zawsze można, tak samo nie będzie nigdy. Miło, że zdążyłeś zostawić komentarz w starym roku. :)
Płynie ta woda-czas – nieustannie, po coraz bardziej przyspieszających nurt wertepach. Mam potrzebę zwolnić, nie nakręcać się. Żyć nie szybciej niż oddycham. Nie myśleć pospiesznie, czuć tyle, ile się zmieści. Najlepiej nic nie musieć… Wishful thinking? :)
Należę chyba do tej samej ligi życzeniowej. Pozostaje liczyć, że co nieco się spełni. Choć z tym nicniemusieniem to u mnie krucho ;).
Ta sama liga, oczywiście, najpierwsza z pierwszych. :)
Dalej, niech już mija czas noworocznych mrzonek i niech się sypie sam spełnieniowy konkret.
„Dalej, niech już mija czas noworocznych mrzonek i niech się sypie sam spełnieniowy konkret” – ale super tekst. Zapisuję. To może z jakiegoś Twojego wiersza? Ponoworocznego? ;)
Jasne! :))
Jeden z moim sążnistych poematów, eposów, można by rzec… ;)
Mimo roztaczanych przez Ciebie objawów mistrzostwa, chyba jednak nie. Narzekamy na to nasze życiowe status quo, ale uświadomienie sobie jak łatwo może popaść, no właśnie, w ruinę, chyba jednak zbyt mocno by mnie wystraszyło :( Wiem, wiem, nie powinno się uciekać od takich rzeczy, ale chyba jednak pójdę w Spider Many z dziećmi :)
No tak, taki nie nastrajający optymistycznie, choć nie znowu, żeby ściągał do piekieł.
Ale na Green Book(a) to można z dziećmi. A na Mojego pięknego syna, to można samemu lub z małoletnim towarzyszem coby z nim pogadać po seansie. Inspirujący i profilaktyczny.
Uniwersum Spider Mana mam na oku. ;)
Trudno u nas o kino z tytułami spoza głównego nurtu :( A poza tym mamy paru manów do nadrobienia w ferie, ot choćby wodnego :D Ale tytuły zapamiętam z tyłu głowy, może wypłyną ma którejś z platform. Choć to już nie to co kino :(
No, nie wszystko trzeba, nie wszystko…
Chociaż Manów to trzeba jednak wszystkich. ;)